29 września 2019

373. Fawkes

         To było idiotyczne, ale denerwował się jeszcze bardziej niż przed złożeniem Przysięgi Wieczystej. Wtedy składał na szali Czarnemu Panu całe swoje życie, a dziś miał tylko dostarczyć list. Spirydion modlił się, żeby w sali tronowej nie spotkał nikogo. Nie obraziłby się nawet, gdyby nie zastał samego Voldemorta. Na korytarzu panowały pustki, tylko skrzaty domowe glancowały marmurowe balustrady, a gdzieś z piętra dobiegało kilka rubasznych, męskich śmiechów. Chłopak przyśpieszył kroku, gdy usłyszał, że dźwięk rozmów zaczął się zbliżać.
         Nawet nie musiał przekręcać gałki, wystarczyło, że dotknął chłodnego metalu, a drzwi same się otworzyły. W ogromnym kominku już huczał ogień i był on jedynym źródłem światła, dlatego Spirydion nie od razu dostrzegł postać siedzącą na szczycie platformy, choć jego wzrok automatycznie powędrował w stronę kamiennego tronu. W pomieszczeniu panowała straszliwa duchota, wszędzie unosiła się gryząca woń palącego się drewna i jakichś niezidentyfikowanych ziół; chłopak już w progu miał ochotę zdjąć wierzchnią szatę, ale Czarny Pan — choć zapięty pod samą szyję — zdawał się nie odczuwać tego gorąca. Na zewnątrz wciąż utrzymywało się prawie dwadzieścia stopni, mimo że minął już pierwszy tydzień października.
         Voldemort zszedł na dół, a nieistniejące brwi uniosły się w zapytaniu, ale Spirydion nie potrafił wykrztusić z siebie słowa. Wpatrywał się w ogromne zwierciadło za plecami Czarnego Pana, byle uniknąć tego świdrującego spojrzenia.
         — Słucham cię, chłopcze.
         Ton, z jakim przemówił, miał zabrzmieć ojcowsko, ale wywołał u Spirydiona wyłącznie nieprzyjemne ciarki.  Podszedł bliżej, wyciągnąwszy przed siebie rozerwaną kopertę.
         — M-miałem przyjść… kiedy matka odpisze… — bąknął niewyraźnie; zatrzymał się w bezpiecznej odległości, na granicy intensywności auty bijącej z czarnoksiężnika.
         List wyfrunął z jego palców i wylądował na rozwartej dłoni Voldemorta. Na widok znajomego, okrągłego pisma wąskie wargi rozciągnęły się upiornie; Spirydion zamarł, gdy Czarny Pan zbliżył się i poklepał go po twarzy wyciągniętą ręką.
         — Dobre dziecko — rzucił krótko i wyminął go, kierując się z powrotem ku schodom. — Pomówimy wieczorem, a teraz idź zająć się nauką.
         Spoczął na wysokim tronie i wydobył z koperty złożony na pół kawałek pergaminu; Voldemort zaczął czytać, gdy Spirydion zniknął za drzwiami. Odór strachu wciąż jeszcze się utrzymywał, ale był dużo słabiej wyczuwalny. Czarny Pan nie mógł się powstrzymać przed uśmiechem. Zabawny dzieciak — mieszkał tu już prawie dwa miesiące, a wciąż szczał po nogach na jego widok.
         List był długi. Bez żadnego wstępu, daty, nakreślony pośpiesznie, z niechlujnymi kleksami w kilku miejscach. Voldemort stuknął różdżką w papier — nic się nie stało. Żadnej czarodziejskiej aktywności, ani śladu choćby samo poprawiającego pióra. Jego siostra, choć od tak dawna zbierał o niej informacje, bezustannie go intrygowała. Jak to możliwe, że szlachetna krew Salazara Slytherina krążyła w żyłach najpotężniejszego… no, może trochę nie w formie… czarnoksiężnika, jaki stąpał po tym globie, i tej charłacki. I jak to się stało, że wiedźma, która była tak na bakier z czarami, urodziła całkiem obiecujący wulkan magicznej energii?
         Strząsnął list, gotowy na porcję dobrej zabawy. W oczy już rzuciło mi się kilka zabawnych zwrotów i Voldemort uznał, że warto było przekabacić chłopaka na swoją stronę choćby po to, żeby to przeczytać. Nawet jeśli okazałby się całkowicie nieprzydatny. No cóż, najwyżej kominy tego domu wzbogaciłyby powietrze o Ślizgona, lat czternaście, wiernego fana muzyki rockowej.
         JEŻELI NAS JESZCZE W OGÓLE KOCHASZ, NIE POKAZUJ NIKOMU TEGO LISTU. Zaklinam cię na moje życie, na życie twojej własnej matki, zachowaj to dla siebie, nie pokazuj nikomu, a zwłaszcza jemu. Gdyby miał serduszko, może zrobiłoby mu się na nim ciepło. Wątpił, by Spirydion przyleciał do niego z listem z lojalności, nie, raczej ze strachu. Nie kazał sprawdzać Nottowi jego poczty. Przysięga Wieczysta wszystko załatwiała, a jeśli nie… powietrze nasyci się Ślizgonem, lat czternaście…
         Voldemort znów zachichotał pod nosem. Czuł się, jakby czytał kiepsko napisaną komedię. Ta była wyjątkowo ckliwa. Z ojcem zgłosiliśmy porwanie. Aurorzy zrobią wszystko, żeby cię odbić. Teraz możesz nas za to nienawidzić, ale zobaczysz, że za kilka lat podziękujesz. Wiedział o tym od tygodni i z rozbawieniem obserwował poczynania ministerstwa oraz mężczyzn kręcących się nieopodal jego twierdzy. W weekendy było ich więcej niż zwykle, jakby oczekiwali, że nastolatek dostanie od porywaczy wychodne na sobotnie wieczory. Daj mnie i ojcu jeszcze jedną szansę. Wrócimy do Lyon, pójdziesz do Beauxbatons, poznasz wielu wspaniałych, tolerancyjnych ludzi. Zaczniemy nowe życie, zmienimy nazwisko, nikt nie będzie cię osądzał. Wróć, a przyrzekam ci, że będziemy tak czarodziejscy, jak to możliwe. Wróć, póki ten potwór do końca nie zatruł ci umysłu. Do tej pory powód niespodziewanej zmiany frontu siostrzeńca pozostawał dla Czarnego Pana tajemnicą. Bardzo nieistotną tajemnicą, od kiedy młody złożył Przysięgę Wieczystą. To okazało się całkiem praktyczne. Co prawda odbierało całą radość z kary w przypadku zdrady, ale Voldemort musiał w tej chwili odłożyć przyjemności na bok.
         A no właśnie. Schował list do kieszeni, pamiętając, by jeszcze do niego wrócić. Tymczasem dobiegała piętnasta i Yaxley od kwadransa musiał znosić jajo w oczekiwaniu na wezwanie; Czarny Pan podwinął lewy rękaw i od niechcenia musnął palcem miejsce na przedramieniu. Niedługo później gdzieś na piętrze rozległ się głuchy łomot — nogi Yaxleya musiały już wyprzedzać go na schodach. Znalazł się przy drzwiach, jakby się teleportował, zdyszany, podenerwowany, z nadzieją, że może już dziś czegoś się dowie. Wargi Voldemorta drgnęły cynicznie, gdy mężczyzna w nienaturalnym półukłonie przemierzał wielką salę.
         Nie, jeszcze nie dzisiaj, Yaxley.
         Zszedł do niego, a śmierciożerca wyprostował się dopiero wtedy, gdy Voldemort na niego skinął.
         — Nie wyginaj się tak, Yaxley — rzucił krótko i uniósł różdżkę, a świece w kryształowych żyrandolach rozświetliły całą komnatę. — Nie potrzebuję śmierciożerców z powykrzywianymi kręgosłupami.
         — Tak jest, moja lordowska…
         — Do rzeczy — przerwał mu, rozdrażniony. — W poniedziałek dostałeś paszport i skoro wróciłeś, a przypomnę ci, Yaxley, że mamy dopiero czwartek, zapewne przynosisz mi same dobre wiadomości. Gdzie jest Snape?
         Mężczyzna znacznie pobladł pod bliznami.


*

Pisanie chyba nigdy nie było tak upierdliwe. Wzruszona stanem Sapphire, zdobyłam się na altruistyczny gest napisania do Serpensów i kilku osób, które uznałam, że zasługiwały na wyjaśnienie z mojej strony, ale nie spodziewałam się, że okaże się to takie trudne. Najłatwiej poszło z sową do Jacquesa. Zaklejona i opatrzona zaklęciem ochronnym koperta leżała na sekretarzyku, gotowe do wysłania. Nie zjawiłam się na obiedzie, chociaż skrzat wyraźnie dał mi do zrozumienia, że Czarny Pan tego oczekiwał; zjadłam w samotności nad szkicem listu do Victora, obłożona pergaminowymi arkuszami i niedopałkami papierosów, rozmyślając nad tym, czy warto głowić się nad tekstem, którego brat prawdopodobnie nawet nie przeczyta. Podobnie Syriusz. Tak naprawdę z listy, którą sporządziłam, byłam pewna tylko i wyłącznie tego pierwszego. Blacka zostawiłam sobie na koniec. Kreśląc krótkie Przepraszam, przyłapałam się na tym, że wciąż liczyłam na wybaczenie. Gryzło mnie, że znów uciekłam, tym razem definitywnie, a tygodnie po tym, jak wszyscy zaczęli sobie układać życie, kolejny raz zawracałam im głowy ckliwymi listami. I nie byłam do końca pewna, czy robiłam to dla nich, czy dla siebie. Pieczętując kopertę zaadresowaną do Syriusza, przeżyłam wstrząs, kiedy sobie uświadomiłam, że za pomocą tych wiadomości ostatecznie rozliczałam się z przeszłością.
Co prawda nie usłyszałam żadnych kroków, ale energia na korytarzu rozchodziła się z taką mocą, że wyczułam ją już z daleka. Drzwi otworzyły się bez pukania, a do środka wpadła burza pod płaszczykiem zwodniczego opanowania.
— Przypomnij mi — zaczął uprzejmie — może mam amnezję… Wydałem ci polecenie, miałaś zjeść ze wszystkimi.
— Przepraszam, to się nie powtórzy — wyrecytowałam i zaczęłam składać rolki pergaminu na kupkę, żeby ukryć list do Syriusza. — Pomyślałam, że napiszę do Serpensów, uspokoję ich, że Spirydion jest bezpieczny…
Voldemort parsknął krótkim, ironicznym śmiechem, gdy odwróciłam się na krześle, wyciągając ku niemu kopertę.
— Trochę się spóźniłaś, wasza matka już zdążyła sobie co nieco uroić, więc twoje wypociny niczego nie zmienią. — Pochylił się, ale zamiast listu pochwycił mocno mój podbródek. — A ty zastanów się dwa razy, do kogo wyślesz resztę, bo wyrwę ci język. Zrozumiano? A teraz idziemy.
Puścił mnie i ruszył w stronę drzwi, dramatycznie łopocząc szatami. Chcąc, nie chcąc, krzywiąc się i masując obolałą szczękę, cisnęłam kopertę na stos papierów i powlokłam się za nim. Gdy zajrzałam do sali tronowej, Czarny Pan już zapalał kandelabry; wszystkie meble zniknęły, zostało jedynie nieśmiertelne, kamienne podium i lustra na ścianach. Widziałam, że nie miał ochoty rozmawiać, zamaszyście miotał się po sali, żeby wszystko przygotować. Nigdy dotąd nie walczyliśmy. Nie tak naprawdę, toteż czekałam na niego z mdląco-ssącym uściskiem w żołądku, starając się opanować drżenie rąk. Na wszelki wypadek wcisnęłam je do kieszeni, ale i to mu się nie spodobało.
— Nie stój jak pokraka, przestań się garbić — warknął przez ramię. — I nie trzymaj rąk w kieszeniach. O ile dobrze pamiętam, należałaś do klubu pojedynków, przyjmij właściwą postawę.
— Przecież nikt w ten sposób nie walczy — burknęłam, ale wyprostowałam się i przygotowałam różdżkę. — Nikt nie dba o te bezsensowne ukłony, machanie różdżką jak mieczem… chyba że na jakichś zawodach…
Aż syknął, a w jego oczach zapaliły się niebezpieczne ogniki, więc zamilkłam. Czułam, że za moment pożałuję swoich słów, chociaż gdzieś w środku nadal chciałam wierzyć, że moja intuicja okaże się skuteczniejsza niż jego sztywne reguły. Stanął na drugim końcu komnaty, bardzo, bardzo daleko ode mnie. I choć pewnie wolałabym, aby zaatakował bez ostrzeżenia, wolałam nie spuszczać go z oczu, kiedy mu się kłaniałam. Widząc, jak i on pochylał głowę, poczułam się nieswojo i niemal natychmiast musiałam ratować się unikiem, bo już oślepiający, jaskrawozielony promień mknął prosto w moją stronę. Strzelił Avadą, jebany. Nie zamierzał się pierdolić. Zdenerwowana i całkowicie wybita z rytmu nie miałam po tym najmniejszych oporów, by odwdzięczyć mu się tym samym, choć zdecydowanie bardziej wolałam pociąć mu tę płaską mordę. Włosy chlastały mnie po twarzy, kiedy wypluwałam z siebie kolejne kolorowe pióropusze energii. I bardziej niż na trafieniu w Voldemorta zależało mi na posłaniu mniej więcej w jego stronę czegoś potężniejszego, mocniej wzburzającego powietrze, dlatego wystarczyło kilka chybionych zaklęć, by wszystkie lustra i żyrandole roztrzaskały się w drobny mak. Teraz walczyliśmy niemal po ciemku, salę rozświetlało wyłącznie to, co wypadało z naszych różdżek. Czarny Pan się mylił. Nie potrzebowałam żadnych wyuczonych kroków ani ruchów, żeby odpierać jego klątwy i jednocześnie atakować; komnata bardzo szybko wypełniła się pyłem i oślepiającym światłem, nie miałam zielonego pojęcia, jakie ruchy wykonywał Voldemort, więc nie miałam czego przepowiadać ani na co odpowiadać. Dużo łatwiej było mi go dostrzec z powietrza, ale ściągnął mnie na ziemię, zanim jakkolwiek zdążyłam mu zaszkodzić, roztrzaskałam jedynie jego kamienny tron razem z platformą i schodami. Bardzo szybko ochrypłam od gryzącego dymu, ale wykrzykiwanie zaklęć przy tempie, które narzucił Czarny Pan, było niemożliwe. Ściany trzęsły się od kolejnych uderzeń, a sufit chyba tylko cudem nie zawalił nam się na głowy, kiedy odbiłam weń potężną, pulsującą fioletem kulę; skumulowana energia musiała przesiąknąć z sali tronowej cały dwór aż do samych fundamentów. Choć na co dzień efekty choroby oglądałam wyłącznie w lusterku, tym razem bardzo szybko zdałam sobie sprawę ze swoich nowych ograniczeń. W boku paliło mnie żywym ogniem, tak samo w gardle i w brzuchu, ale wolałam wyrzygać wnętrzności, niż dać się pokonać. Albo co gorsza poddać się. Dupek dobiłby mnie śmiechem.
         Oberwałam kilka razy. Co prawda udało mi się znacznie złagodzić działanie zaklęć, tak, że Cruciatus stracił nade mną kontrolę po zaledwie kilkunastu sekundach, ale to wystarczyło, żebym wypadła z rytmu. Prawie czarne, śmierdzące kłębowisko dymu wypełniło salę aż po sufit i nawet kulista tarcza, którą wyczarowałam, wiele nie pomogła. Do tego stopnia, że kiedy z mroku wystrzeliły błyskawice, nie zdążyłam zareagować. Połyskujące błękitem promienie szybko okazały się być grubymi łańcuchami, które natychmiast spętały mi ręce. Różdżka potoczyła się gdzieś w ciemność, ale ja już wisiałam dobre półtora metra nad podłogą, walcząc o każdy haust powietrza, gdy metalowe węże nie przestawały zaciskać się na moich piersiach.
         W pomieszczeniu zrobiło się nienaturalnie cicho, gdzieś z oddali słychać było wyłącznie ciche trzaskanie dogorywającej tapety na ścianach. Przez gryzący dym nie widziałam niczego w promieniu metra, ale bardzo szybko namierzyłam Voldemorta — energia, która opuściła jego ciało, jeszcze nie wróciła na swoje miejsce i przeniknęła mnie na wskroś, kiedy się zbliżył. Nie mógł sobie darować zjadliwego uśmieszku, gdy zacmokał karcąco, unosząc łagodnie różdżkę. Łańcuchy nieco się rozluźniły i opadły na tyle, że znalazłam się z nim twarzą w twarz na jednym poziomie.
         — Wyszłaś z wprawy — oświadczył rozbawiony. — To było łatwiejsze, niż myślałem.
         — Ale chyba nie aż tak łatwe — warknęłam i szarpnęłam lekko głową, zerkając sinofioletową, dymiącą pręgę wyzierającą spod nadpalonej szaty na jego ramieniu. — To musi kurewsko boleć.
         — Rozsiewasz dookoła wyłącznie chaos, brak ci techniki i dlatego, koniec końców, zawsze przegrywasz — kontynuował niewzruszony. — Masz od groma złych nawyków, machasz różdżką bez ładu i składu, jakbyś nadal była w szkole. Dlatego od dzisiaj nie dotykasz różdżki, dopóki nie przerobisz literatury z tej listy.
         — Jak słodko…
         Sięgnął do kieszeni po gruby, pergaminowy rulon i wcisnął mi go niedelikatnie za pasek spodni.
         — I przestań zakładać te ordynarne, mugolskie fatałaszki, nie będę cię takiej oglądał — warknął i prawie natychmiast łańcuchy zniknęły, a ja bez ostrzeżenia spadłam na podłogę, boleśnie tłukąc sobie kolana. — Na jutro oczekuję, że zapoznasz się z pierwszą pozycją i lepiej potraktuj poważnie to, co mówię. Widzę cię u siebie punkt szósta.
         — Albo pohamuj swoje nauczycielskie zapędy i po prostu odeślij mnie do Lucjusza Malfoya, będę się uczyć ze Spirydionem…
          Wypaliłam to, zanim zdążyłam zarejestrować, jak okropnie chamsko to zabrzmiało, ale twarz Voldemorta nawet nie drgnęła. Wciąż wykrzywiona w leciutko kpiącym, złowrogim uśmiechu zbliżyła się tak, że bez trudu mogłam policzyć maleńkie drobiny pyłu osadzone na papierowo białej skórze, natomiast uścisk, z jaką pochwycił mój podbródek, był niemalże miażdżący. Automatycznie zaparłam się rękami, ale nic to nie dało.
         — Doprawdy nie pojmuję, jakim cudem krew Salazara Slytherina znosi swoją obecność w istocie tak doszczętnie pozbawionej instynktu samozachowawczego — wycedził całkowicie spokojnym, aksamitnym głosem. — Jeszcze do ciebie nie dotarło, że za nieposłuszeństwo nie będę cię karał ujemnymi punktami? Jeżeli chcesz, żeby twoje urocze siostrzyczki dożyły Gwiazdki, panuj nad językiem.
         Jeszcze przez długą, potwornie ciężką chwilę taksowaliśmy się wzorkiem. W tym momencie nienawidziłam go tak bardzo, że pragnęłam cofnąć się w czasie do bitwy tylko po to, żeby nic nie zrobił. Żeby zdechł na dziedzińcu w Hogwarcie. Gniew, przeogromna wściekłość dusiła mnie w gardle tak, że nie czułam już uścisku kościstych palców, ale nie powiedziałam ani słowa. Opanowanie tego było niemal fizycznie bolesne. Dopiero wtedy, gdy napięcie stało się nie do zniesienia, cofnął rękę i wyprostował się, a jego różdżka zakreśliła w powietrzu duże koło i wessała cały dym i pył pokrywający gruzy. Potrzaskane meble i ściany same zaczęły się scalać, kiedy z trudem podniosłam się na nogi, próbując dyskretnie rozmasować obolałą szczękę. Zanim opuściłam salę, wymamrotałam jakieś butne pożegnanie, ale Voldemort milczał. Nadpalona szata na jego plecach wyglądała jak nowa.
         W takich chwilach zastanawiałam się, czy moja obecność w tym domu prowadziła do czegokolwiek. Człapałam po schodach na piętro, starając się wypunktować powody, które trzymały mnie w tym więzieniu. Barty, to oczywiste. I próba ratowania nędznego życia przed dementorami. A teraz jeszcze Spirydion, wielki chojrak, który postanowił spalić za sobą wszystkie mosty. I nawet pomimo tych dwóch przychylnych mi osób czułam się potwornie samotna, wieczorami łapałam się na tym, że marzyłam, by zwariować trochę bardziej i znów móc porozmawiać z Claudią. Albo chociaż pogadać do Glorii. Pomyślałam, że fajnie byłoby znów mieć kota, ale zaraz potem przypomniałam sobie, że musiałabym poprosić o zgodę Czarnego Pana i momentalnie mnie zemdliło.
         Powłócząc nogami, wlokłam się między losowymi regałami i dopiero po kilku długich minutach zorientowałam się, że nie sprawdziłam, czego szukać. Gdy wyciągnęłam rulon z kieszeni, jego koniec rozwinął się aż do samej podłogi. Wydęłam usta. Naprawdę słodko. Całe szczęście, że Voldemort miał duże pismo, choć pozycji, których nawymyślał, musiało tam być co najmniej trzydzieści. Na samym szczycie listy widniała Ofensywa praktyczna Domicjana d’Autremencourta, która już kiedyś przelotnie wpadła mi w ręce, ale w głowie niewiele mi z niej pozostało. Nigdy nie byłam typem mózgowca. Kiedy prawie cztery lata temu skrzaty pierwszy raz oprowadziły mnie po domu, dużo bardziej zachwycałam się jedwabnymi tapetami i gigantyczną sowiarnią na strychu niż biblioteką wypełnioną po brzegi niebezpiecznymi grymuarami, na widok których Hermiona Granger musiałaby zmienić majtki. A teraz wyglądało na to, że najbliższe tygodnie spędzę na kursowaniu od biblioteki do sypialni i z powrotem.
         Z książką w garści wróciłam do siebie, gdzie rzuciłam się na łóżko. Przekartkowałam całość i rzuciłam okiem na trzynastopunktowy spis treści; niektóre rozdziały brzmiały całkiem interesująco, szczególnie zaciekawił mnie czwarty o wykorzystywaniu własnej energii do tworzenia ochronnego pola, ale musiałam wrócić na sam początek. Voldemort kurewsko by się spienił, gdyby odkrył, że pominęłam niektóre rozdziały. Dlatego reszta dnia minęła mi na czytaniu, wzdychaniu i przegryzaniu słodyczy podtykanych co chwilę przez domowego skrzata. Wybiła dwudziesta trzecia, kiedy padłam na wznak w poduszki i zaczęłam trzeć zmęczone oczy; dzięki krwi Armanda mogłam czytać trochę szybciej i skupić się nieco dłużej, ale wciąż została mi do przebrnięcia jakaś setka stron. Choć część praktyczna została przedstawiona względnie interesująco, przy teoriach autor wyraźnie popłynął. Byłam pewna, że zapamiętałam najwyżej cztery pojęcia. Po kilku godzinach naukowego pierdolenia miałam ochotę gdzieś wyjść, napić się, polatać, a jedyna rozrywka, jaką mogłam sobie zapewnić, to gapienie się na fragment opustoszałej ulicy widoczny spod drzwi wejściowych.
         Wypełzłam na korytarz z zamiarem wymknięcia się na zewnątrz, ale zatrzymałam się jeszcze w progu. Gdzieś niedaleko dobiegło mnie jakieś niedbałe pobrzękiwanie. W pobliżu wyczuwałam wyłącznie obecność więźniów Barty’ego i Spirydiona, więc powoli ruszyłam w stronę pokoju brata. Gdy zajrzałam do sypialni, ujrzałam go leżącego na łóżku pod wezgłowiem, z gitarą na brzuchu i w dziennej szacie. Najwyraźniej Spirydion również miał już dość nauki — książki i sterty pergaminów piętrzyły się na szafce nocnej, podłodze i satynowej narzucie, zmieszane z okruszkami, papierkami po czekoladowych żabach i chipsach. Co więcej, pokój wyglądał tak, jakby od kilku dni nikt w nim nie sprzątał. Sterta ubrań na krześle, każdy wolny blat zawalony kubkami z zapleśniałymi resztkami kawy, jedna z zaciągniętych kotar naderwana, przyklapnięte tulipany w wazonie na komodzie… Mimo wszystko chłopak nie wyglądał na szczególnie zestresowanego. W tej chwili dużo bym dała, żeby zamienić się z nim na nauczycieli; co prawda Lucjusz Malfoy niewiele mógł mnie nauczyć, ale zawsze mogłam mu przypomnieć, komu zawdzięczał tę ciepłą posadkę. A Voldemort był raczej nie do zastraszenia.
         — Nie wiedziałam, że potrafisz grać. Co najwyżej podejrzewałabym cię o jakieś pianino — powiedziałam cicho, sadowiąc się w nogach łóżka, a papierki i resztki jedzenia śmignęły z materaca na podłogę. — Dlaczego skrzaty nie sprzątają? Czy sprzątają, tylko nie nadążają za tobą?
         — Zabroniłem im. Poprosiłem, żeby tu nie wchodziły. Wydaje mi się, że… szpiegują — odparł i lekko się zaczerwienił. — A pianino? No co ty, dla każdego poza ojcem jest niedotykalskie…
         — Ach, czyli pod tym względem nic się nie zmieniło… — mruknęłam do siebie; uśmiechnęłam się, choć w żołądku coś skręciło mi się nieprzyjemnie. — Ale wiesz, że nawet jeśli im zabronisz, to jeśli Czarny Pan będzie chciał cię szpiegować, to skrzaty znajdą sposób, żeby tu wejść?
         Brat zarumienił się jeszcze bardziej.
         — Nie on. Nott albo inni…
         Parsknęłam śmiechem, ale już tym razem nieudawanym.
         — A, to tego możesz być pewien, ale nie przez skrzaty. Z nimi akurat warto dobrze żyć, podrzucą coś dobrego do żarcia albo jakąś plotkę… a tutaj taka wiedza się przydaje.
         Przez chwilę oboje milczeliśmy; Spirydion pogrywał cichutko jakiś zapętlony, smętny fragment nieznanego mi utworu, podczas gdy wiatr za oknami narastał. Od rana deszcz wisiał w powietrzu i wyglądało na to, że lada moment miało lunąć. Zawsze narzekałam na jesień i pluchę, warunki do latania się pogarszały i popołudnia spędzane pod gołym niebem stawały się rzadkością, ale teraz ani pogoda, ani pory roku nas nie dotyczyły. W złotej klatce w sercu miasta nie było ani boiska, ani błoni.
         — Podobno to całkiem łatwe, Vipi nawet miał kiedyś gitarę, wymienił ją na petardy… ale ja jakoś nigdy nie próbowałam — odezwałam się, patrząc, jak brat muskał struny opuszkami palców.
         — Nauczę cię, jak chcesz.
         — Innym razem, dzięki — odparłam. — Na dziś mam dość nauki. Dostałam książkę z listą książek, które mam wykuć. Jutro od szóstej czeka mnie sprawdzian z wiedzy, której jeszcze nie mam. I pojutrze pewnie też… Wątpię, żeby Czarny Pan respektował weekendy.
         — Z Malfoyem też nie ma tak łatwo, chciałem na SUM-ach zdawać numerologię, a on nic nie wie — oburzył się. — A z nim dużo się nauczysz.
         Westchnęłam ciężko. Miałam wielką ochotę ponarzekać, ale ugryzłam się w język; Spirydion wciąż widział w naszym wuju tęgi umysł, najpotężniejszego czarnoksiężnika i wybitnego nauczyciela. Wierzyłam, że kiedy nadejdzie ten czas i Voldemort sam postanowi szkolić siostrzeńca, przystąpi do ćwiczeń z zapałem i bez strachu.
         — Może i tak. Ale teraz chciałabym się stąd wyrwać. Napić się, przebrać się za mugola, pobyć wśród ludzi… W sumie po co mi weekendy, skoro i tak nie mam tu nic lepszego do roboty, z nikim nie rozmawiam. Kurcze, chciałabym mieć chociaż kota… — mruknęłam smętnie i zsunęłam się z łóżka. — Wracam czytać. A jak chcesz się podszkolić z numerologii, poproś Barty’ego, on jest w tym całkiem dobry. Tylko najpierw tu ogarnij, bo padnie na zawał, jak to zobaczy.
         Pożegnałam się i wróciłam do siebie. Spirydion sprawiał wrażenie, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ostatecznie rzucił tylko krótkie dzięki. W drodze do swojego pokoju minęłam szerokie schody prowadzące do drzwi wejściowych; trzy ostatnie rozdziały napawały mnie spokojem; wiedziałam, że bez trudu skończę książkę przed nadejściem świtu, ale miałam jeszcze nadzieję złapać kilka godzin snu przed bóg-wie-jakim maratonem warczenia, dramatycznego powiewania szatami i wydymania warg.

*

         Następny dzień rozpoczął się wykładem. O dziwo. Voldemort nie wspomniał ani słowem o liście lektur, nie zająknął się nawet na temat tego, że do jego gabinetu wkroczyłam z kubkiem kawy. Przespałam jakieś niecałe cztery godziny, z przeczytanych naprędce rozdziałów nie pamiętałam niczego, a moja koncentracja była na poziomie starych Longbottoma. Za to Czarny Pan wyglądał tak, jakby w ogóle się nie kładł, ale czas dla niego nie istniał — energicznymi ruchami różdżki pousuwał z pokoju wszystkie meble, zostawił jedynie małą otomanę, na której przysiadłam, okna pozamykał, wygasił również ogień w kominku. Zaczął mówić bez ostrzeżenia, ot tak, jakby wcześniej ktoś przerwał mu jakiś wątek, a ja miałam wrażenie, że to dokładnie ten sam naukowy bełkot z Ofensywy praktycznej, tylko czytany bardziej zjadliwym, przemądrzałym tonem. Gdyby Spirydion sterczał tu zamiast mnie, z pewnością by się zawiódł.
         — Czyżbym cię nudził? — zapytał w końcu Czarny Pan zwodniczo słodkim głosem.
Na gzymsie kominka tykał powoli stary, pozłacany zegar; Voldemort mówił od prawie dwóch godzin. Nie zamierzał siadać, wciąż krążył po pokoju, a potok słów wpadał mi do jednego ucha i wypadał drugim. Walczyłam ze snem, modląc się, by utrzymać otwarte oczy, więc kiedy znienacka się do mnie zwrócił, zarechotałam głupio.
— Przepraszam, ale nie wiem, czemu to ma właściwie służyć — wybełkotałam. — Mam się nauczyć walczyć, a opowiadasz mi historię niewerbalnego czarowania… Przecież nie będę tego wykładać na uczelni. Nie możemy przejść od razu do praktyki? Te nudne teorie są dobre dla Hermiony Granger. Albo dla Barty’ego…
Czarny Pan również się uśmiechnął, lecz powietrze zafalowało groźnie.
— Och, pardon — wycedził łaskawie. — Tak mi przykro, że nie trafiłem z materiałem w zakres twoich zainteresowań. Przypuszczam, ale mogę się mylić… że to dlatego, że przyszłaś tu zdobywać wiedzę, a nie świetnie się bawić. I teoria — jeżeli przez siedem lat nauki w Hogwarcie nikt nie zdołał wbić ci tego do głowy — jest niezbędna, żebyś bezpiecznie mogła zająć się praktyką. I żeby później nie trzeba było korygować błędnych nawyków, czym musimy się zająć, zanim zaczniesz uczyć się czegoś nowego.
Tym razem to ja wydęłam usta. Faktycznie. To, co powiedział, brzmiało rozsądnie, ale za żadne skarby nie przyznałabym tego na głos. Milczałam, więc Voldemort zatoczył duże koło przez środek pokoju i kontynuował swój wywód. Tym razem spróbowałam zapamiętać z tego choć odrobinę suchych faktów. Mimo że rozbudziłam się w okolicy godziny dziewiątej, wciąż miałam problem z koncentracją; zauważyłam, że był to stan, w którym funkcjonowałam od dawna, lecz dopiero teraz, gdy przyswojenie wiedzy stało się wyraźnie kłopotliwe, tak ostatecznie zdałam sobie z tego sprawę. Zaczęłam się zastanawiać, czy kiedykolwiek skutki choroby przestaną zatruwać mi życie.
Gdy Voldemort już się nagadał, z nadzieją rzuciłam wzrokiem na kominkowy zegar — dwunasta piętnaście. Prawie się ucieszyłam, bo pusty żołądek zaczynał odgrywać marsz żałobny, ale nie, dłuższa pauza nie oznaczała przerwy na obiad. Czarny Pan chciał dyskutować na temat tego, co udało mi się wczoraj przerobić. Nie była to najprzyjemniejsza część dnia; przypomnienie sobie czegoś, co mogłoby świadczyć o tym, że wczoraj cokolwiek przeczytałam, graniczyło z cudem. Voldemort wyczarował sobie fotel i usiadł naprzeciwko mnie. Na kolanach z nikąd pojawiła mu się książka — dokładnie ta sama, którą porzuciłam nad ranem  gdzieś w nogach łóżka. Zaczął energicznie kartkować.
— Chcę, żebyś to dobrze zrozumiała — ciągnął. Wszelkie ślady zirytowania całkowicie zniknęły z jego głosu, brzmiała w nim wyłącznie determinacja. — Interesuje nas to, o czym pisał d’Autremencourt w drugiej części książki. Dostatecznie skoncentrowany czarnoksiężnik jest w stanie wypchnąć część swojej energii z ciała w taki sposób, by chroniła go i była pod jego ścisłą kontrolą, jednocześnie nie tracąc tej energii, której używa do władania różdżką.
W drugiej części książki, znakomicie.
— Eee… Czyli takie jakby… podwojenie energii? To znaczy… — mruknęłam, próbując zyskać na czasie. — To nie jest jak z jabłkiem, że po przekrojeniu masz jedną część i drugą część…? To jest w ogóle możliwe?
Spojrzał na mnie w taki sposób, że w sekundę się naprostowałam, ale pytanie już padło.
— Ósmy rozdział rozwiałby twoje wątpliwości, gdybyś znalazła czas na to, żeby go przeczytać — sarknął, po czym odnalazł pożądany fragment i strzepnął teatralnie kartki książki. — Wrażenie podwajania i gęstnienia energii po przesunięciu poza cielesną powłokę pozostaje tylko wrażeniem, ponieważ rdzeń, z którym się rodzimy, ma to samo stężenie, czarodziej może li wyłącznie nastrajać je za pomocą pasujących mu czynników. Czyli innymi słowy — to, co możesz wyczuć dzięki swoim wampirycznym zmysłom, kiedy gdzieś niedaleko znajduje się jakiś potężny czarodziej, to właśnie efekt tego, że potrafi on wypuścić trochę magii poza ciało. Pamiętasz, kiedy pierwszy raz doświadczyłaś czegoś takiego pomimo braku obecności tego człowieka?
Cofnęłam się myślami o kilka lat i wytężyłam pamięć, ale nie byłam w stanie niczego sobie przypomnieć. Zmarszczyłam czoło, widząc, jak Voldemort się niecierpliwił.
— Może jakoś… w trzeciej albo w czwartej klasie… Nic konkretnego — mruknęłam pod nosem. — Nie pamiętam, żeby to był na przykład Dumbledore albo McGonagall… raczej tak ogólnie, jakbym potrafiła przewidzieć, ile osób przechodzi korytarzem. Jakbym ich słyszała, ale tak w środku. — Nieświadomie przyłożyłam rękę do brzucha gdzieś w okolicy żołądka. — Nawet wtedy, kiedy to byli jacyś zwykli pierwszoroczniacy czy nawet Filch. Później niektórych nauczyłam się rozpoznawać, najłatwiej Filcha. Gdy kręcił się gdzieś niedaleko, czułam, że ktoś tam był, ale to było tylko takie wrażenie… obecności. Żadnej magii.
Twarz Czarnego Pana nie złagodniała, ale wściekłe ogniki w jego oczach przygasły i przez krótką chwilę odniosłam wrażenie, że dostrzegłam w nich cień zainteresowania.
— Każdy posiada jakąś magiczną aurę. Nawet najpodlejsza gnida, która potrafi wyczarować chociaż snop iskier — odparł z wyższością. — Ale tylko bardzo potężny czarodziej, świadomy swej mocy, jest w stanie ją kontrolować, a nawet manipulować nią, by zwodzić innych wielkich. A cała reszta i tak nie zdaje sobie z tego sprawy. Dla dziewięćdziesięciu dziewięciu procent społeczeństwa „czarowanie” to przywoływanie piwa z kuchni i suszenie różdżką wypranych pantalonów. Umierają nieświadomi tego, co mogliby osiągnąć, gdyby im się chciało. Tylko nieliczni dostrzegają prawdziwy potencjał daru, z którym mieli szczęście się urodzić.
         — A… — zaczęłam niepewnie. — A to, że teoretycznie mam duszę związaną z ciałem na wieki wieków amen, nie przeszkodzi energii w wychodzeniu poza ciało?
         Voldemort przewrócił teatralnie oczami, ale teraz już wiedziałam, że było to wyłącznie elementem jego małego przedstawienia; z trudem ukrywał satysfakcję wynikającą z rozmowy, którą pozwoliłam się zainteresować.
         — A co to ma do rzeczy — prychnął rozdrażniony. — Po tysiąckroć lepiej panowałem nad własną energią, mając duszę rozdzieloną na kawałki. Nie, przepraszam. Ja po prostu nad tym panowałem, natomiast ty i twoja energia nie macie nic wspólnego z kontrolą. Jesteś od niej tak daleko, jak się tylko da. I właśnie tego na początek mam zamiar cię nauczyć.
         Zamknął książkę, a ta sama wyparowała mu z ręki. Wstał i fotel również zniknął; otomana, na której siedziałam, bezceremonialnie zdematerializowała się i wylądowałam na podłodze, podczas gdy Voldemort już toczył różdżkę po szeroko rozpostartej dłoni.

*

Czyli już coś mieliśmy. Albo raczej ja miałam — świadomość, że te książki i śmiertelnie nudne wykłady o piątej nad ranem do czegoś prowadziły. Do tej pory wydawało mi się, że jestem całkiem niezłą czarownicą. W szkole musiałam zakuwać jedynie teorię, nigdy nie ćwiczyłam zaklęć dłużej niż kilka razy i zawsze otrzymywałam za to masę punktów dla domu. Pojedynki miałam opanowane w małym palcu, przecież przeżyłam bitwę o Hogwart i starcie pod Wieżą Astronomiczną, a Zaklęcia Niewybaczalne wychodziły mi nie gorzej niż te zwykłe do przywoływania piwa i suszenia mokrych pantalonów. A jednak w zetknięciu z oczekiwaniami Czarnego Pana dostałam w mordę informacją, że byłam po prostu lepsza od przeciętniaków. Dla Voldemorta ten poziom umiejętności okazał się absolutnie nie do przyjęcia. Nie poświęcał mi aż tyle uwagi, ile się spodziewałam, natomiast zagospodarował praktycznie mój cały wolny czas. Tym razem oczekiwał pisemnych sprawozdań na temat tego, co wyniosłam z kilkugodzinnych wykładów, a wymyślanie coraz to bardziej pokrętnych tematów wypracowań sprawiało mu perwersyjną przyjemność — po dwóch tygodniach najcięższej orki, jakiej nigdy nie doświadczyłam w Hogwarcie, miałam już pewność, że Czarny Pan musiał w skrytości marzyć o zostaniu nauczycielem. Ale dzień w dzień, kiedy grubo po północy kładłam się do łóżka, a skomplikowane regułki dudniły mi w głowie, powtarzałam sobie, że to dla mojego dobra. Gdzieś głęboko w serduszku łudziłam się, że w końcu nadejdzie taki moment i będę już na tyle silna, by nareszcie mu się postawić. I odejść na własnych zasadach. Jak Armand.
         Przypuszczałam, że Voldemort pokaże mi jakieś niezgłębione techniki medytacji, które sprawią, że zacznę kontrolować swoją energię, wyobrażałam sobie coś na zasadzie podróży astralnych, ale Czarny Pan gwałtownie sprowadził mnie na ziemię, każąc ćwiczyć pozycje do pojedynków i ruchy różdżką. Nie pozostawiał mi w tym ani kroku miejsca na własną interpretację — jeżeli było niewygodnie, to tak miało być, powtarzał do znudzenia.
         — Pojedynkowanie się jest jak szermierka — piał, kiedy w pocie czoła od kwadransa powtarzaliśmy tę samą figurę. A ja wtedy odwarkiwałam, że wolę taniec. I wtedy rozpętywało się piekło.
         Ale mimo wszystko za każdym razem wracałam do pokoju z jakimś dziwacznym poczuciem spełnienia, jakbym faktycznie — centymetr po centymetrze — wychodziła z własnej strefy komfortu. Nie śmiałam pytać o postęp, bo wiedziałam, co usłyszę: korygujemy moje złe nawyki i nie ma mowy o nauce czegoś nowego. Od początku nie usłyszałam od niego słowa uznania… ale — w szczerości z samą sobą — naprawdę bym się zdziwiła, gdyby Voldemort kiedykolwiek mnie pochwalił. Momentami niemal fizycznie czułam jego niechęć — że to niemożliwe, by ktoś, kto nie opanował tak podstawowych zasad walki, pomógł mu wyrwać się ze szponów śmierci. I właśnie to sprawiało mi największą satysfakcję.
         Pewnego wieczora po czterodniowej nieobecności niespodziewanie zaproponował ćwiczenie oklumencji. Trwało to przez kolejny tydzień — atakował mnie znienacka, przeważnie rano, gdy bywałam jeszcze nie do końca rozbudzona, ale za każdym razem odpierałam te ataki, nie wiedząc, czy moja bariera faktycznie okazywała się nie do przebicia, czy po prostu dawał mi fory. Im więcej czasu spędzaliśmy w gabinecie, bawiąc się w korepetycje dla zaawansowanych, tym częściej zastanawiałam się, czy nasze relacje wrócą kiedykolwiek do tych sprzed bitwy. Zdarzało się, że potrafiłam odrzucić obecny obraz wuja i zatęsknić za starym, choć momentami nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że istotnie pozostawał on wyłącznie moją interpretacją, a Voldemort zawsze taki był, tylko ja tego nie dostrzegałam.

*

         Listopad nadszedł tak, jak reszta miesięcy spędzonych w tym domu — niezauważalnie. Odczułam tylko tyle, że słońce zaczynało wschodzić coraz później, czasami byłam już dawno na nogach, kiedy nieśmiałe promienie próbowały oświetlić zasłonięte okna w bibliotece. Coraz wyraźniej odczuwałam brak rozrywek. To, w czym obecnie tkwiłam, przypominało mi czas szaleńczej nauki przed egzaminami, ale w szkole wiedziałam, że skończą się wraz z letnim semestrem. Teraz żyłam w nieświadomości — jak długo miało to trwać? Jeszcze miesiąc? Rok? Dwa? Czarny Pan udawał, że nie słyszał moich nieśmiałych sugestii dotyczących przerwy. Dla niego weekendy i święta nie istniały. A najbardziej irytujące w tym wszystkim było to, że nie miałam pojęcia, do czego to zmierzało. Podzieliłam się swoimi wątpliwościami z Bartym, ale nie otrzymałam od niego niczego prócz słów wsparcia. On sam miał na głowie zbyt dużo i wyglądał tak, jakby nie spał od roku. Z braku dostępu do wiarygodnego źródła informacji postanowiłam odnowić prenumeratę Proroka Codziennego, co oczywiście okazało się absurdalnie niemożliwe — mogłam prowadzić prywatne korespondencje, ale kontakt z jakąkolwiek publiczną instytucją był surowo zabroniony. Dlatego codziennie rano albo pod wieczór musiałam prosić się Notta o najnowsze wydanie; dupek wręczał mi je wyłącznie do rąk własnych, więc nie mogłam przysyłać skrzatów. A robił to z taką miną, że zaczęłam się zastanawiać, czy garstka propagandy była tego warta. Bo istotnie odcięta od świata nie dowiadywałam się z gazety niczego konkretnego. Jedyną informacją, która wywołała we mnie jakieś emocje, był widok nazwiska Rity Skeeter pod artykułem o nadchodzących Mistrzostwach Świata w Quidditchu. Cholera, nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz latałam na miotle.
         Nie tylko dni, ale i pory dnia od dawna zlewały mi się w jedno, dlatego gdy prosiłam skrzata, by przyniósł mi drinka do sypialni, nie myślałam o tym, czy było już po jedenastej, czy jeszcze przed. Od kiedy Voldemort zaczął mnie szkolić, moje dni składały się z jego obecności i nieobecności, a dziś akurat zniknął zaraz po zadaniu mi kolejnej listy lektur i nie zapowiedział powrotu. Pierwszy raz od dwóch tygodni mogłam zdrzemnąć się po śniadaniu i spędzić ten dzień na własnych zasadach. O ile mieściły się w ramach zasad panujących w domu.
         — Panienka życzy sobie coś słodkiego do kawy? — zapytała skrzatka Wydmuszka, sprzątnąwszy biurko z naczyń z poprzedniego dnia. — Banialuki właśnie upiekł sernik z rodzynkami, a z wczoraj zostało jeszcze trochę tarty z malinami.
         — Do kawy życzę sobie kieliszek orzechowej nalewki — mruknęłam spod koca i zaczęłam grzebać w pościeli za papierośnicą. — A najlepiej całą flaszkę.
         Wypaliłam fajkę, zanim skrzatka zjawiła się z kawą, butelką trunku i szklanką na drewnianej tacy; choć jeszcze z samego rana rozpierała mnie energia, teraz miałam ochotę przeleżeć resztę dnia w łóżku. Każda rzecz, na którą miałam ochotę, wymagała wyjścia na zewnątrz. Przelecieć się nad miastem, wyjść na zakupy, spacer, odwiedzić Jacquesa… mieszkał tak blisko, że gdybym się dostatecznie skupiła, pewnie mogłabym usłyszeć, jak wracał z wieczornego biegania… wybrać się do…
         Właśnie zdałam sobie sprawę, że poza Jacquesem nie miałam do kogo się wybrać. I nawet nie winiłam się za decyzję, którą podjęłam pierwszego września. Straciłam wszystkich już dawno temu, kiedy idiotycznie postanowiłam się ujawnić. Pochwalić się wszystkim moim Mrocznym Znakiem. Po co? Żeby im udowodnić, że jestem kimś? To było takie gówniarskie. Koniec końców jestem nikim, na samym dole tej splątanej hierarchii, nie należąc w pełni ani do świata, ani do śmierciożerców. Nawet gdybym mogła się stąd wyrwać i nie czekałaby na mnie cela w Azkabanie, nie istniało miejsce, do w którym zostałabym przyjęta z otwartymi ramionami. Zdradziłam absolutnie wszystkich, a mimo to wciąż zuchwale miałam nadzieję, że kiedyś zostanie mi to wybaczone.
         W tym samym momencie coś huknęło.
         Trzask rozległ się tak niespodziewanie, że podskoczyłam i wylałam na łóżko z pół butelki nalewki. Przekleństwo zastygło mi na ustach, gdy zauważyłam, co zmaterializowało się po drugiej stronie pokoju. Szurnęłam pod samo wezgłowie, z nogami podciągniętymi pod brodę, sparaliżowana strachem, nie dowierzając własnym oczom. Na szczycie krzesła przysuniętego do pianina kiwał się delikatnie feniks. Nie jakiś zwyczajny feniks, ale feniks, którego znałam. I on również mnie znał. Fawkes patrzył łagodnie, z pewną dozą wyższości na widok mojego głupkowatego wytrzeszczu i rozdziawionych ust, a w dziobie trzymał zwinięty i zapieczętowany rulonik pergaminu. Przez żołądek przeszła mi fala najróżniejszych skurczy i skrętów — od ulgi, uniesienia, przez zniecierpliwienie i złość, po obezwładniający strach. Ciepło, które przyniósł ze sobą ptak, utwierdziło mnie w przekonaniu, że naprawdę tam siedział, i wtedy doświadczyłam ukłucia absurdalnej radości, aż miałam ochotę wybiec z pokoju i udowodnić wszystkim, że jednak miałam rację. Dumbledore naprawdę żył, bo kto inny mógł przysłać tutaj Fawkesa?
         Ale zaraz po tym dotarło do mnie, że to ptak Dumbledore’a. Dumbledore’a. Z listem od niego samego. I wtedy zastygłam w osłabiającym poczuciu przerażenia, mrugając intensywnie, modląc się, by feniks na krześle był wytworem mojej przemęczonej nauką wyobraźni.
         Wyraźnie zniecierpliwiony zamachał skrzydłami, buchnęło gorąco i Fawkes zniknął; jedynym śladem jego obecności pozostała kupka popiołu i zwitek pergaminu na posadzce. W momencie odzyskałam władzę w nogach. Natychmiast usunęłam wszystkie ślady po deportacji ptaka i porwałam z podłogi mały rulonik; był ciasno zwinięty i wciąż przyjemnie ciepły, owinięty błękitną wstążeczką. Nie wyczułam na nim żadnej magii, ale na wszelki wypadek rzuciłam na liścik wszelkie znane mi zaklęcia ujawniające klątwy. Nic. Podejrzanie nic. Już zaczęłam rozwijać pergamin, kiedy drżące palce zatrzymały się i upuściły zwitek na pościel. Cokolwiek tam było, powinnam natychmiast zanieść to do Czarnego Pana. Rzucić mu na biurko i niech on się tym martwi. To zdjęłoby z moich barków brzemię odpowiedzialności za treść listu i dowiodłoby lojalności.
         Ale przecież Voldemorta nie było.
         Istotnie. Nie miałam pojęcia, kiedy planował wrócić. A jeśli to coś ważnego, coś, co należy przeczytać natychmiast… i nie może czekać do powrotu wuja? Jeszcze raz wyciągnęłam różdżkę i lewitowałam rulonik. Błękitna wstążeczka zsunęła się na łóżko, a pergamin rozprostował się. Był pusty.
         Coś zaświtało mi w głowie.
         Pochwyciłam list gołą ręką i dopiero wtedy papier zaczął się zapełniać; znajome, pochyłe litery rozbłysły zielonym atramentem, a widok zamaszystego podpisu Albusa Dumbledore’a sprawił, że wypity alkohol podskoczył mi w żołądku. Czyli to list do Sophie Serpens. Do nikogo innego. Od prawdziwego Dumbledore’a. Voldemort nie byłby w stanie odczytać treści, nawet gdybym przyniosła mu pergamin w zębach.
         Cała spocona i drżąca odnalazłam wzrokiem początek listu.

         Droga Sophie, przepraszam, że tak obcesowo, ale na samym początku bardzo bym prosił, by ta korespondencja — jeżeli zgodzisz się ją pociągnąć — została między nami.
         Wyobrażam sobie, że teraz prychasz, bo niby dlaczego miałbym czelność się łudzić, że nie oddasz tej wiadomości Voldemortowi, kiedy tylko zobaczysz Fawkesa? Pomimo to odważam się mieć nadzieję.
         Jak Ci się żyje? Jesteś szczęśliwa z decyzją, którą podjęłaś? I nie pytam o to ironicznie. Bo mnie żyje się całkiem dobrze, zważywszy na to, co wydarzyło się podczas naszego przedostatniego spotkania. Ano właśnie — żyje się. Pewnie wciąż nie dowierzasz, ale powiem Ci, że ja również. Momentami. Zeszły rok był dla mnie bardzo pracowity, a kilka ostatnich miesięcy… Profesor McGonagall pewnie nie spodobałby się ten czarny humor, ale czasami wolałbym powtórkę z Komnaty Tajemnic. Słyszałem o liście gończym, więc Ty również nie masz lekko. Ale cóż, pamiętam czasy po Grindelwaldzie, pierwsze lata po naszym starciu nie były łatwe i liczę, że tym razem sprawy wyklarują się dużo szybciej. Wszyscy tego potrzebujemy. I właśnie dlatego wysłałem Fawkesa, aczkolwiek mam pewne wątpliwości, czy feniksy są w stanie przebić się przez zaklęcia ochronne Voldemorta. Mam nadzieję, że zbudowałem w Tobie dość ciekawości, żebyś nadal zachowała ten list dla siebie. Proponuję Ci spotkanie. Zdaję sobie sprawę, że po tym, w jakiej sytuacji Cię zostawiłem po naszym ostatnim spotkaniu, prawdopodobnie jest to ostatnie, na co miałabyś ochotę, niemniej jednak poproszę raz jeszcze. To ważne. Dla mnie, dla Ciebie, dla naszych bliskich. Nie dla Voldemorta. Naturalnie nie żądam decyzji natychmiast. Powiedzmy, że dam Ci tydzień do namyślenia się, po tygodniu znów przyślę Fawkesa i ufam, że się spotkamy. Wydaje mi się, że mogę odpowiedzieć Ci na kilka pytań. Ze swojej strony mogę zapewnić Ci dyskrecję i dać słowo, że na czymkolwiek nie zatrzyma się nasza rozmowa, będziesz mogła wrócić do Voldemorta i zapomnieć o naszym kontakcie.
         Tymczasem do napisania i — mam nadzieję — do rychłego zobaczenia. Trzymaj się ciepło i pij dużo herbaty z imbirem.
         Albus Dumbledore

Zaschło mi w gardle.

~*~

         Mam fleszbeki z gimbazy, kiedy to pisałam rozdziały długości instrukcji obsługi papieru toaletowego. Ale po tak długiej przerwie potrzebuję wrzucić cokolwiek, nawet taką przejściówkę, czuję się źle ze sobą i z tym, jak piszę, bo mam wrażenie, że poziom moich wypocin leci na łeb na szyję. I leci przez moje lenistwo — to jest najgorsze. Chyba wpadłam w marazm i teraz ciężko mi z tego wyjść.