To było idiotyczne, ale denerwował się jeszcze bardziej niż przed
złożeniem Przysięgi Wieczystej. Wtedy składał na szali Czarnemu Panu całe swoje
życie, a dziś miał tylko dostarczyć list. Spirydion modlił się, żeby w sali
tronowej nie spotkał nikogo. Nie obraziłby się nawet, gdyby nie zastał samego
Voldemorta. Na korytarzu panowały pustki, tylko skrzaty domowe glancowały
marmurowe balustrady, a gdzieś z piętra dobiegało kilka rubasznych, męskich
śmiechów. Chłopak przyśpieszył kroku, gdy usłyszał, że dźwięk rozmów zaczął się
zbliżać.
Nawet nie musiał
przekręcać gałki, wystarczyło, że dotknął chłodnego metalu, a drzwi same się
otworzyły. W ogromnym kominku już huczał ogień i był on jedynym źródłem
światła, dlatego Spirydion nie od razu dostrzegł postać siedzącą na szczycie
platformy, choć jego wzrok automatycznie powędrował w stronę kamiennego tronu.
W pomieszczeniu panowała straszliwa duchota, wszędzie unosiła się gryząca woń
palącego się drewna i jakichś niezidentyfikowanych ziół; chłopak już w progu
miał ochotę zdjąć wierzchnią szatę, ale Czarny Pan — choć zapięty pod
samą szyję — zdawał się nie odczuwać tego gorąca. Na zewnątrz wciąż utrzymywało
się prawie dwadzieścia stopni, mimo że minął już pierwszy tydzień października.
Voldemort zszedł na dół,
a nieistniejące brwi uniosły się w zapytaniu, ale Spirydion nie potrafił
wykrztusić z siebie słowa. Wpatrywał się w ogromne zwierciadło za plecami
Czarnego Pana, byle uniknąć tego świdrującego spojrzenia.
— Słucham cię,
chłopcze.
Ton, z jakim przemówił,
miał zabrzmieć ojcowsko, ale wywołał u Spirydiona wyłącznie nieprzyjemne
ciarki. Podszedł bliżej, wyciągnąwszy
przed siebie rozerwaną kopertę.
— M-miałem przyjść…
kiedy matka odpisze… — bąknął niewyraźnie; zatrzymał się w
bezpiecznej odległości, na granicy intensywności auty bijącej z
czarnoksiężnika.
List wyfrunął z jego
palców i wylądował na rozwartej dłoni Voldemorta. Na widok znajomego, okrągłego
pisma wąskie wargi rozciągnęły się upiornie; Spirydion zamarł, gdy Czarny Pan
zbliżył się i poklepał go po twarzy wyciągniętą ręką.
— Dobre
dziecko — rzucił krótko i wyminął go, kierując się z powrotem ku
schodom. — Pomówimy wieczorem, a teraz idź zająć się nauką.
Spoczął na wysokim
tronie i wydobył z koperty złożony na pół kawałek pergaminu; Voldemort zaczął
czytać, gdy Spirydion zniknął za drzwiami. Odór strachu wciąż jeszcze się
utrzymywał, ale był dużo słabiej wyczuwalny. Czarny Pan nie mógł się powstrzymać
przed uśmiechem. Zabawny dzieciak — mieszkał tu już prawie dwa
miesiące, a wciąż szczał po nogach na jego widok.
List był długi. Bez
żadnego wstępu, daty, nakreślony pośpiesznie, z niechlujnymi kleksami w kilku
miejscach. Voldemort stuknął różdżką w papier — nic się nie stało.
Żadnej czarodziejskiej aktywności, ani śladu choćby samo poprawiającego pióra.
Jego siostra, choć od tak dawna zbierał o niej informacje, bezustannie go
intrygowała. Jak to możliwe, że szlachetna krew Salazara Slytherina krążyła w
żyłach najpotężniejszego… no, może trochę nie w formie… czarnoksiężnika, jaki
stąpał po tym globie, i tej charłacki. I jak to się stało, że wiedźma, która
była tak na bakier z czarami, urodziła całkiem obiecujący wulkan magicznej
energii?
Strząsnął list, gotowy
na porcję dobrej zabawy. W oczy już rzuciło mi się kilka zabawnych zwrotów i
Voldemort uznał, że warto było przekabacić chłopaka na swoją stronę choćby po
to, żeby to przeczytać. Nawet jeśli okazałby się całkowicie nieprzydatny. No
cóż, najwyżej kominy tego domu wzbogaciłyby powietrze o Ślizgona, lat
czternaście, wiernego fana muzyki rockowej.
JEŻELI NAS JESZCZE W OGÓLE KOCHASZ, NIE POKAZUJ NIKOMU TEGO LISTU.
Zaklinam cię na moje życie, na życie twojej własnej matki, zachowaj to dla
siebie, nie pokazuj nikomu, a zwłaszcza jemu. Gdyby miał serduszko, może
zrobiłoby mu się na nim ciepło. Wątpił, by Spirydion przyleciał do niego z
listem z lojalności, nie, raczej ze strachu. Nie kazał sprawdzać Nottowi jego
poczty. Przysięga Wieczysta wszystko załatwiała, a jeśli nie… powietrze nasyci
się Ślizgonem, lat czternaście…
Voldemort znów
zachichotał pod nosem. Czuł się, jakby czytał kiepsko napisaną komedię. Ta była
wyjątkowo ckliwa. Z ojcem zgłosiliśmy
porwanie. Aurorzy zrobią wszystko, żeby cię odbić. Teraz możesz nas za to
nienawidzić, ale zobaczysz, że za kilka lat podziękujesz. Wiedział o tym od
tygodni i z rozbawieniem obserwował poczynania ministerstwa oraz mężczyzn
kręcących się nieopodal jego twierdzy. W weekendy było ich więcej niż zwykle,
jakby oczekiwali, że nastolatek dostanie od porywaczy wychodne na sobotnie
wieczory. Daj mnie i ojcu jeszcze jedną
szansę. Wrócimy do Lyon, pójdziesz do Beauxbatons, poznasz wielu wspaniałych,
tolerancyjnych ludzi. Zaczniemy nowe życie, zmienimy nazwisko, nikt nie będzie
cię osądzał. Wróć, a przyrzekam ci, że będziemy tak czarodziejscy, jak to
możliwe. Wróć, póki ten potwór do końca nie zatruł ci umysłu. Do tej pory
powód niespodziewanej zmiany frontu siostrzeńca pozostawał dla Czarnego Pana
tajemnicą. Bardzo nieistotną tajemnicą, od kiedy młody złożył Przysięgę
Wieczystą. To okazało się całkiem praktyczne. Co prawda odbierało całą radość z
kary w przypadku zdrady, ale Voldemort musiał w tej chwili odłożyć przyjemności
na bok.
A no właśnie. Schował
list do kieszeni, pamiętając, by jeszcze do niego wrócić. Tymczasem dobiegała
piętnasta i Yaxley od kwadransa musiał znosić jajo w oczekiwaniu na wezwanie;
Czarny Pan podwinął lewy rękaw i od niechcenia musnął palcem miejsce na
przedramieniu. Niedługo później gdzieś na piętrze rozległ się głuchy
łomot — nogi Yaxleya musiały już wyprzedzać go na schodach. Znalazł
się przy drzwiach, jakby się teleportował, zdyszany, podenerwowany, z nadzieją,
że może już dziś czegoś się dowie. Wargi Voldemorta drgnęły cynicznie, gdy mężczyzna
w nienaturalnym półukłonie przemierzał wielką salę.
Nie, jeszcze nie
dzisiaj, Yaxley.
Zszedł do niego, a
śmierciożerca wyprostował się dopiero wtedy, gdy Voldemort na niego skinął.
— Nie wyginaj się
tak, Yaxley — rzucił krótko i uniósł różdżkę, a świece w
kryształowych żyrandolach rozświetliły całą komnatę. — Nie potrzebuję
śmierciożerców z powykrzywianymi kręgosłupami.
— Tak jest, moja
lordowska…
— Do
rzeczy — przerwał mu, rozdrażniony. — W poniedziałek
dostałeś paszport i skoro wróciłeś, a przypomnę ci, Yaxley, że mamy dopiero
czwartek, zapewne przynosisz mi same dobre wiadomości. Gdzie jest Snape?
Mężczyzna znacznie
pobladł pod bliznami.
*
Pisanie chyba nigdy nie było tak upierdliwe. Wzruszona stanem
Sapphire, zdobyłam się na altruistyczny gest napisania do Serpensów i kilku
osób, które uznałam, że zasługiwały na wyjaśnienie z mojej strony, ale nie
spodziewałam się, że okaże się to takie trudne. Najłatwiej poszło z sową do
Jacquesa. Zaklejona i opatrzona zaklęciem ochronnym koperta leżała na
sekretarzyku, gotowe do wysłania. Nie zjawiłam się na obiedzie, chociaż skrzat
wyraźnie dał mi do zrozumienia, że Czarny Pan tego oczekiwał; zjadłam w
samotności nad szkicem listu do Victora, obłożona pergaminowymi arkuszami i
niedopałkami papierosów, rozmyślając nad tym, czy warto głowić się nad tekstem,
którego brat prawdopodobnie nawet nie przeczyta. Podobnie Syriusz. Tak naprawdę
z listy, którą sporządziłam, byłam pewna tylko i wyłącznie tego pierwszego.
Blacka zostawiłam sobie na koniec. Kreśląc krótkie Przepraszam, przyłapałam się na tym, że wciąż liczyłam na
wybaczenie. Gryzło mnie, że znów uciekłam, tym razem definitywnie, a tygodnie po tym, jak wszyscy zaczęli sobie układać
życie, kolejny raz zawracałam im głowy ckliwymi listami. I nie byłam do końca
pewna, czy robiłam to dla nich, czy dla siebie. Pieczętując kopertę
zaadresowaną do Syriusza, przeżyłam wstrząs, kiedy sobie uświadomiłam, że za
pomocą tych wiadomości ostatecznie rozliczałam się z przeszłością.
Co prawda nie usłyszałam żadnych kroków, ale energia na korytarzu
rozchodziła się z taką mocą, że wyczułam ją już z daleka. Drzwi otworzyły się
bez pukania, a do środka wpadła burza pod płaszczykiem zwodniczego opanowania.
— Przypomnij mi — zaczął uprzejmie — może mam
amnezję… Wydałem ci polecenie, miałaś zjeść ze wszystkimi.
— Przepraszam, to się nie powtórzy — wyrecytowałam i
zaczęłam składać rolki pergaminu na kupkę, żeby ukryć list do
Syriusza. — Pomyślałam, że napiszę do Serpensów, uspokoję ich, że
Spirydion jest bezpieczny…
Voldemort parsknął krótkim, ironicznym śmiechem, gdy odwróciłam się na
krześle, wyciągając ku niemu kopertę.
— Trochę się spóźniłaś, wasza matka już zdążyła sobie co nieco
uroić, więc twoje wypociny niczego nie zmienią. — Pochylił się, ale
zamiast listu pochwycił mocno mój podbródek. — A ty zastanów się dwa
razy, do kogo wyślesz resztę, bo wyrwę ci język. Zrozumiano? A teraz idziemy.
Puścił mnie i ruszył w stronę drzwi, dramatycznie łopocząc szatami.
Chcąc, nie chcąc, krzywiąc się i masując obolałą szczękę, cisnęłam kopertę na
stos papierów i powlokłam się za nim. Gdy zajrzałam do sali tronowej, Czarny Pan
już zapalał kandelabry; wszystkie meble zniknęły, zostało jedynie
nieśmiertelne, kamienne podium i lustra na ścianach. Widziałam, że nie miał
ochoty rozmawiać, zamaszyście miotał się po sali, żeby wszystko przygotować.
Nigdy dotąd nie walczyliśmy. Nie tak naprawdę, toteż czekałam na niego z
mdląco-ssącym uściskiem w żołądku, starając się opanować drżenie rąk. Na
wszelki wypadek wcisnęłam je do kieszeni, ale i to mu się nie spodobało.
— Nie stój jak pokraka, przestań się garbić — warknął
przez ramię. — I nie trzymaj rąk w kieszeniach. O ile dobrze
pamiętam, należałaś do klubu pojedynków, przyjmij właściwą postawę.
— Przecież nikt w ten sposób nie walczy — burknęłam,
ale wyprostowałam się i przygotowałam różdżkę. — Nikt nie dba o te
bezsensowne ukłony, machanie różdżką jak mieczem… chyba że na jakichś zawodach…
Aż syknął, a w jego oczach zapaliły się niebezpieczne ogniki, więc
zamilkłam. Czułam, że za moment pożałuję swoich słów, chociaż gdzieś w środku
nadal chciałam wierzyć, że moja intuicja okaże się skuteczniejsza niż jego
sztywne reguły. Stanął na drugim końcu komnaty, bardzo, bardzo daleko ode mnie.
I choć pewnie wolałabym, aby zaatakował bez ostrzeżenia, wolałam nie spuszczać
go z oczu, kiedy mu się kłaniałam. Widząc, jak i on pochylał głowę, poczułam
się nieswojo i niemal natychmiast musiałam ratować się unikiem, bo już
oślepiający, jaskrawozielony promień mknął prosto w moją stronę. Strzelił
Avadą, jebany. Nie zamierzał się pierdolić. Zdenerwowana i całkowicie wybita z
rytmu nie miałam po tym najmniejszych oporów, by odwdzięczyć mu się tym samym,
choć zdecydowanie bardziej wolałam pociąć mu tę płaską mordę. Włosy chlastały
mnie po twarzy, kiedy wypluwałam z siebie kolejne kolorowe pióropusze energii.
I bardziej niż na trafieniu w Voldemorta zależało mi na posłaniu mniej więcej w
jego stronę czegoś potężniejszego, mocniej wzburzającego powietrze, dlatego
wystarczyło kilka chybionych zaklęć, by wszystkie lustra i żyrandole
roztrzaskały się w drobny mak. Teraz walczyliśmy niemal po ciemku, salę
rozświetlało wyłącznie to, co wypadało z naszych różdżek. Czarny Pan się mylił.
Nie potrzebowałam żadnych wyuczonych kroków ani ruchów, żeby odpierać jego
klątwy i jednocześnie atakować; komnata bardzo szybko wypełniła się pyłem i
oślepiającym światłem, nie miałam zielonego pojęcia, jakie ruchy wykonywał
Voldemort, więc nie miałam czego przepowiadać ani na co odpowiadać. Dużo
łatwiej było mi go dostrzec z powietrza, ale ściągnął mnie na ziemię, zanim
jakkolwiek zdążyłam mu zaszkodzić, roztrzaskałam jedynie jego kamienny tron
razem z platformą i schodami. Bardzo szybko ochrypłam od gryzącego dymu, ale
wykrzykiwanie zaklęć przy tempie, które narzucił Czarny Pan, było niemożliwe.
Ściany trzęsły się od kolejnych uderzeń, a sufit chyba tylko cudem nie zawalił
nam się na głowy, kiedy odbiłam weń potężną, pulsującą fioletem kulę;
skumulowana energia musiała przesiąknąć z sali tronowej cały dwór aż do samych
fundamentów. Choć na co dzień efekty choroby oglądałam wyłącznie w lusterku,
tym razem bardzo szybko zdałam sobie sprawę ze swoich nowych ograniczeń. W boku
paliło mnie żywym ogniem, tak samo w gardle i w brzuchu, ale wolałam wyrzygać
wnętrzności, niż dać się pokonać. Albo co gorsza poddać się. Dupek dobiłby mnie śmiechem.
Oberwałam kilka razy. Co
prawda udało mi się znacznie złagodzić działanie zaklęć, tak, że Cruciatus stracił
nade mną kontrolę po zaledwie kilkunastu sekundach, ale to wystarczyło, żebym
wypadła z rytmu. Prawie czarne, śmierdzące kłębowisko dymu wypełniło salę aż po
sufit i nawet kulista tarcza, którą wyczarowałam, wiele nie pomogła. Do tego
stopnia, że kiedy z mroku wystrzeliły błyskawice, nie zdążyłam zareagować.
Połyskujące błękitem promienie szybko okazały się być grubymi łańcuchami, które
natychmiast spętały mi ręce. Różdżka potoczyła się gdzieś w ciemność, ale ja
już wisiałam dobre półtora metra nad podłogą, walcząc o każdy haust powietrza,
gdy metalowe węże nie przestawały zaciskać się na moich piersiach.
W pomieszczeniu zrobiło
się nienaturalnie cicho, gdzieś z oddali słychać było wyłącznie ciche
trzaskanie dogorywającej tapety na ścianach. Przez gryzący dym nie widziałam
niczego w promieniu metra, ale bardzo szybko namierzyłam
Voldemorta — energia, która opuściła jego ciało, jeszcze nie wróciła
na swoje miejsce i przeniknęła mnie na wskroś, kiedy się zbliżył. Nie mógł
sobie darować zjadliwego uśmieszku, gdy zacmokał karcąco, unosząc łagodnie
różdżkę. Łańcuchy nieco się rozluźniły i opadły na tyle, że znalazłam się z nim
twarzą w twarz na jednym poziomie.
— Wyszłaś z
wprawy — oświadczył rozbawiony. — To było łatwiejsze, niż
myślałem.
— Ale chyba nie aż
tak łatwe — warknęłam i szarpnęłam lekko głową, zerkając
sinofioletową, dymiącą pręgę wyzierającą spod nadpalonej szaty na jego
ramieniu. — To musi kurewsko boleć.
— Rozsiewasz
dookoła wyłącznie chaos, brak ci techniki i dlatego, koniec końców, zawsze
przegrywasz — kontynuował niewzruszony. — Masz od groma
złych nawyków, machasz różdżką bez ładu i składu, jakbyś nadal
była w szkole. Dlatego od dzisiaj nie dotykasz różdżki, dopóki nie przerobisz
literatury z tej listy.
— Jak słodko…
Sięgnął do kieszeni po
gruby, pergaminowy rulon i wcisnął mi go niedelikatnie za pasek spodni.
— I przestań
zakładać te ordynarne, mugolskie fatałaszki, nie będę cię takiej
oglądał — warknął i prawie natychmiast łańcuchy zniknęły, a ja bez
ostrzeżenia spadłam na podłogę, boleśnie tłukąc sobie kolana. — Na
jutro oczekuję, że zapoznasz się z pierwszą pozycją i lepiej potraktuj poważnie
to, co mówię. Widzę cię u siebie punkt szósta.
— Albo pohamuj
swoje nauczycielskie zapędy i po prostu odeślij mnie do Lucjusza Malfoya, będę
się uczyć ze Spirydionem…
Wypaliłam to, zanim zdążyłam zarejestrować,
jak okropnie chamsko to zabrzmiało, ale twarz Voldemorta nawet nie drgnęła.
Wciąż wykrzywiona w leciutko kpiącym, złowrogim uśmiechu zbliżyła się tak, że
bez trudu mogłam policzyć maleńkie drobiny pyłu osadzone na papierowo białej
skórze, natomiast uścisk, z jaką pochwycił mój podbródek, był niemalże
miażdżący. Automatycznie zaparłam się rękami, ale nic to nie dało.
— Doprawdy nie
pojmuję, jakim cudem krew Salazara Slytherina znosi swoją obecność w istocie
tak doszczętnie pozbawionej instynktu samozachowawczego — wycedził
całkowicie spokojnym, aksamitnym głosem. — Jeszcze do ciebie nie
dotarło, że za nieposłuszeństwo nie będę cię karał ujemnymi punktami? Jeżeli
chcesz, żeby twoje urocze siostrzyczki dożyły Gwiazdki, panuj nad językiem.
Jeszcze przez długą,
potwornie ciężką chwilę taksowaliśmy się wzorkiem. W tym momencie nienawidziłam
go tak bardzo, że pragnęłam cofnąć się w czasie do bitwy tylko po to, żeby nic
nie zrobił. Żeby zdechł na dziedzińcu w Hogwarcie. Gniew, przeogromna
wściekłość dusiła mnie w gardle tak, że nie czułam już uścisku kościstych
palców, ale nie powiedziałam ani słowa. Opanowanie tego było niemal fizycznie
bolesne. Dopiero wtedy, gdy napięcie stało się nie do zniesienia, cofnął rękę i
wyprostował się, a jego różdżka zakreśliła w powietrzu duże koło i wessała cały
dym i pył pokrywający gruzy. Potrzaskane meble i ściany same zaczęły się
scalać, kiedy z trudem podniosłam się na nogi, próbując dyskretnie rozmasować
obolałą szczękę. Zanim opuściłam salę, wymamrotałam jakieś butne pożegnanie,
ale Voldemort milczał. Nadpalona szata na jego plecach wyglądała jak nowa.
W takich chwilach
zastanawiałam się, czy moja obecność w tym domu prowadziła do czegokolwiek.
Człapałam po schodach na piętro, starając się wypunktować powody, które
trzymały mnie w tym więzieniu. Barty, to oczywiste. I próba ratowania nędznego
życia przed dementorami. A teraz jeszcze Spirydion, wielki chojrak, który
postanowił spalić za sobą wszystkie mosty. I nawet pomimo tych dwóch
przychylnych mi osób czułam się potwornie samotna, wieczorami łapałam się na
tym, że marzyłam, by zwariować trochę bardziej i znów móc porozmawiać z
Claudią. Albo chociaż pogadać do Glorii. Pomyślałam, że fajnie byłoby znów mieć
kota, ale zaraz potem przypomniałam sobie, że musiałabym poprosić o zgodę
Czarnego Pana i momentalnie mnie zemdliło.
Powłócząc nogami,
wlokłam się między losowymi regałami i dopiero po kilku długich minutach
zorientowałam się, że nie sprawdziłam, czego szukać. Gdy wyciągnęłam rulon z
kieszeni, jego koniec rozwinął się aż do samej podłogi. Wydęłam usta. Naprawdę
słodko. Całe szczęście, że Voldemort miał duże pismo, choć pozycji, których
nawymyślał, musiało tam być co najmniej trzydzieści. Na samym szczycie listy
widniała Ofensywa praktyczna
Domicjana d’Autremencourta, która już kiedyś przelotnie wpadła mi w ręce, ale w
głowie niewiele mi z niej pozostało. Nigdy nie byłam typem mózgowca. Kiedy prawie
cztery lata temu skrzaty pierwszy raz oprowadziły mnie po domu, dużo bardziej
zachwycałam się jedwabnymi tapetami i gigantyczną sowiarnią na strychu niż
biblioteką wypełnioną po brzegi niebezpiecznymi grymuarami, na widok których
Hermiona Granger musiałaby zmienić majtki. A teraz wyglądało na to, że
najbliższe tygodnie spędzę na kursowaniu od biblioteki do sypialni i z
powrotem.
Z książką w garści
wróciłam do siebie, gdzie rzuciłam się na łóżko. Przekartkowałam całość i
rzuciłam okiem na trzynastopunktowy spis treści; niektóre rozdziały brzmiały
całkiem interesująco, szczególnie zaciekawił mnie czwarty o wykorzystywaniu
własnej energii do tworzenia ochronnego pola, ale musiałam wrócić na sam
początek. Voldemort kurewsko by się spienił, gdyby odkrył, że pominęłam
niektóre rozdziały. Dlatego reszta dnia minęła mi na czytaniu, wzdychaniu i
przegryzaniu słodyczy podtykanych co chwilę przez domowego skrzata. Wybiła
dwudziesta trzecia, kiedy padłam na wznak w poduszki i zaczęłam trzeć zmęczone
oczy; dzięki krwi Armanda mogłam czytać trochę szybciej i skupić się nieco
dłużej, ale wciąż została mi do przebrnięcia jakaś setka stron. Choć część
praktyczna została przedstawiona względnie interesująco, przy teoriach autor
wyraźnie popłynął. Byłam pewna, że zapamiętałam najwyżej cztery pojęcia. Po
kilku godzinach naukowego pierdolenia miałam ochotę gdzieś wyjść, napić się,
polatać, a jedyna rozrywka, jaką mogłam sobie zapewnić, to gapienie się na
fragment opustoszałej ulicy widoczny spod drzwi wejściowych.
Wypełzłam na korytarz z
zamiarem wymknięcia się na zewnątrz, ale zatrzymałam się jeszcze w progu.
Gdzieś niedaleko dobiegło mnie jakieś niedbałe pobrzękiwanie. W pobliżu
wyczuwałam wyłącznie obecność więźniów Barty’ego i Spirydiona, więc powoli
ruszyłam w stronę pokoju brata. Gdy zajrzałam do sypialni, ujrzałam go leżącego
na łóżku pod wezgłowiem, z gitarą na brzuchu i w dziennej szacie. Najwyraźniej
Spirydion również miał już dość nauki — książki i sterty pergaminów piętrzyły
się na szafce nocnej, podłodze i satynowej narzucie, zmieszane z okruszkami,
papierkami po czekoladowych żabach i chipsach. Co więcej, pokój wyglądał tak,
jakby od kilku dni nikt w nim nie sprzątał. Sterta ubrań na krześle, każdy
wolny blat zawalony kubkami z zapleśniałymi resztkami kawy, jedna z
zaciągniętych kotar naderwana, przyklapnięte tulipany w wazonie na komodzie… Mimo
wszystko chłopak nie wyglądał na szczególnie zestresowanego. W tej chwili dużo
bym dała, żeby zamienić się z nim na nauczycieli; co prawda Lucjusz Malfoy
niewiele mógł mnie nauczyć, ale zawsze mogłam mu przypomnieć, komu zawdzięczał
tę ciepłą posadkę. A Voldemort był raczej nie do zastraszenia.
— Nie wiedziałam,
że potrafisz grać. Co najwyżej podejrzewałabym cię o jakieś
pianino — powiedziałam cicho, sadowiąc się w nogach łóżka, a papierki
i resztki jedzenia śmignęły z materaca na podłogę. — Dlaczego skrzaty
nie sprzątają? Czy sprzątają, tylko nie nadążają za tobą?
— Zabroniłem im.
Poprosiłem, żeby tu nie wchodziły. Wydaje mi się, że…
szpiegują — odparł i lekko się zaczerwienił. — A pianino?
No co ty, dla każdego poza ojcem jest niedotykalskie…
— Ach, czyli pod
tym względem nic się nie zmieniło… — mruknęłam do siebie;
uśmiechnęłam się, choć w żołądku coś skręciło mi się
nieprzyjemnie. — Ale wiesz, że nawet jeśli im zabronisz, to jeśli
Czarny Pan będzie chciał cię szpiegować, to skrzaty znajdą sposób, żeby tu
wejść?
Brat zarumienił się
jeszcze bardziej.
— Nie on. Nott albo
inni…
Parsknęłam śmiechem, ale
już tym razem nieudawanym.
— A, to tego możesz
być pewien, ale nie przez skrzaty. Z nimi akurat warto dobrze żyć, podrzucą coś
dobrego do żarcia albo jakąś plotkę… a tutaj taka wiedza się przydaje.
Przez chwilę oboje
milczeliśmy; Spirydion pogrywał cichutko jakiś zapętlony, smętny fragment
nieznanego mi utworu, podczas gdy wiatr za oknami narastał. Od rana deszcz
wisiał w powietrzu i wyglądało na to, że lada moment miało lunąć. Zawsze
narzekałam na jesień i pluchę, warunki do latania się pogarszały i popołudnia
spędzane pod gołym niebem stawały się rzadkością, ale teraz ani pogoda, ani
pory roku nas nie dotyczyły. W złotej klatce w sercu miasta nie było ani
boiska, ani błoni.
— Podobno to
całkiem łatwe, Vipi nawet miał kiedyś gitarę, wymienił ją na petardy… ale ja
jakoś nigdy nie próbowałam — odezwałam się, patrząc, jak brat muskał
struny opuszkami palców.
— Nauczę cię, jak
chcesz.
— Innym razem,
dzięki — odparłam. — Na dziś mam dość nauki. Dostałam książkę
z listą książek, które mam wykuć. Jutro od szóstej czeka mnie sprawdzian z
wiedzy, której jeszcze nie mam. I pojutrze pewnie też… Wątpię, żeby Czarny Pan
respektował weekendy.
— Z Malfoyem też
nie ma tak łatwo, chciałem na SUM-ach zdawać numerologię, a on nic nie
wie — oburzył się. — A z nim dużo się nauczysz.
Westchnęłam ciężko.
Miałam wielką ochotę ponarzekać, ale ugryzłam się w język; Spirydion wciąż
widział w naszym wuju tęgi umysł, najpotężniejszego czarnoksiężnika i wybitnego
nauczyciela. Wierzyłam, że kiedy nadejdzie ten czas i Voldemort sam postanowi
szkolić siostrzeńca, przystąpi do ćwiczeń z zapałem i bez strachu.
— Może i tak. Ale
teraz chciałabym się stąd wyrwać. Napić się, przebrać się za mugola, pobyć
wśród ludzi… W sumie po co mi weekendy, skoro i tak nie mam tu nic lepszego do
roboty, z nikim nie rozmawiam. Kurcze, chciałabym mieć chociaż
kota… — mruknęłam smętnie i zsunęłam się z łóżka. — Wracam
czytać. A jak chcesz się podszkolić z numerologii, poproś Barty’ego, on jest w
tym całkiem dobry. Tylko najpierw tu ogarnij, bo padnie na zawał, jak to
zobaczy.
Pożegnałam się i
wróciłam do siebie. Spirydion sprawiał wrażenie, jakby chciał jeszcze coś
powiedzieć, ale ostatecznie rzucił tylko krótkie dzięki. W drodze do swojego pokoju minęłam szerokie schody
prowadzące do drzwi wejściowych; trzy ostatnie rozdziały napawały mnie
spokojem; wiedziałam, że bez trudu skończę książkę przed nadejściem świtu, ale
miałam jeszcze nadzieję złapać kilka godzin snu przed bóg-wie-jakim maratonem
warczenia, dramatycznego powiewania szatami i wydymania warg.
*
Następny dzień rozpoczął
się wykładem. O dziwo. Voldemort nie wspomniał ani słowem o liście lektur, nie
zająknął się nawet na temat tego, że do jego gabinetu wkroczyłam z kubkiem
kawy. Przespałam jakieś niecałe cztery godziny, z przeczytanych naprędce
rozdziałów nie pamiętałam niczego, a moja koncentracja była na poziomie starych
Longbottoma. Za to Czarny Pan wyglądał tak, jakby w ogóle się nie kładł, ale
czas dla niego nie istniał — energicznymi ruchami różdżki pousuwał z
pokoju wszystkie meble, zostawił jedynie małą otomanę, na której przysiadłam,
okna pozamykał, wygasił również ogień w kominku. Zaczął mówić bez ostrzeżenia,
ot tak, jakby wcześniej ktoś przerwał mu jakiś wątek, a ja miałam wrażenie, że
to dokładnie ten sam naukowy bełkot z Ofensywy
praktycznej, tylko czytany bardziej zjadliwym, przemądrzałym tonem. Gdyby
Spirydion sterczał tu zamiast mnie, z pewnością by się zawiódł.
— Czyżbym cię
nudził? — zapytał w końcu Czarny Pan zwodniczo słodkim głosem.
Na gzymsie kominka tykał powoli stary, pozłacany zegar; Voldemort
mówił od prawie dwóch godzin. Nie zamierzał siadać, wciąż krążył po pokoju, a
potok słów wpadał mi do jednego ucha i wypadał drugim. Walczyłam ze snem,
modląc się, by utrzymać otwarte oczy, więc kiedy znienacka się do mnie zwrócił,
zarechotałam głupio.
— Przepraszam, ale nie wiem, czemu to ma właściwie
służyć — wybełkotałam. — Mam się nauczyć walczyć, a
opowiadasz mi historię niewerbalnego czarowania… Przecież nie będę tego wykładać
na uczelni. Nie możemy przejść od razu do praktyki? Te nudne teorie są dobre
dla Hermiony Granger. Albo dla Barty’ego…
Czarny Pan również się uśmiechnął, lecz powietrze zafalowało groźnie.
— Och, pardon — wycedził
łaskawie. — Tak mi przykro, że nie trafiłem z materiałem w zakres
twoich zainteresowań. Przypuszczam, ale mogę się mylić… że to dlatego, że
przyszłaś tu zdobywać wiedzę, a nie świetnie się bawić. I
teoria — jeżeli przez siedem lat nauki w Hogwarcie nikt nie zdołał
wbić ci tego do głowy — jest niezbędna,
żebyś bezpiecznie mogła zająć się praktyką. I żeby później nie trzeba było
korygować błędnych nawyków, czym musimy się zająć, zanim zaczniesz uczyć się
czegoś nowego.
Tym razem to ja wydęłam usta. Faktycznie. To, co powiedział, brzmiało rozsądnie,
ale za żadne skarby nie przyznałabym tego na głos. Milczałam, więc Voldemort
zatoczył duże koło przez środek pokoju i kontynuował swój wywód. Tym razem
spróbowałam zapamiętać z tego choć odrobinę suchych faktów. Mimo że rozbudziłam
się w okolicy godziny dziewiątej, wciąż miałam problem z koncentracją;
zauważyłam, że był to stan, w którym funkcjonowałam od dawna, lecz dopiero
teraz, gdy przyswojenie wiedzy stało się wyraźnie kłopotliwe, tak ostatecznie
zdałam sobie z tego sprawę. Zaczęłam się zastanawiać, czy kiedykolwiek skutki
choroby przestaną zatruwać mi życie.
Gdy Voldemort już się nagadał, z nadzieją rzuciłam wzrokiem na
kominkowy zegar — dwunasta piętnaście. Prawie się ucieszyłam, bo
pusty żołądek zaczynał odgrywać marsz żałobny, ale nie, dłuższa pauza nie
oznaczała przerwy na obiad. Czarny Pan chciał dyskutować na temat tego, co
udało mi się wczoraj przerobić. Nie była to najprzyjemniejsza część dnia;
przypomnienie sobie czegoś, co mogłoby świadczyć o tym, że wczoraj cokolwiek
przeczytałam, graniczyło z cudem. Voldemort wyczarował sobie fotel i usiadł
naprzeciwko mnie. Na kolanach z nikąd pojawiła mu się
książka — dokładnie ta sama, którą porzuciłam nad ranem gdzieś w nogach łóżka. Zaczął energicznie
kartkować.
— Chcę, żebyś to dobrze zrozumiała — ciągnął. Wszelkie
ślady zirytowania całkowicie zniknęły z jego głosu, brzmiała w nim wyłącznie
determinacja. — Interesuje nas to, o czym pisał d’Autremencourt w
drugiej części książki. Dostatecznie skoncentrowany czarnoksiężnik jest w
stanie wypchnąć część swojej energii z ciała w taki sposób, by chroniła go i
była pod jego ścisłą kontrolą, jednocześnie nie tracąc tej energii, której
używa do władania różdżką.
W drugiej części książki, znakomicie.
— Eee… Czyli takie jakby… podwojenie energii? To znaczy… — mruknęłam,
próbując zyskać na czasie. — To nie jest jak z jabłkiem, że po przekrojeniu
masz jedną część i drugą część…? To jest w ogóle możliwe?
Spojrzał na mnie w taki sposób, że w sekundę się naprostowałam, ale
pytanie już padło.
— Ósmy rozdział rozwiałby twoje wątpliwości, gdybyś znalazła czas
na to, żeby go przeczytać — sarknął, po czym odnalazł pożądany
fragment i strzepnął teatralnie kartki książki. — Wrażenie podwajania i gęstnienia energii po
przesunięciu poza cielesną powłokę pozostaje tylko wrażeniem, ponieważ rdzeń, z
którym się rodzimy, ma to samo stężenie, czarodziej może li wyłącznie nastrajać
je za pomocą pasujących mu czynników. Czyli innymi słowy — to, co
możesz wyczuć dzięki swoim wampirycznym zmysłom, kiedy gdzieś niedaleko znajduje
się jakiś potężny czarodziej, to właśnie efekt tego, że potrafi on wypuścić
trochę magii poza ciało. Pamiętasz,
kiedy pierwszy raz doświadczyłaś czegoś takiego pomimo braku obecności tego
człowieka?
Cofnęłam się myślami o kilka lat i wytężyłam pamięć, ale nie byłam w
stanie niczego sobie przypomnieć. Zmarszczyłam czoło, widząc, jak Voldemort się
niecierpliwił.
— Może jakoś… w trzeciej albo w czwartej klasie… Nic
konkretnego — mruknęłam pod nosem. — Nie pamiętam, żeby to
był na przykład Dumbledore albo McGonagall… raczej tak ogólnie, jakbym
potrafiła przewidzieć, ile osób przechodzi korytarzem. Jakbym ich słyszała, ale
tak w środku. — Nieświadomie przyłożyłam rękę do brzucha gdzieś w
okolicy żołądka. — Nawet wtedy, kiedy to byli jacyś zwykli
pierwszoroczniacy czy nawet Filch. Później niektórych nauczyłam się
rozpoznawać, najłatwiej Filcha. Gdy kręcił się gdzieś niedaleko, czułam, że
ktoś tam był, ale to było tylko takie wrażenie… obecności. Żadnej magii.
Twarz Czarnego Pana nie złagodniała, ale wściekłe ogniki w jego oczach
przygasły i przez krótką chwilę odniosłam wrażenie, że dostrzegłam w nich cień
zainteresowania.
— Każdy posiada jakąś magiczną aurę. Nawet najpodlejsza gnida,
która potrafi wyczarować chociaż snop iskier — odparł z
wyższością. — Ale tylko bardzo potężny czarodziej, świadomy swej
mocy, jest w stanie ją kontrolować, a nawet manipulować nią, by zwodzić innych wielkich. A cała reszta i tak nie zdaje
sobie z tego sprawy. Dla dziewięćdziesięciu dziewięciu procent społeczeństwa
„czarowanie” to przywoływanie piwa z kuchni i suszenie różdżką wypranych
pantalonów. Umierają nieświadomi tego, co mogliby osiągnąć, gdyby im się
chciało. Tylko nieliczni dostrzegają prawdziwy potencjał daru, z którym mieli
szczęście się urodzić.
— A… — zaczęłam
niepewnie. — A to, że teoretycznie mam duszę związaną z ciałem na
wieki wieków amen, nie przeszkodzi energii w wychodzeniu poza ciało?
Voldemort przewrócił
teatralnie oczami, ale teraz już wiedziałam, że było to wyłącznie elementem
jego małego przedstawienia; z trudem ukrywał satysfakcję wynikającą z rozmowy,
którą pozwoliłam się zainteresować.
— A co to ma do
rzeczy — prychnął rozdrażniony. — Po tysiąckroć lepiej
panowałem nad własną energią, mając duszę rozdzieloną na kawałki. Nie,
przepraszam. Ja po prostu nad tym panowałem,
natomiast ty i twoja energia nie macie nic wspólnego z kontrolą. Jesteś od niej
tak daleko, jak się tylko da. I właśnie tego na początek mam zamiar cię
nauczyć.
Zamknął książkę, a ta
sama wyparowała mu z ręki. Wstał i fotel również zniknął; otomana, na której
siedziałam, bezceremonialnie zdematerializowała się i wylądowałam na podłodze,
podczas gdy Voldemort już toczył różdżkę po szeroko rozpostartej dłoni.
*
Czyli już coś mieliśmy. Albo raczej ja miałam — świadomość,
że te książki i śmiertelnie nudne wykłady o piątej nad ranem do czegoś
prowadziły. Do tej pory wydawało mi się, że jestem całkiem niezłą czarownicą. W
szkole musiałam zakuwać jedynie teorię, nigdy nie ćwiczyłam zaklęć dłużej niż
kilka razy i zawsze otrzymywałam za to masę punktów dla domu. Pojedynki miałam
opanowane w małym palcu, przecież przeżyłam bitwę o Hogwart i starcie pod Wieżą
Astronomiczną, a Zaklęcia Niewybaczalne wychodziły mi nie gorzej niż te zwykłe
do przywoływania piwa i suszenia mokrych pantalonów. A jednak w zetknięciu z
oczekiwaniami Czarnego Pana dostałam w mordę informacją, że byłam po prostu
lepsza od przeciętniaków. Dla Voldemorta ten poziom umiejętności okazał się
absolutnie nie do przyjęcia. Nie poświęcał mi aż tyle uwagi, ile się
spodziewałam, natomiast zagospodarował praktycznie mój cały wolny czas. Tym
razem oczekiwał pisemnych sprawozdań na temat tego, co wyniosłam z
kilkugodzinnych wykładów, a wymyślanie coraz to bardziej pokrętnych tematów
wypracowań sprawiało mu perwersyjną przyjemność — po dwóch tygodniach
najcięższej orki, jakiej nigdy nie doświadczyłam w Hogwarcie, miałam już
pewność, że Czarny Pan musiał w skrytości marzyć o zostaniu nauczycielem. Ale
dzień w dzień, kiedy grubo po północy kładłam się do łóżka, a skomplikowane
regułki dudniły mi w głowie, powtarzałam sobie, że to dla mojego dobra. Gdzieś
głęboko w serduszku łudziłam się, że w końcu nadejdzie taki moment i będę już
na tyle silna, by nareszcie mu się postawić. I odejść na własnych zasadach. Jak
Armand.
Przypuszczałam, że Voldemort
pokaże mi jakieś niezgłębione techniki medytacji, które sprawią, że zacznę
kontrolować swoją energię, wyobrażałam sobie coś na zasadzie podróży
astralnych, ale Czarny Pan gwałtownie sprowadził mnie na ziemię, każąc ćwiczyć
pozycje do pojedynków i ruchy różdżką. Nie pozostawiał mi w tym ani kroku
miejsca na własną interpretację — jeżeli było niewygodnie, to tak
miało być, powtarzał do znudzenia.
— Pojedynkowanie
się jest jak szermierka — piał, kiedy w pocie czoła od kwadransa
powtarzaliśmy tę samą figurę. A ja wtedy odwarkiwałam, że wolę taniec. I wtedy
rozpętywało się piekło.
Ale mimo wszystko za
każdym razem wracałam do pokoju z jakimś dziwacznym poczuciem spełnienia,
jakbym faktycznie — centymetr po centymetrze — wychodziła z
własnej strefy komfortu. Nie śmiałam pytać o postęp, bo wiedziałam, co usłyszę:
korygujemy moje złe nawyki i nie ma mowy o nauce czegoś nowego. Od początku nie
usłyszałam od niego słowa uznania… ale — w szczerości z samą
sobą — naprawdę bym się zdziwiła, gdyby Voldemort kiedykolwiek mnie
pochwalił. Momentami niemal fizycznie czułam jego niechęć — że to
niemożliwe, by ktoś, kto nie opanował tak podstawowych
zasad walki, pomógł mu wyrwać się ze szponów śmierci. I właśnie to sprawiało mi
największą satysfakcję.
Pewnego wieczora po
czterodniowej nieobecności niespodziewanie zaproponował ćwiczenie oklumencji.
Trwało to przez kolejny tydzień — atakował mnie znienacka, przeważnie
rano, gdy bywałam jeszcze nie do końca rozbudzona, ale za każdym razem
odpierałam te ataki, nie wiedząc, czy moja bariera faktycznie okazywała się nie
do przebicia, czy po prostu dawał mi fory. Im więcej czasu spędzaliśmy w
gabinecie, bawiąc się w korepetycje dla zaawansowanych, tym częściej
zastanawiałam się, czy nasze relacje wrócą kiedykolwiek do tych sprzed bitwy. Zdarzało
się, że potrafiłam odrzucić obecny obraz wuja i zatęsknić za starym, choć
momentami nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że istotnie pozostawał on wyłącznie
moją interpretacją, a Voldemort zawsze taki był, tylko ja tego nie
dostrzegałam.
*
Listopad nadszedł tak, jak reszta miesięcy spędzonych w tym
domu — niezauważalnie. Odczułam tylko tyle, że słońce zaczynało
wschodzić coraz później, czasami byłam już dawno na nogach, kiedy nieśmiałe
promienie próbowały oświetlić zasłonięte okna w bibliotece. Coraz wyraźniej
odczuwałam brak rozrywek. To, w czym obecnie tkwiłam, przypominało mi czas
szaleńczej nauki przed egzaminami, ale w szkole wiedziałam, że skończą się wraz
z letnim semestrem. Teraz żyłam w nieświadomości — jak długo miało to
trwać? Jeszcze miesiąc? Rok? Dwa? Czarny Pan udawał, że nie słyszał moich
nieśmiałych sugestii dotyczących przerwy. Dla niego weekendy i święta nie
istniały. A najbardziej irytujące w tym wszystkim było to, że nie miałam
pojęcia, do czego to zmierzało. Podzieliłam się swoimi wątpliwościami z Bartym,
ale nie otrzymałam od niego niczego prócz słów wsparcia. On sam miał na głowie
zbyt dużo i wyglądał tak, jakby nie spał od roku. Z braku dostępu do
wiarygodnego źródła informacji postanowiłam odnowić prenumeratę Proroka Codziennego, co oczywiście
okazało się absurdalnie niemożliwe — mogłam prowadzić prywatne
korespondencje, ale kontakt z jakąkolwiek publiczną instytucją był surowo
zabroniony. Dlatego codziennie rano albo pod wieczór musiałam prosić się Notta
o najnowsze wydanie; dupek wręczał mi je wyłącznie do rąk własnych, więc nie
mogłam przysyłać skrzatów. A robił to z taką miną, że zaczęłam się zastanawiać,
czy garstka propagandy była tego warta. Bo istotnie odcięta od świata nie
dowiadywałam się z gazety niczego konkretnego. Jedyną informacją, która
wywołała we mnie jakieś emocje, był widok nazwiska Rity Skeeter pod artykułem o
nadchodzących Mistrzostwach Świata w Quidditchu. Cholera, nie potrafiłam sobie
przypomnieć, kiedy ostatni raz latałam na miotle.
Nie tylko dni, ale i
pory dnia od dawna zlewały mi się w jedno, dlatego gdy prosiłam skrzata, by
przyniósł mi drinka do sypialni, nie myślałam o tym, czy było już po
jedenastej, czy jeszcze przed. Od kiedy Voldemort zaczął mnie szkolić, moje dni
składały się z jego obecności i nieobecności, a dziś akurat zniknął zaraz po
zadaniu mi kolejnej listy lektur i nie zapowiedział powrotu. Pierwszy raz od
dwóch tygodni mogłam zdrzemnąć się po śniadaniu i spędzić ten dzień na własnych
zasadach. O ile mieściły się w ramach zasad panujących w domu.
— Panienka życzy
sobie coś słodkiego do kawy? — zapytała skrzatka Wydmuszka,
sprzątnąwszy biurko z naczyń z poprzedniego dnia. — Banialuki właśnie
upiekł sernik z rodzynkami, a z wczoraj zostało jeszcze trochę tarty z
malinami.
— Do kawy życzę
sobie kieliszek orzechowej nalewki — mruknęłam spod koca i zaczęłam
grzebać w pościeli za papierośnicą. — A najlepiej całą flaszkę.
Wypaliłam fajkę, zanim
skrzatka zjawiła się z kawą, butelką trunku i szklanką na drewnianej tacy; choć
jeszcze z samego rana rozpierała mnie energia, teraz miałam ochotę przeleżeć
resztę dnia w łóżku. Każda rzecz, na którą miałam ochotę, wymagała wyjścia na
zewnątrz. Przelecieć się nad miastem, wyjść na zakupy, spacer, odwiedzić
Jacquesa… mieszkał tak blisko, że gdybym się dostatecznie skupiła, pewnie
mogłabym usłyszeć, jak wracał z wieczornego biegania… wybrać się do…
Właśnie zdałam sobie
sprawę, że poza Jacquesem nie miałam do kogo się wybrać. I nawet nie winiłam
się za decyzję, którą podjęłam pierwszego września. Straciłam wszystkich już
dawno temu, kiedy idiotycznie postanowiłam się ujawnić. Pochwalić się wszystkim
moim Mrocznym Znakiem. Po co? Żeby im udowodnić, że jestem kimś? To było takie
gówniarskie. Koniec końców jestem nikim, na samym dole tej splątanej
hierarchii, nie należąc w pełni ani do świata, ani do śmierciożerców. Nawet
gdybym mogła się stąd wyrwać i nie czekałaby na mnie cela w Azkabanie, nie
istniało miejsce, do w którym zostałabym przyjęta z otwartymi ramionami.
Zdradziłam absolutnie wszystkich, a mimo to wciąż zuchwale miałam nadzieję, że
kiedyś zostanie mi to wybaczone.
W tym samym momencie coś
huknęło.
Trzask rozległ się tak
niespodziewanie, że podskoczyłam i wylałam na łóżko z pół butelki nalewki.
Przekleństwo zastygło mi na ustach, gdy zauważyłam, co zmaterializowało się po
drugiej stronie pokoju. Szurnęłam pod samo wezgłowie, z nogami podciągniętymi
pod brodę, sparaliżowana strachem, nie dowierzając własnym oczom. Na szczycie
krzesła przysuniętego do pianina kiwał się delikatnie feniks. Nie jakiś zwyczajny feniks, ale feniks, którego znałam. I on również
mnie znał. Fawkes patrzył łagodnie, z pewną dozą wyższości na widok mojego
głupkowatego wytrzeszczu i rozdziawionych ust, a w dziobie trzymał zwinięty i
zapieczętowany rulonik pergaminu. Przez żołądek przeszła mi fala
najróżniejszych skurczy i skrętów — od ulgi, uniesienia, przez
zniecierpliwienie i złość, po obezwładniający strach. Ciepło, które przyniósł
ze sobą ptak, utwierdziło mnie w przekonaniu, że naprawdę tam siedział, i wtedy
doświadczyłam ukłucia absurdalnej radości, aż miałam ochotę wybiec z pokoju i
udowodnić wszystkim, że jednak miałam rację. Dumbledore naprawdę żył, bo kto
inny mógł przysłać tutaj Fawkesa?
Ale zaraz po tym dotarło
do mnie, że to ptak Dumbledore’a. Dumbledore’a.
Z listem od niego samego. I wtedy zastygłam w osłabiającym poczuciu
przerażenia, mrugając intensywnie, modląc się, by feniks na krześle był
wytworem mojej przemęczonej nauką wyobraźni.
Wyraźnie
zniecierpliwiony zamachał skrzydłami, buchnęło gorąco i Fawkes zniknął; jedynym
śladem jego obecności pozostała kupka popiołu i zwitek pergaminu na posadzce. W
momencie odzyskałam władzę w nogach. Natychmiast usunęłam wszystkie ślady po
deportacji ptaka i porwałam z podłogi mały rulonik; był ciasno zwinięty i wciąż
przyjemnie ciepły, owinięty błękitną wstążeczką. Nie wyczułam na nim żadnej
magii, ale na wszelki wypadek rzuciłam na liścik wszelkie znane mi zaklęcia
ujawniające klątwy. Nic. Podejrzanie nic. Już zaczęłam rozwijać pergamin, kiedy
drżące palce zatrzymały się i upuściły zwitek na pościel. Cokolwiek tam było, powinnam natychmiast zanieść to do Czarnego Pana.
Rzucić mu na biurko i niech on się tym martwi. To zdjęłoby z moich barków
brzemię odpowiedzialności za treść listu i dowiodłoby lojalności.
Ale przecież Voldemorta nie było.
Istotnie. Nie miałam
pojęcia, kiedy planował wrócić. A jeśli to coś ważnego, coś, co należy
przeczytać natychmiast… i nie może czekać do powrotu wuja? Jeszcze raz
wyciągnęłam różdżkę i lewitowałam rulonik. Błękitna wstążeczka zsunęła się na
łóżko, a pergamin rozprostował się. Był pusty.
Coś zaświtało mi w
głowie.
Pochwyciłam list gołą
ręką i dopiero wtedy papier zaczął się zapełniać; znajome, pochyłe litery
rozbłysły zielonym atramentem, a widok zamaszystego podpisu Albusa Dumbledore’a
sprawił, że wypity alkohol podskoczył mi w żołądku. Czyli to list do Sophie Serpens. Do nikogo innego. Od prawdziwego
Dumbledore’a. Voldemort nie byłby w stanie odczytać treści, nawet gdybym
przyniosła mu pergamin w zębach.
Cała spocona i drżąca
odnalazłam wzrokiem początek listu.
Droga Sophie, przepraszam, że tak obcesowo, ale na samym początku
bardzo bym prosił, by ta korespondencja — jeżeli zgodzisz się ją
pociągnąć — została między nami.
Wyobrażam
sobie, że teraz prychasz, bo niby dlaczego miałbym czelność się łudzić, że nie
oddasz tej wiadomości Voldemortowi, kiedy tylko zobaczysz Fawkesa? Pomimo to
odważam się mieć nadzieję.
Jak
Ci się żyje? Jesteś szczęśliwa z decyzją, którą podjęłaś? I nie pytam o to
ironicznie. Bo mnie żyje się całkiem dobrze, zważywszy na to, co wydarzyło się
podczas naszego przedostatniego spotkania. Ano właśnie — żyje się.
Pewnie wciąż nie dowierzasz, ale powiem Ci, że ja również. Momentami. Zeszły
rok był dla mnie bardzo pracowity, a kilka ostatnich miesięcy… Profesor
McGonagall pewnie nie spodobałby się ten czarny humor, ale czasami wolałbym
powtórkę z Komnaty Tajemnic. Słyszałem o liście gończym, więc Ty również nie
masz lekko. Ale cóż, pamiętam czasy po Grindelwaldzie, pierwsze lata po naszym
starciu nie były łatwe i liczę, że tym razem sprawy wyklarują się dużo
szybciej. Wszyscy tego potrzebujemy. I właśnie dlatego wysłałem Fawkesa,
aczkolwiek mam pewne wątpliwości, czy feniksy są w stanie przebić się przez
zaklęcia ochronne Voldemorta. Mam nadzieję, że zbudowałem w Tobie dość
ciekawości, żebyś nadal zachowała ten list dla siebie. Proponuję Ci spotkanie. Zdaję
sobie sprawę, że po tym, w jakiej sytuacji Cię zostawiłem po naszym ostatnim spotkaniu,
prawdopodobnie jest to ostatnie, na co miałabyś ochotę, niemniej jednak poproszę
raz jeszcze. To ważne. Dla mnie, dla Ciebie, dla naszych bliskich. Nie dla Voldemorta.
Naturalnie nie żądam decyzji natychmiast. Powiedzmy, że dam Ci tydzień do namyślenia
się, po tygodniu znów przyślę Fawkesa i ufam, że się spotkamy. Wydaje mi się, że
mogę odpowiedzieć Ci na kilka pytań. Ze swojej strony mogę zapewnić Ci dyskrecję
i dać słowo, że na czymkolwiek nie zatrzyma się nasza rozmowa, będziesz mogła wrócić
do Voldemorta i zapomnieć o naszym kontakcie.
Tymczasem
do napisania i — mam nadzieję — do rychłego zobaczenia. Trzymaj
się ciepło i pij dużo herbaty z imbirem.
Albus
Dumbledore
Zaschło mi w gardle.
~*~
Mam fleszbeki z gimbazy,
kiedy to pisałam rozdziały długości instrukcji obsługi papieru toaletowego. Ale
po tak długiej przerwie potrzebuję wrzucić cokolwiek, nawet taką przejściówkę,
czuję się źle ze sobą i z tym, jak piszę, bo mam wrażenie, że poziom moich
wypocin leci na łeb na szyję. I leci przez moje lenistwo — to jest
najgorsze. Chyba wpadłam w marazm i teraz ciężko mi z tego wyjść.