Jeszcze nie zdążył porozmawiać z rodzicami, a był już spakowany i
gotowy do drogi. Na wszelki wypadek. Szkolny kufer leżał przy drzwiach od
wczoraj, wystarczyło zabrać jeszcze kilka drobiazgów i Spirydion mógł wyjść w
każdej chwili, lecz odciągał to od tygodnia. Czuł, że to podróż w jedną stronę,
ale podjął decyzję. Musiał tylko powiedzieć o tym rodzicom, choć Bóg mu
świadkiem — nie miał pojęcia, jak to zrobić. Po kwadransie kręcenia
się po sypialni uznał, że skoro do tej pory nie wymyślił dobrego sposobu, żeby
im o tym powiedzieć, powinien dać rozmowie się rozwinąć. Słyszał matkę
krzątającą się w kuchni; do prac domowych wciąż nie używała czarów, ale czasy,
kiedy próbował ją do tego zachęcić, dawno minęły. Schodził na dół jak na
ścięcie, wodząc dłonią po metalowej poręczy, świadomy, że robił to
najprawdopodobniej ostatni raz. I nawet w pewnym sensie czuł się z tym
pogodzony.
Melania kończyła właśnie opróżniać zmywarkę; na widok znajomej,
granatowej podomki i matczynych włosów spiętych jak zwykle w luźny,
bułeczkowaty kok coś drgnęło w sercu Spirydiona. Choć wojna zmusiła do
przedwczesnej dojrzałości wielu nastolatków, on zdał sobie sprawę, że dorósł
wraz z podjętą na górze decyzją. Ot tak, po prostu. Czarownica odwróciła się i
prawie podskoczyła, dwa talerze wypadły jej z rąk i roztrzaskały się na
podłodze.
— Spirydion…! — zawołała cicho, zaglądając pod zlew za
zmiotką. — Nie zakradaj się…
— Odchodzę, mamo.
Popatrzyła na niego przelotnie, uwijając się nad kupką porcelany.
— Co? Co ty opowiadasz, niby gdzie? — prychnęła
beztrosko. — Przynieś mi szufelkę ze spiżarki.
Spróbował ostatni raz i wyciągnął ku niej rękę z różdżką.
— Masz, z tym będzie łatwiej.
Zamarła ze zmiotką w ręku. Zmierzyła syna cierpkim spojrzeniem, jej
usta pobielały, gdy je zacisnęła; pomimo sierpniowej pogody za oknem mogło się
wydawać, że temperatura w kuchni spadła o kilka stopni. Oboje patrzyli na
siebie, nic nie mówiąc, a napięcie rosło, aż Melania nie wstała z klęczek.
— Schowaj to — ofuknęła go
półgębkiem. — Schowaj, zanim ojciec zobaczy… i przynieś mi tamtą
szufelkę.
Ale Spirydion nawet nie drgnął, westchnął tylko i wsunął rękę z
różdżką do tylnej kieszeni spodni. Jeszcze chwilę wcześniej czuł obojętność
wobec tego, co zamierzał zrobić, ale w tym momencie targnęło nim rozgoryczenie.
Miał wrażenie, że jeszcze jeden dzień w tym szaleństwie i on sam połamie swoją
różdżkę na kawałki.
— Słyszałaś, co powiedziałem? — zapytał z
naciskiem. — Odchodzę.
— Niby dokąd? Masz czternaście lat, bez naszej zgody nie
pójdziesz nawet do Hogsmeade. — Tym razem w jej głosie zabrzmiała
kpina. Ale chłopak nie odpowiedział, nawet nie odwrócił wzroku, wydawał się
całkowicie spokojny, wręcz posągowo nieruchomy, dokładnie jak on i wtedy ją olśniło. Ręka automatycznie
powędrowała jej do ust, zanim wyszeptała: — Do niego… Boże, dziecko, ty chcesz uciec do niego… zostawić nas…
Coś boleśnie ścisnęło mu wnętrzności i ani myślało puścić, kiedy przez
dłuższą chwilę wpatrywał się w wykrzywioną rozpaczliwie twarz matki, lecz
pozostał opanowany, nawet gdy wyrzucał jej wszystko to, co dręczyło go od ponad
roku.
— Właśnie dlatego — wycedził przez zaciśnięte zęby,
wskazując z obrzydzeniem na zmiotkę i potłuczone resztki talerzy. — Żyjecie
tu jak mugole… i ze mnie też zrobilibyście mugola, gdybyście mogli! Ale to nas
przed niczym nie ochroni, mamo, wojna się jeszcze nie skończyła, a z nim coś
osiągnę, będę kimś… NIE, nie przerywaj
mi! Skoro mam do wyboru udawanie mugola z wami i szansę… nawet małą szansę
na zostanie kimś dzięki niemu, to przepraszam, ale nie mogę wybrać was! Ja tu
zwariuję…!
— Boże, dziecko, on ci wyprał mózg, Bonitus, BONITUS! — wrzasnęła.
Zmiotka wypadła jej z ręki, ale Spirydion już tego nie widział;
obrócił się na pięcie i pobiegł na górę. Słyszał tupanie na dole i nerwową
francuszczyznę, kiedy trzęsącymi się rękami pakował gitarę do futerału i
ubierał dżinsową kurtkę. Minął ojca na schodach, za nim czaiła się matka, lecz
nawet nie podniósł wzroku. Bał się, że ostatnią rzeczą, jaką zobaczy w tym domu,
będą łzy na jej twarzy. Ale Bonitus nie zamierzał go wypuścić, chwycił go tak,
że prawie zerwał mu plecak, futerał uderzył w komodę, a instrument zadźwięczał
głośno, w głębi klatki schodowej krzyczała Melania, szarpiąc męża za ramię.
I pewnie szamotanina trwałaby w nieskończoność, gdyby nagromadzona
przez ostatnie miesiące siła nie huknęła, Serpensów nie odrzuciło na meble w
korytarzu, a Spirydionowi nie udało się dopaść do klamki. Zachodzące słońce
uderzyło go w twarz, kiedy wypadł na ulicę; rodzice wyskoczyli za nim, ale
momentalnie zamarli. Drżące usta ojca, włosy matki, które powymykały się z koka
i teraz tworzyły wokół jej głowy kasztanową aureolę. Na trawniku nikogo nie
było. Chłopak zniknął z donośnym trzaskiem zaledwie ułamek sekundy wcześniej.
Pojawił się na drugim końcu miasta z obficie broczącą krwią dłonią i
łzami pod powiekami. Plecak wciąż zwisał mu niedbale na ramionach, w skórzanym
futerale w miejscu, gdzie znajdował się gryf, było spore wgniecenie, ale
Spirydion pruł do przodu, nie zwracając na to uwagi. W głowie mu huczało. Nigdy
dotąd nie widział rodziców w takim stanie. Jego dom należał do tych chłodnych,
cichych, w których nie mówiono o emocjach i karcono za okazywanie ich. Być może
dlatego teraz wciąż był tak spokojny. W kieszeni wraz z różdżką znalazł kilka
pogniecionych paragonów. Przystanął na chwilę, by transmutować jeden w
chusteczkę, którą owinął dłoń. Udało mu się teleportować, choć nigdy wcześniej
tego nie próbował. Wszystko działo się bardzo szybko i nie do końca pamiętał,
co stało się chwilę wcześniej, ale za niewinną transmutację nie mogło mu grozić
więcej niż za teleportację bez licencji. Już wcześniej w silnym gniewie czy
strachu zdarzało mu się tracić panowanie nad czarami, ale tym razem przesadził.
Wziął kilka głębszych oddechów i skierował się na najbliższy przystanek
autobusowy.
Gdy dotarł na dworzec i kupował bilet u znużonej pani w okienku, był
już całkowicie opanowany. Znacznie wyższy od rówieśników, z włosami zarzuconymi
na twarz mógł uchodzić za starszego, ale po namyśle zapłacił za uczniowski.
Mugolka nie wyglądała na aż tak zmęczoną i mogła poprosić o legitymację.
Dziesięć minut później siedział już w pociągu przy oknie i wpatrywał się
niewidzącym wzrokiem w ludzi na peronie. Krew przesiąkła już przez chusteczkę,
ale nie śmiał wyciągnąć różdżki; wiedział, że jeżeli wszystko pójdzie po jego
myśli, za pół godziny będzie już na Pokątnej i kupi w aptece fiolkę dyptamu.
Dyskretnie jeszcze raz podliczył swoje oszczędności — powinno
wystarczyć na kilkudniowy nocleg w Dziurawym Kotle, ale liczył, że dzisiaj już
ktoś go odbierze. Musiał tylko dostać się na pocztę.
Pociąg ruszył z delikatny szarpnięciem. Przed odjazdem dosiadła się do
niego tylko jakaś starsza pani z pudlem, a pięć minut później pojawił się
konduktor, żeby sprawdzić bilety; poza tym nikt mu nie przeszkadzał. Spirydion przesiedział
całą podróż, gapiąc się bezmyślnie w okno; poczuł ukłucie niepokoju, gdy
uświadomił sobie swoje własne opanowanie. Spodziewał się żalu, tęsknoty za
domem… pomyślał o wytynkowanej na brzoskwiniowo połówce bliźniaka, ojcu przy
fortepianie, o matce przycinającej żywopłot, o pokoju na piętrze oblepionym
plakatami Fatalnych Jędz… i nic. A później wyobraził sobie przestronną salę
wejściową i szerokie schody rezydencji Czarnego Pana i poczuł skurcz w żołądku,
jaki towarzyszy myślom o ukochanej osobie. Coś jak motylki w brzuchu. Dreszcz
podniecenia przeszedł mu po plecach, kiedy uświadomił sobie, że tak naprawdę
jechał w nieznane. Z nikim się nie umawiał. Nie miał pojęcia, gdzie szukać
kontaktu z kimś, kto miałby go odebrać z Pokątnej. Przekraczając granicę między
światem mugolskim i czarodziejskim, zdawał sobie sprawę, że nie było już
odwrotu. Pub wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętał, gdy rok wcześniej robił
z ojcem zakupy do szkoły. Jakby ostatnie zdarzenia go ominęły. Za barem stał
nawet ten sam bezzębny czarodziej, który ich obsługiwał. Spirydion bez słowa
przeciął salę i wyszedł na podwórko; siedział tam stary auror i teraz kiwał się
sennie na swoim krześle. Chłopak zakaszlał cicho.
— Mmm… a, tak… legitymacja… — mruknął. Rozłożył
podetkniętą kartkę pergaminu i przebiegł wzrokiem po danych. — Benedykt
Skalski… mhm… A ty nie jesteś za młody na to, żeby samemu się wałęsać po
mieście, chłopcze?
— Za miesiąc kończę siedemnaście lat, o co panu
chodzi? — odburknął.
— Cel?
— Zakupy do Hogwartu.
Auror jeszcze raz przyjrzał się zdjęciu, potem twarzy Spirydiona,
zapisał coś w grubej księdze i dopiero wtedy wystukał wzór na ceglanej ścianie.
— No dobra, przechodź.
Ślizgon odebrał zdrową ręką dokumenty i wolno przeszedł przez
utworzony otwór. Szklana lampka przytwierdzona do muru rozbłysła na zielono i
dopiero wtedy cegły wróciły na swoje miejsce. Choć na każdym kroku starano się
zachowywać środki ostrożności, wśród ludzi chłopak poczuł się trochę
bezpieczniejszy i anonimowy. Ulica Pokątna nie wyglądała już tak zwyczajnie; co
prawda ekspozycje na witrynach sklepów, które w zeszłym roku zamknięto, na nowo
zachęcały do wejścia na zakupy, ściany budynków niemal w całości pokrywały
ogłoszenia o zaginięciach i plakaty poszukiwanych. Serce zabiło mu szybciej na
widok prawie metrowej twarzy siostry łypiącej na niego z drzwi poczty. Tam
również musiał się wylegitymować, ale nikt go nie zagadywał; wybrał pierwszą z
brzegu sowę, naprędce nakreślił kilka słów i natychmiast ruszył do apteki.
Chusteczka zrobiła się cała czerwona i krew zaczęła spływać z palców na rączkę
kufra. Teraz, kiedy po następnym kwadransie rana została zasklepiona, Ślizgonowi
pozostało wyłącznie czekanie. Błąkanie się po Pokątnej pewnie wydałoby się
ludziom podejrzane, więc na początek wybrał się do pobliskiej cukierni.
Zdenerwowana, jasnowłosa czarownica mniej więcej w wieku Sophie przyjęła
zamówienie dopiero po dokładnym sprawdzeniu jego legitymacji; wiedział, że
nawet jako Spirydion Serpens mógł legalnie poruszać się po mieście, ale
postanowił oszczędzić sobie podejrzliwych spojrzeń ludzi. Zaraz po bitwie banda
uzbrojonych po zęby aurorów wpadła do domu jego rodziców i przewróciła każdy
pokój do góry nogami. Takich nalotów w przeciągu trzech ostatnich miesięcy było
pięć i być może to spowodowało, że rodzice na nowo zamknęli swoje różdżki w
szafie. Dopiero teraz chłopak poczuł przypływ wyrzutów sumienia; nie powinien
był odchodzić w ten sposób. Chciał jeszcze rzucić na pożegnanie, że za kilka
dni się odezwie, ale nim się zorientował, stał na środku parkingu nieopodal
supermarketu, prawie cztery kilometry od domu. Kawa mu stygła, kiedy grzebał w
truskawkowo-czekoladowych lodach. Przeszło mu nawet przez myśl, żeby w
międzyczasie faktycznie zrobić zakupy do szkoły, ale bardzo szybko zdał sobie
sprawę, że prawdopodobnie nie wróci do Hogwartu. O ile rodzice nie zgłoszą jego
zaginięcia… albo przejścia na ciemną
stronę… to Czarny Pan za żadne skarby nie wyrazi na to zgody.
No i dobrze. Voldemort miał mu do zaoferowania dużo, dużo więcej niż
rozpaczliwą propagandę. Spirydion zerknął przez ciemne okulary na mury
naprzeciwko cukierni — w nierównych odstępach przyklejono do nich
plakaty reklamujące przeróżne fundacje, które od wyboru nowych dyrektorów w
ministerstwie zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Nawet na stoliku przed
nim piętrzył się stosik kolorowych ulotek reklamujących terapeutów, prywatnych
detektywów, grupy wsparcia… Przez jakiś czas przeglądał to wszystko i myślał o
ludziach, którzy stracili bliskich, o rodzinach, które rozpadły się przez
różnice poglądowe… i zastanawiał się, dlaczego byli mu tak do bólu obojętni. Zbyt
anonimowi, by mogli poruszyć w jego sercu jakieś struny empatii.
Sięgnął po filiżankę zimnej kawy i w tym samym momencie na stolik padł
długi cień, a Spirydion poczuł na karku chłodny czubek różdżki.
— Nie oglądaj się, to ja — usłyszał ochrypły, męski
głos. — Zabierz rzeczy i idź w stronę Gringotta.
Chłopak, początkowo zdrętwiały ze strachu, ruszył we wskazanym kierunku;
czarodziej szedł tuż za nim, czuł jego różdżkę przyciśniętą dyskretnie do
kręgosłupa i poły peleryny omiatające mu łydki. Kątem oka zauważył wysokiego
szatyna z kwadratową szczęką, ubranego w zwykłą granatową szatę i okulary
przeciwsłoneczne. Już raz widział Bartemiusza w tym wcieleniu, ale na początku
zamarł w panice, święcie przekonany, że ojciec zawiadomił aurorów.
Kiedy gmach banku wyrósł im przed oczami, Crouch wcisnął coś do
kieszeni Spirydiona; w dotyku przypominało dwie fiolki, które śmierciożerca
kazał mu wypić.
— Podałem ci veritaserum i eliksir cofający wszystkie efekty
zaklęć zmieniających wygląd, także eliksir wielosokowy. Jesteś tu sam?
— Tak — odparł Ślizgon. — Ale gdyby to była
zasadzka, wypiłbym antidotum na veritaserum.
Barty roześmiał się cicho i skręcił w bramę za sklepem zoologicznym.
— Dobrze kombinujesz, młody, ale połknąłeś je w odwrotnej
kolejności — mruknął i pomniejszył jego kufer tak, żeby zmniejszył
się w kieszeni. To samo zrobił z plecakiem i futerałem na
gitarę. — Wybrałeś nienajlepsze miejsce na spotkanie, musiałem
skonfundować tego aurora, żeby zapisał, że wyszedłeś z Dziurawego Kotła. Teraz
cię zakameleonuję, bo będziemy lecieć. Masz lęk wysokości?
Spirydion poczuł mocne uderzenie na czubku głowy i wrażenie spływającej
po cały ciele lodowatej wody. Zaprzeczył, ale Barty jeszcze raz machnął różdżką
i ich ciała zlepiły się plecami jak za sprawą Zaklęcia Trwałego Przylepca.
Trzecia fala energii i Crouch również zniknął. Chłopak poczuł się dziwnie
nieswojo, widząc, jak bruk uciekał mu spod nóg; do tej pory Ślizgon latał
wyłącznie na miotle i ten całkowity brak kontroli połączony z wrażeniem, że w
każdej chwili mogli runąć na ulicę, ani trochę mu się nie podobał. Ostry świst
powietrza wypełnił mu uszy, choć nie przemieszczali się zbyt szybko.
Wystarczyło, by za kilka minut lot zaczął się obniżać i mężczyźni wylądowali
miękko na chodniku przed kompleksem burych kamienic. Choć było jeszcze dość
wcześnie, w pobliżu na parapecie wygrzewał się tylko czarny kot. Spirydion
poczuł, że zaklęcie zostało cofnięte i odczepił się od pleców Barty’ego, choć
wciąż zlewał się z otoczeniem. Croucha również namierzył wyłącznie po głosie.
— Zanim wejdziemy — zaczął, a chłopak poczuł lekkie
szarpnięcie i ruszył powoli przed siebie — chciałbym ci przekazać
kilka słów od naszego pana i to jest ostatni moment, kiedy możesz się wycofać.
— Nie, mów — odparł stanowczo.
— W takim razie wieczorem złożysz Przysięgę Wieczystą. Nie wiem,
czego od ciebie zażąda, ale kiedy przekroczysz próg, będzie to równoznaczne z
przystaniem na jego warunki. Rozumiesz? Nigdy nie będziesz mógł się wycofać,
chyba że Czarny Pan cię z niej zwolni. Wiesz, czym kończy się złamanie takiej
przysięgi? Śmiercią w potwornych, potwornych
męczarniach. Masz czternaście lat i podpisujesz cyrograf do końca życia,
zdajesz sobie z tego sprawę?
Kroki gwałtownie ucichły, więc i on się zatrzymał. Gapił się w okno po
drugiej stronie ulicy mniej więcej tam, gdzie spodziewał się, że znajdowała się
głowa Croucha. Poczuł rosnące rozdrażnienie, zawód na myśl, że podobno
najbardziej zaufany, najbliższy śmierciożerca sprawiał wrażenie, jakby próbował
mu wyperswadować słuszność podjętej decyzji.
— Mam dwa wyjścia i to jest najlepsze.
— Pomyśl, może kiedyś nadarzy się jakieś trzecie, lepsze…
— Myślę o tym od ponad roku i nie pojawiło się nic, co byłoby lepsze. Czy ty chcesz mnie zniechęcić?
Znów ten sam cichy, pobłażliwy śmiech.
— Raczej próbuję ci uświadomić, dzieciaku, że w tym wieku nie na
wszystko zwraca się uwagę — odparł łagodnie. — A służba u Czarnego
Pana nie jest taka, jak ci się wydaje. Nie jesteś pewien niczego, nawet tego,
czy dożyjesz następnego dnia, a największym zagrożeniem nie są aurorzy, Zakon
Feniksa, ministerstwo czy nawet Czarny Pan, a twoi koledzy śmierciożercy.
Ale Spirydion nie miał zamiaru dłużej słuchać tego przewrażliwionego,
wypalonego szaleńca. Może i był genialny, odważny, świetny i potrafił latać,
ale wciąż biadolił jak stara wiedźma.
— Mhm, dam sobie radę — mruknął bez
namysłu. — Coś jeszcze?
Ciężkie, przeciągające się westchnienie.
— Tak. Nie masz prawa opuszczać domu, chyba że otrzymasz takie
polecenie. Co łączy się z tym, że nie wracasz do Hogwartu, przynajmniej w tym
roku. Będziesz uczył się tutaj, prawdopodobnie Czarny Pan wydeleguje kogoś, kto
będzie nad tym czuwał. Komunikacja ze światem zewnętrznym będzie pod ścisłą
kontrolą, tak na marginesie ci powiem — tu zniżył głos do
szeptu — że wszystkie listy przepływają przez gabinet Notta, więc
staraj się mu nie podpaść, bo to on podejmuje decyzję, który list wylatuje, a
który ląduje w kominku, zrozumiano? Tak? To idziemy.
Szarpnął go lekko i obaj ruszyli przed siebie; przebyli w milczeniu
najpierw jedną ulicę, potem ruchliwe skrzyżowanie i jeszcze jedną uliczkę, tym
razem dużo bardziej zaludnioną i z odremontowanymi kamienicami. Natychmiast
poznał to miejsce; na widok rozstępujących się na ich widok budynków poczuł w
żołądku skurcz podniecenia. Gdy przechodził przez kutą bramę, jakoś zapomniał
pomyśleć, że następny raz, kiedy zobaczy świat poza jej kratami, może nastąpić
za kilka miesięcy albo i lat. Pruł naprzód.
Wysokie, dwuskrzydłowe drzwi, do złudzenia przypominające te w
Hogwarcie, zamknęły się za nimi z dramatycznym jękiem zawiasów; Spirydion
spodziewał się, że skoro wszyscy śmierciożercy siedzieli zamknięci w rezydencji
swojego pana, dom będzie tętnił życiem, ale martwą ciszę zakłócało jedynie
tykanie ogromnego zegara nad wejściem. Chłopak nie zdążył się dobrze rozejrzeć
i nacieszyć oczy mrocznym przepychem, bo poczuł na głowie mocne uderzenie i
falę ciepła rozchodzącą się po całym ciele. Barty zdjął z nich zaklęcie
kameleona i najwyraźniej zobaczył, jak jego wzrok automatycznie powędrował w
stronę jednych z szeregu drzwi na piętrze, bo powiedział cicho:
— Nie ma jej. — Spirydion był przekonany, że uśmiech,
którym obdarzył go Crouch, miał zamaskować smutek. — Odprowadzę cię
do swojego pokoju, Czarny Pan przyjmie cię pewnie jeszcze dziś. Ale nie
szwendaj się bez potrzeby po domu.
Zaprowadził go na piętro i obaj skręcili w zachodnie skrzydło. Pokój
Spirydiona został umieszczony na samym końcu korytarza i kiedy weszli do
środka, chłopak spostrzegł, że od jego ostatniego pobytu nie zmieniło się
zupełnie nic. Te same oliwkowe tapety, łóżko z baldachimem nakryte tą samą
połyskującą narzutą ze srebrnej satyny, wykwintnie rzeźbione meble bez grama
kurzu, jedynie we flakonie na etażerce stały świeże kwiaty, a w lichtarze
powkładano nowe świece. Spirydion przeszedł przez sypialnię i zajrzał do szafy — szaty,
które w niej zostawił, wisiały dokładnie tak, jak je zapamiętał. Z szerokim
uśmiechem na ustach obrócił się do Barty’ego i w milczeniu obserwował, jak
śmierciożerca powiększał jego rzeczy.
— Jeszcze jeden muzyk — mruknął z błyskiem w oku i
uniósł futerał. — Mogę?
Ślizgon skinął głową i Crouch rozsunął zamek błyskawiczny. Gitara,
sądząc po stanie, miała już swoje lata. Cały tył pudła pokrywały stare naklejki
mugolskich i czarodziejskich zespołów rokowych, niektóre błyszczały i zmieniały
hasła, a te z twarzami muzyków ziewały i dłubały sobie w nosach. Bartemiusz
przejechał ręką po złamanym gryfie, góra wisiała żałośnie na popękanych
strunach.
— Trochę cię poniosło, co? — zagadnął, wyciągając
różdżkę, ale Spirydion nie odpowiedział. Poczuł falę wstydu barwiącą mu
policzki na czerwono. Bez słowa przyjął naprawioną gitarę i umieścił z powrotem
w futerale. — Samo granie pewnie nikomu nie będzie przeszkadzać… o
ile nie fałszujesz… ale ogranicz, proszę, resztę hałasów. Czarny Pan lubi
ciszę. To chyba wszystko. Skrzaty jak zwykle są do twojej dyspozycji, a jak
coś… to wiesz, gdzie mnie szukać.
Mrugnął na pożegnanie i zostawił chłopaka samego, żeby miał kilka
minut na ochłonięcie. Jak znał swojego pana, Barty przypuszczał, że tamten był
już w drodze do sypialni siostrzeńca. Crouch aż za dobrze pamiętał pierwsze
tygodnie w tamtym miejscu: chaos, stres, brak gruntu pod stopami i średnio
jakieś dwie godziny snu na dobę, a był przecież sporo starszy i zahartowany po roku podszywania się pod
Moody’ego. Liczył, że mimo wszystko i tym razem rodzinne powiązania wpłynął
pozytywnie na pobyt Spirydiona. Barty nawet polubił tego dzieciaka.
Słońce powolutku chyliło się ku zachodowi, kiedy nieśpiesznie szedł w
kierunku swojego pokoju; zaraz po wejściu do rezydencji Crouch odebrał
chłopakowi dokumenty i dobrze im się przyjrzał. Robota Yaxleya, nienajgorzej
wykonana, ale jeżeli rodzice dzieciaka mieli choć odrobinę oleju w głowie,
zarówno prawdziwe dane syna, jak i fałszywe imię i nazwisko znajdowały się już
w bazie danych ministerstwa, więc Spirydion potrzebował nowej tożsamości. W
najbliższej przyszłości prawdopodobnie nie będzie konieczna, ale Barty wolał
jak najszybciej zamknąć sprawę włóczenia się za mugolami i dłubania przy
dowodach osobistych. Wykalkulował, że jeszcze dwie, trzy nocne wyprawy i
wystarczy, by w lochach zrobić zapas świeżych twarzy na wypadek, gdyby któryś z
jego kolegów wpadł.
— Były jakieś komplikacje? — usłyszał z góry; Lord
Voldemort szedł wolno po schodach, wodząc palcem po śliskiej poręczy z marmuru.
— Żadnych, mój panie. Młody jest w swoim pokoju, uprzedziłem, że
go wezwiesz.
Czarny Pan roześmiał się cicho.
— Wezwę? Nie, zamierzam go odwiedzić — odparł
niefrasobliwie. — Być może kiedyś nauczę go kilku sztuczek, ale najpierw podpiszemy umowę…
co mi przypomniało, że będę cię potrzebował na dziś wieczór.
— Do usług, mój panie. — Zamarł na moment w krótkim
półukłonie. — Masz zamiar zabrać się teraz za wychowanie tego
dzieciaka?
— O nie, zasady panujące w tym domu są jasne i nie potrzeba do
tego wychowania — powiedział, nie przestając się uśmiechać, choć oczy
wciąż pozostawały lodowato nieruchome. — Chociaż gdybym miał wpływ na
wychowanie Sophie, nie byłaby taka nieznośna. Ale chłopak jest z natury
zdyscyplinowany, liczę, że dojrzał do złożenia przysięgi i nie zrobi niczego
głupiego. A jeśli tak… — rozłożył ręce w geście bezradności — cóż,
umrze.
Odszedł w kierunku
sypialni, którą Barty dopiero co opuścił. Voldemort już dawno nie wyglądał na
tak zadowolonego, brakowało jeszcze, żeby zaczął gwizdać pod nosem i kręcić
różdżką ósemki w powietrzu. Crouch nie mógł zgadnąć, z czego jego pan bardziej
by się ucieszył: z nowego wiernego sługi czy z uśmiercenia chłopaka. Gdy
Bartemiusz czekał pod drzwiami na wezwanie, przyszło mu do głowy, że być może
dla Spirydiona pierwszy raz lepiej byłoby zostać w domu.
*
Twarz owionął mi ciepły,
ziołowy podmuch i chyba właśnie to ostatecznie sprawiło, że się obudziłam.
Pomacałam po omacku za Armandem… nie, to musiał być sen… albo już dzień.
Wytężyłam słuch i dopiero po dłuższej chwili wychwyciłam niewyraźny stukot
porcelany; skrzaty pewnie przyniosły śniadanie, Narcyza zaraz rozsunie kotary i
poda tacę… A spało mi się tak dobrze, jak po eliksirze słodkiego snu. Uniosłam
powieki, ale nie zobaczyłam swojego odbicia przez półprzezroczysty baldachim, a
pokryty boazerią skos. Jak w zwolnionym tempie, nadal rozespana usiadłam na
łóżku pod wezgłowiem — leżałam w swojej patchworkowej pościeli, w
sypialni na strychu w Oreżnowie, słońce stało wysoko, malując ściany ciepłym
odcieniem promieni, a o biurko opierał się Victor. Bez słowa, szczerząc zęby
jak wariat, rzucił się, żeby mnie wyściskać. Objęcia brata pachniały jak dom.
Łąka, siano, wełna, lawendowy płyn do płukania pani Skower. Wszystko dokładnie
tak, jak zapamiętałam. Jeszcze długo nie mogłam go puścić, stęskniona i
przerażona, że kiedy to zrobię, Vipi zniknie i znów obudzę się sama wśród
luster.
— Co z
mamą? — To pierwsze, co przyszło mi do głowy, kiedy trochę
ochłonęłam. — Wszystko dobrze? Jest w domu?
— Uspokój się,
wszystko jest okej, robi obiad. Przespałaś śniadanie…
— Pomóż mi
zejść… — wymamrotałam, kręcąc się w łóżku i szturchając
brata. — Słyszałeś? Pomóż mi zejść, muszę tam iść… zobaczyć
wszystkich… no, ruszaj się…!
Zniecierpliwiona
czekałam, aż Victor postawi mnie na nogi; uwieszona na jego szyi, drugą ręką
podpierając się o meble, pokuśtykałam na klatkę, a potem wzdłuż ściany w dół.
Spocona i rozdrażniona nawet nie chciałam słyszeć o innej pomocy. Musiałam
sama. Z każdym krokiem czułam, że to następny, następny… i następny będzie tym,
który sprawi, że odzyskam władzę w nogach, ale schodów ubywało, a kolana i
stopy pozostawały wciąż tak samo nieczułe. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z
ilości stopni. Czterdzieści sześć. Victor pieprzył coś o tym, że tata
przygotował dla mnie pokój gościnny na parterze. Wyglądało na to, że prawdopodobnie
i tu nie miałam nic do gadania. W ekscytacji i morzu uścisków początkowo
zapomniałam, że w Oreżnowie inaczej niż w domu Czarnego Pana nie mogłam uciec
od litości.
Siedziała przy maszynie
i nadzorowała igły mknące po oliwkowozielonych spodniach; włosy mamy były
jednakowo rozpuszczony i podtrzymywane tą samą opaską u szczytu czoła, znacznie
bardziej poprzetykane siwizną, niż zapamiętałam. Bes zdążyła uniknąć paskudnych
narośli, wyłącznie na dłoniach i twarzy pojawiły się brunatne plamy
przypominające piegi. Poza tym wyglądała promiennie jak zwykle, zirytowana i
zapracowana.
— Hełmofon wrócił z
listem? — burknęła w tym samym momencie, kiedy usłyszała
kroki. — Okazało się, że muszę wysłać te spodnie Skalskiej jeszcze
dzisiaj, bo na jutro znów potrzebuję sowy.
— A
Mietek? — zapytałam nabrzmiałym od łez głosem.
— Tata wysłał go do… — urwała
nagle, a igły przestały pracować.
W dużym pokoju zrobiło się nienaturalnie
cicho, dopóki oczy mamy się nie zaszkliły i nie doskoczyła do nas, żeby mnie
uściskać. To był dom. Choć czułam, że w końcu wrócę do Czarnego Pana, moje
serce już zawsze będzie należało do Oreżnowa. I mimo że chciałam w pełni
smakować tę chwilę, cierpiałam, uświadomiwszy sobie, że już zawsze każda wizyta
będzie narażała Ghostów na dożywocie w Azkabanie. Do tej pory choroba mamy
wydawała się nierealna, abstrakcyjna, jakby wydarzyła się tylko w mojej głowie
i wciąż trwała; dopiero teraz, kiedy utonęłam w ciepłych ramionach Bes,
przekonałam się, że była bezpieczna. Nie mogłam uwierzyć, że to już koniec.
Śmierciożercy wciąż starali się wstać z kolan i ratować upadającą reputację,
ale wojna naprawdę się skończyła, jakimś cudem omijając naszą rodzinę.
Zrobiło się ogromne zamieszanie, a kiedy pojawiły się dziewczynki,
uściskom i całusom było końca. Spajk i Rip, którzy zajrzeli do salonu przez
kuchenne drzwi, wpadli do domu jak burza i zaraz potem wypadli z powrotem na
podwórko. Nie widziałam tylko ojca — ostatniej cząstki, bez której
obraz naszej rodziny pozostawał niepełny… nie. Brakowało jeszcze kogoś.
Przełknęłam gorycz rozczarowania, gdy zapytałam o Livię, a Vipi tylko pokręcił
głową. Gdzieś w głębi serca liczyłam, że kiedy wrócę, wróci i ona. Że dynamika
ostatnich wydarzeń uświadomi jej, jak łatwo mogła stracić mamę.
I wtedy w tym całym
rejwachu pojawił się jeszcze jeden odgłos. Skrzypienie gumowej podeszwy i
dźwięk stawianego na podłodze wiadra. Wyplątałam się z uścisku kilkunastu
ramion i zobaczyłam go stojącego w progu, w starym rybackim kapeluszu i roboczych
spodniach na szelkach, ze spieczonymi słońcem przedramionami, zdejmującego
uwalane ziemią rękawice. Spod poprzecieranego ronda błysnęły mokro
jasnoniebieskie oczy. Tata nie powiedział nic. Ani słowa o tym, że tęsknił, że
cieszył się na mój widok. Nic. Nie musiał. To stało się jasne, kiedy mnie
przytulił. Wszystko było na swoim miejscu, dokładnie tak, jak nie ośmielałam
się marzyć. Jakbym nigdy nikogo nie zdradziła, jakbym nigdy nikogo nie
naraziła. Jakby należało mi się właśnie takie powitanie. Wtedy pierwszy raz od
niepamiętnych czasów naprawdę płakałam ze szczęścia.
Sethi wziął tygodniowy urlop w pracy pod pretekstem opieki nad żoną,
ale tak naprawdę pomagał mi. Jakbym cofnęła się w czasie. Wychodził z siebie,
żebym jak najszybciej wróciła do zdrowia, a potem całymi wieczorami graliśmy na
pianinie nasze ulubione piosenki. Potrzebowałam czasu. Gdy odzyskałam władzę w
nogach na tyle, że dałam radę samodzielnie dokuśtykać po schodach do łazienki,
tata wysłał Bes na Pokątną, by w tajemnicy przed mamą zabrać mnie i Victora na
ryby. W półtorej godziny po piętnastej oczywiście nic nie złowiliśmy, ale to
nie miało znaczenia. Liczyło się to półtorej godziny razem. Jak za starych,
dobrych czasów. Jakby nigdy nie było wojny. Jakby to wszystko nigdy się nie
wydarzyło. Nie pamiętałam, bym od czasu bitwy czuła się tak uskrzydlona, choć
codziennie w nocy kładłam się spać z maleńkim ukłuciem goryczy w sercu;
wiedziałam, że kiedyś to się skończy. Może jutro… a może jeszcze jutro… Znów
obudzę się w więzieniu, za którym skrycie tęskniłam. W Oreżnowie nikt nie mówił
o Voldemorcie i byłam za to bardzo wdzięczna. Wszyscy zachowywali się tak,
jakby on i śmierciożercy nie istnieli, lecz domyślałam się, że rodzice
przeczuwali, co kiedyś mogło nastąpić. Czasami odnosiłam wrażenie, że rankiem,
gdy pojawiałam się na śniadaniu, przerywałam napiętą atmosferę oczekiwania,
jakby zastanawiali się, czy nocą nie zniknęłam. Ale przychodziłam do kuchni jak
gdyby nigdy nic, stawiając coraz bardziej pewne kroki.
Minął tydzień i tacie skończył się urlop, a wraz z nim słoneczna pogoda.
Od trzech dni bez przerwy lało, a temperatura spadła do tego stopnia, że mama
musiała wyciągnąć z szafy na strychu zimowe swetry. Choć wiedziałam, że w
najbliższym czasie mogłam co najwyżej pomarzyć o powrocie na scenę, spędzałam
przy pianinie długie godziny, kończąc piosenkę za piosenką. Victorowi znudziło
się po pierwszym popołudniu i prawie nie wyściubiał nosa z pokoju, a sowy
kursowały tam i z powrotem, dostarczając mu listy przynajmniej cztery razy
dziennie. Poza Bes wszyscy potwornie się nudziliśmy. Od ponad godziny bez
większego przekonania męczyłam klawiaturę instrumentu, ale nie potrafiłam
znaleźć sobie innego zajęcia.
— Mama,
I’m in love with criminal and this type of love isn’t rational, it’s physical. Mama, please don’t cry, I will be alright…
— Masz zamiar wrócić do nagrywania?
Mama od rana krzątała się po całym domu i dopiero teraz zabrała się za
szycie; kosz pełen nici przyfrunął ze szczytu kredensu prosto w jej ramiona.
— Teraz nikt ze mną niczego nie nagra — odparłam, nie
przestając walić w wyślizgane klawisze. — Po prostu nie chcę wyjść z
wprawy. Zresztą… na niczym innym się nie znam.
Przez dłuższą chwilę powtarzałam tę samą zapętloną melodię refrenu,
czując na plecach wzrok matki. Wiedziałam, że moment poważnej rozmowy kiedyś
musiał nastąpić, ale sądziłam, że to Sethi ją podejmie. I chyba nawet trochę mi
ulżyło, nie zniosłabym widoku rozczarowania na jego twarzy.
— Zastanawialiśmy się z ojcem, czy nie chcesz
prawnika — wypaliła prosto z mostu. Usłyszałam, jak odeszła kilka
kroków i zaczęła majstrować przy maszynie. — Nie możesz tak siedzieć
do końca życia w domu… nic nie robić…
— Tak mi wpadło do głowy… — przerwałam jej, słysząc,
jak zaczęła się nakręcać. — Że mogłabym pisać piosenki i całą resztę…
i to sprzedawać. Pod jakimś pseudonimem czy coś… nie wiem, nie myślałam
jeszcze, jak to zrobić. Tylko nie tą, to jest dla Barty’ego, chociaż tyle mogę
mu dać za to, że żyję… i że dalej mnie chce…
— Sophie…
— On dalej chce się ze mną ożenić, chociaż tak wyglądam i… i zawiodłam
każdego… i chociaż mógłby mieć każdego faceta i każdą dziewczynę — odetchnęłam
ciężko — dalej chce się ze mną ożenić.
Serce biło mi jak szalone i dopiero po kilku długich sekundach
zorientowałam się, że pianino zamilkło. Spodziewałam się, że w głosie mamy
usłyszę rozdrażnienie albo pretensję, ale kiedy usiadła w swoim fotelu pod
biblioteczką, była całkowicie spokojna, pytając:
— Dobrze. W takim razie jak to sobie wyobrażasz? Ty jesteś tu, on
jest gdzieś… cholera wie gdzie. Nigdy słowem nie skrytykowałam tego, z kim się
spotykasz… może powinnam… może nie byłam wystarczająco dobrą matką, skoro twój
wybór jest, jaki jest… ale jeżeli będziesz się go trzymać, on cię pociągnie na
dno. Być może jeszcze nie jest za późno, może to jest twoja ostatnia szansa,
żeby wybrać słuszną stronę… Poszukamy dobrego prawnika, pożyczymy z tatą złoto…
ile będzie trzeba… Mamy jeszcze przyjaciół w Zakonie i w ministerstwie, może
obejdzie się bez rozprawy, tylko musisz współpracować.
Pozwoliłam jej powiedzieć wszystko, o czym rozmawiali po kątach razem
z Sethim przez ten cały czas, od kiedy pojawiłam się w Oreżnowie i pozwoliłam
im uwierzyć, że na dobre opuściłam Czarnego Pana. Dałam jej ubrać w słowa te
wszystkie plany, chociaż w środku cała się gotowałam.
— Póki co wcale sobie tego nie wyobrażam — odparłam
drżącym głosem i mocno naparłam na wyślizgane klawisze pianina, aż melodia
wypełniła cały pokój. — Ale od razu mówię, że nie chcę żadnego
prawnika ani żadnego zapożyczania się… nie będziecie się dla mnie narażać. I
będę z Bartym, chyba że sam kopnie mnie w tyłek… bo póki co to ja go ciągnę na
dno, nie on mnie. He is a hustler, he’s no good at all, he is a
loser, he’s bum, bum, bum. He lies, he bluffs, he’s unreliable*…
Bębniłam w klawiaturę z taką mocą, jakbym chciała zagłuszyć słowa Bes,
choć to nie mama, a sumienie krzyczało prosto do ucha, że znów odrzucałam pomoc
jedynych osób, którzy naprawdę i bezwarunkowo mnie kochali. Kolejny raz
zapragnęłam się rozdwoić, żeby zadowolić jedną i drugą stronę… albo uciec jak
najdalej stąd, odciąć się od tego wszystkiego i zrobić coś tylko dla siebie.
Żyć po swojemu.
W pewnym momencie na klatce schodowej rozległo się dudnienie i wrzask
jednej z bliźniaczek, a chwilę późnej do salonu wpadła Sonia, zaróżowiona i
zdyszana z podniecenia.
— Syriusz się aportował!
Przez ułamek sekundy razem z mamą gapiłyśmy się na siebie w otępieniu;
ocknęłam się dopiero wtedy, gdy na górze zrobił się okropny harmider i tupot
czerech par stóp zbiegających na dół. Zerwałam się z pufa i wybiegłam na
zewnątrz tak szybko, jak pozwalały mi na to sztywne kolana. Poczucie
odrętwienia przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, gdy zaraz za bramką
dostrzegłam rozmazaną, znajomą postać. Długie, czarne włosy, choć po części
ukryte pod kowbojskim kapeluszem, przylepiły się do szczupłej twarzy, ciężki,
podróżny płaszcz ze skóry lśnił od deszczu. Już w oddali zobaczyłam zęby
błyskające w uśmiechu i właśnie to spowodowało prawdziwą lawinę emocji, że
przez jakiś czas nie mogłam się ruszyć. Victor zaczął machać, a Syriusz uniósł
rękę, wspinając się ścieżką po łagodnym zboczu. Ogrom tęsknoty, żalu,
potwornego smutku, palącej radości i przytłaczającego wzruszenia spowodował, że
nie byłam w stanie pohamować łez, a gdy Black zawołał mnie po imieniu,
straciłam nad sobą panowanie i wypadłam prosto w ulewę. Ślizgając się po
trawie, niezdarnie dokuśtykałam do kładki i tam prawie bym upadła, gdybym nie
znalazła podparcia w jego ramionach. Zignorowałam wszystkie zabezpieczenia.
Wystarczyło, że podszedł bliżej, żebym go poznała. Pachniał jak Syriusz. Tak samo
się uśmiechał. Miał ten sam dotyk. Kapelusz zsunął mu się z głowy i upadł w
kałużę; Black ani trochę się nie zmienił. Wciąż był tak samo przystojny i
wyluzowany, oczy połyskiwały młodzieńczo, jakby wciąż miał siedemnaście lat i
niczym się nie przejmował, chociaż na zewnątrz świat się walił. Syriusz pomógł
mi dostać się z powrotem na ganek, a później do domu; mama nie powiedziała ani
słowa na widok błotnistych śladów na jej świeżo zamiecionej podłodze.
— Napijesz się czegoś? Za godzinę wraca Sethi, może zostaniesz na
obiedzie?
— Dzięki, Bes, nie tym razem, moja już coś smaży od rana… ale
kawy bym się napił — odparł i otrzepał włosy w bardzo psi sposób,
pryskając na wszystkich wodą.
Mama już stawiała na palniku czajnik, podkręcając ogień zaklęciem, a
Victor zajął się usuwaniem śladów; zawstydzona pozwoliłam mu się wysuszyć,
chociaż sama już uciekałam myślami do różdżki zamkniętej w sypialni na górze.
Syriusz opadł ciężko na krzesło w kuchni i powiesił płaszcz na oparciu, a my
ciasno obsiedliśmy stół. Z irracjonalnego strachu, że Black zniknie, nie mogłam
oderwać od niego wzroku; na ten moment nie chciałam się zastanawiać nad powodem
tej niezapowiedzianej wizyty. Ani nad tym, że po niej znów będę musiała
uciekać. Pragnęłam jedynie przeżywać świadomość, że mnie nie odtrącił. Pomimo
silnego zapachu deszczu czułam na sobie delikatną woń Syriusza. Ciepło w
miejscach, których dotknęła jego skóra. Gdybym mogła, bez przerwy trzymałabym
go za rękę, by mieć pewność, że naprawdę tu siedział.
— No to… już wiesz, że tu jestem — zaczęłam
lekko. — Czy to czas, żebym szukała sobie innej kryjówki, czy…?
Serce łomotało mi w gardle, ale nie przestawałam się uśmiechać, choć
atmosfera w kuchni gwałtownie zgęstniała. Czajnik zaczął gwizdać i dopiero po
długiej chwili mama się zorientowała, że trzeba zmniejszyć pod nim płomień. Za
to Syriusz zdawał się być rozbawiony tym pytaniem.
— Ja tu w ogóle nie z twojego powodu… chociaż miło mi widzieć, że
tamten znów cię… wyrzucił?
— Na to wygląda…
— I co, zamierzasz zgłosić się do aurorów? Chcesz stanąć przed
Wizengamotem? O, dziękuję, kochana. — Złapał nadlatującą ku niemu
filiżankę i odstawił na bok. — Jeżeli będziesz potrzebowała na
prawnika, to wiesz, możesz na mnie liczyć.
Poczułam na plecach palący wzrok mamy, ale nawet na nią nie
spojrzałam. Położyła przed nami talerz ciastek, może trochę zbyt nerwowo, ale
Black nie zwrócił na to uwagi. Porwał babeczkę i w całości wepchnął ją sobie do
ust.
— Dzięki, będę pamiętać — mruknęłam.
Mrugnął do mnie, ale tego już nie odwzajemniłam. Ze skręcającym się
żołądkiem obserwowałam, jak pił kawę i gawędził z Victorem; nigdy wcześniej nie
czułam takich wyrzutów sumienia, okłamując kogoś ze względu na Czarnego Pana.
Nigdy. A teraz, nawet nie zdając sobie sprawy z powodu, dla którego Syriusz się
tu zjawił, nie mogłam słuchać, jak beztrosko paplał o tym, że kupił Primie szczeniaka.
Święcie przekonany, że planowałam zostać w Oreżnowie i naprawić to, co
spieprzyłam. Serce łamało mi się na wyobrażenie jego twarzy, kiedy w końcu do
niego dotrze, że nic się nie zmieniłam.
Byłam jaszczurką. Jeszcze bardziej podłą od Malfoyów.
— Tak właściwie to nie przyszedłem tu was
objadać — podjął Black po jakimś kwadransie, prostując się na krześle
i sięgając po jeszcze jedno ciastko; wnętrzności znów skurczyły mi się boleśnie,
ale Syriusz nie przestawał się uśmiechać. Wyciągnął z kieszeni spodni jakąś
grubą, potwornie pogniecioną, wilgotną kopertę. — Ja to tylko
przekazuję.
Bes sięgnęła po pakunek i rozerwała pergamin; na widok złotych
gołąbków nad nazwiskiem domyśliłam się, co tam było, zanim mama pokazała nam
nieco sponiewierane zaproszenie. Gdy je otworzyła, rozległ się cichutki dźwięk
skrzypiec grających Marsz Mendelsona. Spojrzałam na Syriusza, nie kryjąc
zaskoczenia; Victor siedzący naprzeciwko mnie skrzywił się z obrzydzeniem.
— Stary… serio? — mruknął.
Black wyglądał na jeszcze bardziej zakłopotanego, gdy Bes zaczęła
czytać na głos treść kartki.
— Primavara Rosenberg i
Syriusz Black za rok sobie ślubują,
Gorące uczucia uroczystą przysięgą przypieczętują,
Ale zanim do kościoła biegiem wyruszą,
Za przyjecie zaręczynowe zaproszą:
Bes i Sethiego razem z dzieciakami
O godzinie osiemnastej z groszami,
Czwartego października w sobotę,
Kiedy w Hogsmeade uczniowie będą mieć robotę.
Tużelwany wystrojone czekają
I na wizytę z gospodarzami zapraszają!
Vipi ryczał, prawie pokładając się na stole, Spajk i Rip nieśmiało
chichotali, ja siedziałam sztywno na krześle, walcząc ze sobą z całych sił.
Widząc braci duszących się ze śmiechu, postanowiłam wspaniałomyślnie, że oszczędzę
Syriuszowi kolejnych upokorzeń, zwłaszcza że z każdym przeczytanym słowem robił
się coraz bardziej rumiany, a kiedy mama włożyła zaproszenie z powrotem do
zmaltretowanej koperty, nie wiedział, gdzie podziać wzrok.
— No i z czego się śmiejecie, to nawet
urocze — skarciła chłopców Bes, chociaż kąciki jej warg lekko
drżały. — Sami to wymyślaliście?
— To wszystko dzieło Primy, ja tylko lizałem
koperty — odparł szybko Black, czerwony jak piwonia. — Ona
uważa, że zaręczyny bez przyjęcia zaręczynowego to nie zaręczyny… jakby
pierścionek nie wystarczył.
Victor nadal zanosił się śmiechem, cały zapłakany i zasmarkany.
— A przyjęcie zaręczynowe nie polega na tym, żeby się na tym
przyjęciu oświadczyć? Czy…? — zapytałam i to przeważyło szalę,
Syriusz nie był w stanie dłużej zachować twarzy.
— Nie wiem, przyjdziesz, to się dowiesz.
W jego głosie brzmiała frustracja i widać było, że zdążył już się
lekko spocić pod swoją letnią szatą, więc dałyśmy z mamą spokój, chociaż
chłopaki nadal rechotali. Dopiero pojawienie się taty zakończyło to
przedstawienie; Bes — by oszczędzić Syriuszowi kolejnej fali
wstydu — krótko poinformowała Sethiego o gościnie, ale bardziej od
przyjęcie interesowało go to, jak na zewnątrz wyglądały nastroje dotyczące nawróconych
śmierciożerców. Kiedy w kuchni przy pomidorowej rozgorzała na ten temat gorąca
dyskusja, znów poczułam delikatne ukłucie wyrzutów sumienia. Zwłaszcza że
pierwszy raz od choroby mamy widziałam go tak zdesperowanego. Serce pękało mi
raz po razie.
— Może można by wspomnieć o Imperiusie albo o
szantażu — mówił szybko. — Sophie była młoda, nie miała
jeszcze siedemnastu lat… takimi osobami łatwo się manipuluje.
— Czy ja wiem… dobrze by było omówić taką linię obrony z
prawnikiem, już mówiłem Sophie, jak coś, zapłacę za wszystko. Nie przejmujcie
się złotem.
Siedziałam przy nich przez pół godziny, kiedy wymieniali uwagi i
propozycje; Syriusz za żadne skarby nie chciał przy mnie zdradzić niektórych
zmian, które wprowadzono w Wizengamocie. I nie miałam mu tego za złe. Niemniej
jednak sterczenie i przysłuchiwanie się rozmowom na mój temat w taki sposób,
jakbym nie istniała, stawało się frustrujące. Przez moment, gdy mama odesłała
Spajka, Ripa i bliźniaczki na górę, miałam nadzieję, że i mnie poprosi, bym
wyszła, ale podobnie jak tata i Syriusz zignorowała moją obecność przy stole.
Jej wzrok pełen lęku i niepokoju świadczył o tym, że wciąż rozpamiętywała naszą
rozmowę sprzed dwóch godzin. Musiałam to przerwać, zanim zaczęły padać nazwy
najlepszych kancelarii w kraju.
— Naprawdę chcesz inwestować w obronę kogoś, kogo słusznie chcą
skazać na dożywocie? — zapytałam cicho; tym razem delikatny uśmiech,
jakim obdarzyłam Syriusza, nie był ani trochę wymuszony. — To cię
może dużo kosztować. Nie chcę prawnika, który będzie kłamał, że to, co robiłam,
wynikało z manipulacji czy… cholernego
Imperiusa, bo tak nie było. Nikt mnie nie zaczarował i nie więził… i jeżeli
dojdzie kiedyś do jakiejś konfrontacji z aurorami albo z sądem, to poniosę
konsekwencje. Trudno.
W kuchni zrobiło się na
moment bardzo cicho, nawet brzęczące gdzieś na meblach radio wydawało się cichsze
niż zwykle. Mama gapiła się na mnie z wysoko uniesionymi brwiami, Black zastygł
na moment z łyżką w połowie drogi do talerza, a oczy taty jakby nieco
zwilgotniały. Atmosfera stężała do tego stopnia, że można ją było kroić nożem,
chociaż powietrze pełne było nadziei, nie niechęci. A ja myślałam tylko o tym,
że Voldemort byłby dumny, mogąc to zobaczyć. Sam kłamał równie perfekcyjnie.
Syriusz parsknął krótko.
— Możesz to potraktować jako spóźniony prezent na
osiemnastkę — odparł. — Od ojca chrzestnego.
— Prawnik? — zaśmiałam się pod
nosem. — Wolałabym miotłę… ale dzięki. Namyślę się i… i dam ci znać.
Wiedziałam, że będą jeszcze długo rozmawiać, dlatego podziękowałam i
wstałam od stołu; Victor automatycznie poderwał się z krzesła, żeby pomóc mi
dotrzeć do schodów. Mogłam to zrobić sama, ale cieszyłam się, że nie został z
rodzicami i Syriuszem. Nie chciałam, żeby słyszał, jak rozprawiali nad marnymi
szansami na uniknięcie Azkabanu. No i bałam się zostać sam na sam z myślami.
Wolałam dla odmóżdżenia pograć z bratem w eksplodującego durnia w pokoju
bliźniaków, choć oboje z Vipim nasłuchiwaliśmy odgłosu teleportacji. Chłopcy
ani słowem nie poruszyli tematu sądów, prawnika i więzienia, ale ciężko było mi
do tego nie rozpamiętywać. Mimo wszystko. Bardzo nie chciałam się zastanawiać,
co się stanie, pragnęłam po prostu żyć z dnia na dzień. Coraz częściej rozmyślałam
nad rzuceniem tego wszystkiego i znalezieniem własnej drogi, a to uczucie było
tego dnia wyjątkowo intensywne. Nigdy tak naprawdę nie zastanawiałam się, co
się stanie, jeżeli nikt nie wygra. Od początku chciałam zadowolić wszystkich i
skończyło się na tym, że jako jedyna zostałam w zawieszeniu pomiędzy jedną i
drugą stroną: jako niewierny przydupas Czarnego Pana i ta, co zdradziła
Harry’ego Pottera, kiedy przyjaźń z nim przestała jej się opłacać.
Do pokoju ktoś zapukał, a między framugą i drzwiami pojawiła się
rozczochrana głowa Syriusza.
— To do zobaczenia, będziemy w kontakcie — powiedział,
mrugając do chłopaków. — Sophie, napisz na dniach, jak już
porozmawiacie z rodzicami, dobrze?
— Czekaj… Możemy jeszcze na chwilę…? — wyrzuciłam z
siebie, niemal w panice rozglądając się dookoła za czymś, czego mogłam się
podeprzeć. Spajk podciągnął mnie za ramiona, żebym mogła wstać i doczłapać do
Syriusza.
Bez słowa wyszliśmy na korytarz, a później na ganek; nie chciałam,
żeby ktokolwiek słyszał naszą rozmowę. Być może ostatnią, kiedy jeszcze wciąż
miał mnie za kogoś, dla kogo warto poświęcić złoto i zaufanie przyjaciół. Zimny
wiatr i wilgoć trochę ostudziły gorączkę, jaka mnie ogarnęła, kiedy, kuśtykając
po schodach w dół, zastanawiałam się, co powiedzieć. Stanęliśmy z Blackiem
naprzeciwko siebie, milcząc. Nie pozwoliłam, by napięcie narosło do takiego
momentu, w którym Syriusz musiałby odezwać się pierwszy. Wypaliłam od razu, gdy
trzasnęły drzwi i otoczył nas szum deszczu.
— Dlaczego chcesz ratować mi dupę? To cię będzie kosztować nie
tylko złoto. Wiesz, że jak wszyscy się dowiedzą, mogą cię wpakować do więzienia
za pomaganie śmierciożercy. To — uniosłam lewą rękę na wysokość
oczu — będzie przeczyć każdemu pieprzeniu o manipulacjach, o
szantażach, o Imperiusach… Cokolwiek nie powiem, nikt mi nie uwierzy. To już
zaszło za daleko, nie mam czego szukać wśród normalnych ludzi. A ty ryzykujesz
więcej niż moi rodzice. Na świecie nadal jest pełno ludzi, którzy mają
wątpliwości co do tego, że Crouch się pomylił. Możesz stracić Harry’ego.
Dlaczego ty? O co ci, do cholery, chodzi, przecież ty nienawidzisz śmierciożerców.
Zamilkłam, patrząc na niego z desperacją; dopiero po dłuższej chwili
zorientowałam się, że nadal lekko dyszałam po tej krótkiej przemowie. Ale ta
najwidoczniej nie zrobiła na Syriuszu wrażenia, bo wciąż nieznacznie się
szczerzył, unosząc zawadiacko jedną brew. A mnie serce o mało nie wyskoczyło z
piersi.
— Bo kiedyś to ja byłem w podobnej sytuacji…
— To nie to samo…!
— Cicho bądź i daj mi powiedzieć — przerwał mi surowo,
utraciwszy swój beztroski, ojcowski ton. — Oboje potrzebowaliśmy szansy.
Przesiedziałem dwanaście lat w Azkabanie i nie ma znaczenia, czy słusznie, czy
nie, bo według niektórych dalej jestem mordercą, który uciekł i zmanipulował,
kogo trzeba, żeby chodzić na wolności. Teraz razem z twoimi rodzicami dajemy ci
twoją. Zresztą kiedyś, kilka lat temu… możesz tego nie pamiętać, o ile sobie
przypominam, nie miałaś jeszcze wtedy zębów… dałem słowo pewnej czarownicy, że
zawsze będę cię chronił, jeśli będziesz tego potrzebować. Ciebie i Harry’ego.
Tego było za wiele jak na jeden raz. W zetknięciu z tymi słowami
prawie straciłam połączenie z miejscem i czasem, poczucie odrealnienia
całkowicie mną zawładnęło. W natłoku tak wielu wątpliwości usłyszałam zbyt
wiele i właśnie to, co powiedział, było kroplą, która przelała czarę; emocje, które
gromadziły się od sprzeczki z Bes, nareszcie wybuchły, znalazły ujście we łzach
i po długiej chwili wypłakiwania się w koszulę Syriusza doświadczyłam
oczyszczenia. Na ten moment, dokładnie w tym miejscu na ganku, w tej deszczowej
chwili pragnęłam wszystkiego, o czym rozmawiał z Sethim. Znaleźć prawnika, przyznać
się do wszystkiego, podjąć walkę. Spróbować żyć jak wtedy, zanim Evan zatruł mi
umysł opowieściami o krewnym, który nigdy mnie nie odrzuci. I… kurwa. Tak się
bałam. Naprawdę się bałam, że ta chwila minie, a ja znów zapragnę wrócić do
Czarnego Pana.
— Przep-praszam… przepraszam, że taka jestem…
— Jesteś dobrym człowiekiem i chcesz uszczęśliwić każdego za
wszelką cenę — powiedział łagodnie, gładząc powoli moje
włosy. — Jak Harry. Ale musisz się nauczyć… oboje musicie… że cokolwiek nie zrobisz, ktoś będzie cierpiał. Pisz
do mnie, słyszysz? Jeżeli będziesz chciała się spotkać, to zawsze przyjdę,
możesz na mnie liczyć. A jeśli będziesz potrzebować czegoś więcej niż prawnika…
znajdziemy ci najlepszą pomoc. I przestań się już mazać, nie pozwolimy ci zgnić
w Azkabanie, paskudnie tam karmią.
Parsknęłam przez łzy i naprawdę poczułam się znacznie lepiej. Lżej.
Jakby Black zdął mi z barków ogromny ciężar; przyjęłam chusteczkę, żeby otrzeć
twarz i wydmuchać nos. Kiedy już się uspokoiłam, to był ten moment, kiedy
uświadomiłam sobie skalę histerii, w którą wpadłam. Zawstydzona obserwowałam,
jak Syriusz odchodził w stronę bramy. Krople rozbijały mu się na kapeluszu i
ramionach, kiedy co krok odwracał się, żeby jeszcze raz mi pomachać. Suchy
trzask kilka metrów za płotem i już. To wszystko. Mogłam wrócić do stagnacji
przeżywanej przy muzyce, oczekując, aż coś się stanie. W głębi serca pragnęłam,
by inni rozwiązali za mnie ten problem. Cokolwiek miałoby się wydarzyć.
Azkaban, wolność czy ukrywanie się w Oreżnowie… Cokolwiek. Zazdrościłam Sophie
z przeszłości. Nawet gdybym miała wybrać to czy nieświadomość i rzyganie krwią,
wybrałabym nieświadomość. Byłam zmęczona. Potwornie zmęczona.
*
Początkowo byłam przeciwna przeprowadzce do pokoju gościnnego, ale w
końcu dla świętego spokoju uległam mamie. W Oreżnowie rzadko mieliśmy gości,
więc sypialnia na parterze zwykle stała pusta i zamknięta na cztery spusty,
żeby kufry i stare meble nie kusiły Spajka i Ripa. I chociaż intensywne
ćwiczenia tatą sprawiły, że po tygodniu
nauczyłam się samodzielnie kuśtykać po parterze, bardzo szybko przyzwyczaiłam
się do wielkiego małżeńskiego łoża i śniadań frunących codziennie rano z
kuchni. Momentami, gdy Victor zabierał mnie do ogrodu lub graliśmy z ojcem soundtracki
z jego ulubionych filmów, czułam się tak, jakbym za miesiąc miała wrócić do
szkoły. I Spajk, Rip z dziewczynkami faktycznie wracali. Cieszyli się z listów.
W zeszłą sobotę rodzice zabrali ich na zakupy. Całkowicie zwyczajna końcówka
wakacji, nie różniła się niczym od tych rok, dwa, trzy lata temu… Hogwart
ruszał od września, jakby nic się nie stało. Jakby wojna nie miała miejsca, a
Czarny Pan nie istniał. Ale wszędzie indziej ślady pozostały — ponoć
całą Pokątną oblepiono listami gończymi, a na każdym kroku sprawdzano różdżki i
dowody tożsamości. Obserwowałam, jak wszyscy odliczali dni do pierwszego
września, a czułam się jak staruszka, chociaż skończyłam dopiero osiemnaście
lat. Dopiero w domu zdałam sobie sprawę, że nie chciałam wracać do Czarnego
Pana. Wiedziałam, że w końcu wrócę, wszystkie postanowienia związane z
wynajęciem prawnika i wielkim nawróceniem urodziły się i umarły w dniu wizyty
Syriusza, ale to w Oreżnowie czas płynął normalnie, a u Voldemorta zdawał się
nie istnieć. Jedyne, co sprawiało, że nie mogłam przestać o nim myśleć, był
Barty. I może trochę Spirydion. Jego sytuacja wciąż pozostawała chyba najmniej
jasna ze wszystkich, bo po bitwie każdy już potrafił powiązać Serpensów z
Lordem Voldemortem. W dużej mierze przede mnie. Ale Spirydion milczał, dwie
sowy, które wysłałam w pierwszym tygodniu po powrocie do domu, pozostały bez
odpowiedzi, a na domiar złego Bonitus i Melania znów zapadli się pod ziemię.
Rodzice o tym nie mówili, ale wiedziałam, że myśleli o tym
samym — Serpensowie zabrali syna i uciekli, by zacząć nowe życie. Na
wyobrażenie, że mogłam już nigdy nie zobaczyć brata, robiło mi się zimno ze
strachu.
Dlatego dużo chętniej skupiałam się na Bartym. To było oczywiste, że
dopóki pozostanę kaleką, Czarny Pan prędzej sam wyjdzie za Croucha, niż pozwoli
mi na ślub ze swoim pupilkiem. Czułam, że Esencja lub chociaż dostęp do świeżej
krwi znacznie przyśpieszyłby rekonwalescencję, ale w Oreżnowie nie śmiałam o to
prosić. Nawet Victora. Dni zlewały się w jedno i tylko powoli żółknące liście
zapowiadały wielkie zmiany — otwarcie dopiero co odbudowanej szkoły.
Dwudziestego pierwszego sierpnia pod nadzorem aurorów na teren Hogwartu zostali
wpuszczeni dziennikarze, a dzień później z każdej okładki biły po oczach znajome
mury. Do Proroka Codziennego
dołączono wydanie specjalne poświęcona szkole, opatrzone bogatymi komentarzami
Rity Skeeter. Ślęczałam nad tym całe przedpołudnie, a wnętrzności raz za razem
kurczyły się to na widok znajomej twarzy, to nazwiska. Prorok chwalił się nie tylko zdjęciami odnowionego zamku, bo
udokumentował cały proces odbudowy. Ludzie z redakcji przez ostatnie tygodnie
pewnie wyłazili ze skóry, żeby publikować wszystko na bieżąco, ale opłacało
się. Całość wydana na błyszczącym papierze prezentowała się wspaniale. Tu
wszyscy bracia Weasleyowie, zmęczeni, w przykurzonych swetrach wśród zgliszczy
sowiarni. Umorusany Neville Longbottom z wyszczerzonymi zębami, a dookoła niego
wóz z młodziutkimi sadzonkami jadowitej tentakule. Harry z łopatą w garści,
uśmiechający się nieśmiało do aparatu, u jego boku Ginny unosząca oba kciuki do
góry. Hagrid, Syriusz, Lupin, Hermiona, profesor McGonagall i kilku młodszych
uczniów, których ledwo znałam z widzenia — wszyscy śmiejący się
podczas obiadu przy jednym stole w Wielkiej Sali. Slughorn lewitujący stos
popalonych mebli w klasie profesora Flitwicka. Tej fotografii przyglądałam się
najdłużej, choć wywoływała najbardziej bolesne sensacje w żołądku. Tylko na tej
dostrzegłam w tle Bonitusa. W ręku zamiast różdżki dzierżył miotłę, ale i on
wyglądał na zadowolonego. Pełnego zapału. Nie miałam zbyt wielu wspomnień z
ojcem. Z biologicznym ojcem, bo
myślenie o nim jak o tacie było dla
mnie zbyt abstrakcyjne. Ale nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek
widziałam go takiego. Kapryszącego, ze znudzeniem na twarzy, dokładnie takim,
jakie widywałam u Malfoyów, ale nigdy zadowolonego.
Przeżyłam wstrząs, gdy uświadomiłam sobie, że kilka tygodni później Serpens
znów postanowił się wycofać. Zabrać żonę, syna i nawiać jak tchórz. Ale to
zdjęcie stanowiło jedyny dowód, że jednak próbował.
Przejrzałam wszystkie
fotografie jeszcze zanim przeczytałam reportaż, wypatrując na każdym długiej,
srebrnej brody, choć domyślałam się, że jej nie znajdę. Powrót Dumbledore’a
przyćmiłby wszystko, nawet odbudowę szkoły. Hogwart wyglądał dokładnie tak, jak
go zapamiętałam, z tą jedną różnicą, że nieopodal miejsca, gdzie stał biały
grobowiec, postawiono prostą, jasną płytę w kształcie obelisku, mającą na celu
upamiętnienie bitwy. Z goryczą gapiłam się na wygrawerowaną datę i hasło Stałem się wszystkim dla wszystkich, żeby
uratować choć niektórych, myśląc, że gdyby nie ja, pod pomnikiem paliłyby
się znicze, a zamiast cytatu z Biblii wisiałaby lista poległych. I to mnie
groził Azkaban. Mnie.
Vipi, który klęczał przy płocie i nadzorował pędzle przy malowanie
sztachet, wyprostował się raptownie i pomachał komuś za moimi plecami, więc i
ja się odwróciłam. Ścieżką przez malwy zmierzała Ashley — ostatnia
osoba, której się spodziewałam. Jak zwykle niepoprawnie błyszcząca i rozebrana,
połyskując kolczykiem w pępku.
— A ty co tutaj robisz? — wypaliłam.
— Cześć, Victor napisał, że wróciłaś — odparła z
niegasnącym optymizmem, ignorując moje cierpkie powitanie. — Nie
obrazisz się, jak ci powiem, że strasznie wyglądasz? Pewnie już widziałaś w
lusterku… Ale jak tu pięknie, jak w innej epoce! Jak w jakichś Chłopach albo w innym Panu Tadeuszu…
Obrzuciłam brata wściekłym spojrzeniem.
— Każdemu roztrąbiłeś, że tu
jestem? — warknęłam. — Chcesz nas wsadzić do Azkabanu?
Byłabym wdzięczna, gdybyś za mnie nie decydował, kto ma o mnie wiedzieć, a kto
nie, jasne?
— Jasne, jasne — rzucił na odczepne, nie spuszczając
wzroku z Ashley. — Chcesz coś do picia? Mamy piwo, sok, kawę…
— Dzięki, tylko wodę, bo jestem na diecie.
— Ty na diecie? A z czego chcesz się odchudzać, z…
— Tak, z kości na ości — przerwałam mu
zirytowana. — Idź już po tę wodę.
Vipi, wciąż się szczerząc, pobiegł do domu i zostałam z Ashley sama.
Kiedy brat zniknął, moja złość trochę zelżała, chociaż nie mogłam zignorować
miny Victora, gdy Pail pojawiła się w ogródku. Przez moment naprawdę się
przeraziłam — ile osób poza nią i Syriuszem wiedziało? Poczułam
nieprzyjemny skurcz w żołądku na samą myśl… A co, jeśli Black też puścił farbę?
Pełna niepokoju nie byłam w stanie odpowiedzieć nawet na uśmiech Ashley. Kątem
oka nieustannie na nią zerkałam. Nie wyglądała na nieszczęśliwą i przegraną,
wręcz przeciwnie. Opalona i wypoczęta, ze starannie wyprostowanymi włosami
musiała na dniach wrócić z wakacji. Zatem jej ojciec i wujek należeli do tego
nielicznego grona szczęściarzy, którym udało się utrzymać w tajemnicy Mroczne
Znaki na przedramionach.
— To… już zawsze będziesz tak wyglądać?
Parsknęłam pod nosem. Chociaż Pail zawsze brakowało klasy, nagle
zrobiło mi się jakoś lżej.
— Nie wiem — odparłam sucho. — Mam nadzieję,
że nie.
— No — mruknęła. — To czarne
tu — wskazała na swój podbródek — jest obleśne.
Teraz już naprawdę się zaśmiałam.
— Dzięki.
Dopóki nie wrócił Vipi ze szklankami i dzbankiem wody z cytryną,
siedziałyśmy w niezręcznej ciszy, a potem brat zaczął wypytywać Ashley o plany
na wrzesień. Mimowolnie wsłuchiwałam się w ich paplaninę, jednocześnie wciąż
zła na Victora i wdzięczna koleżance, że nie musiałam opowiadać o tym, czy
czułam się lepiej, jak postępy, bla, bla, bla. Nigdy nie przyznałabym tego na
głos, ale kiedy opornie nareszcie pozwoliłam się wciągnąć do rozmowy,
ucieszyłam się, że to właśnie Pail wpadła do Oreżnowa. Nie mogłam sobie
wyobrazić bardziej oderwanej od rzeczywistości osoby. Może poza Luną. Pragnęłam
normalności przez cały pobyt w posiadłości Czarnego Pana i dopiero teraz ją
dostałam. W wiklinowym krześle, pośród malw, plączących się wszędzie kurczaków,
z pucharkiem lodów i Prorokiem Codziennym
na kolanach. Przez moment poczułam się tak, jakby mama za chwilę miała zawołać
nas na plewienie i wtedy przeogromne rozrzewnienie ścisnęło mnie za serce, bo
uzmysłowiłam sobie, że jeszcze kilka dni i wszystko bezpowrotnie się skończy.
Nie będzie już beztroski, wspólnego grania w salonie, malowania płotu, życia
jak z Pana Tadeusza. Przełykając łzy
za kotarą włosów, bardzo chciałam się łudzić, że ten powrót miał być
pożegnaniem ze starym życiem. Gdyby nie było w tym Voldemorta, pewnie dokładnie
tak bym pomyślała.
Nie wybiła jeszcze trzynasta, kiedy Bes pojawiła się na podwórku,
klapiąc kapciami bez pięt, z różdżką w jednej i chochlą w drugiej ręce. I choć
zażenowana Ashley początkowo bardzo się opierała, czarowi naszej mamy nie można
było się oprzeć i pół godziny później Ślizgonka siedziała z nami przy stole po
drugiej stronie ogrodu i zajadała dwudaniowy obiad, zapomniawszy o diecie i
wodzie z cytryną. I ani trochę nie wyglądała na zażenowaną popisami Spajka i
dziewczynek.
— Pisałaś ostatnio z Sapphire? — mruknęłam znad swojego
talerza z zimną brukselką, siląc się na obojętność. — Szczerze mówiąc
miałam nadzieję, że to ją ściągnął Vipi, nie ciebie.
Nosiłam się z tym pytaniem od momentu, kiedy przyszła, ale to ten
moment wykorzystałam, by je zadać. Ale Ślizgonka nie wyglądała na ani trochę urażoną.
— Nie. Całe lato byłam u matki w Stanach, nie miałam kontaktu z
nikim z Hogwartu — odparła z pełnymi ustami, nawet na mnie nie
patrząc. — Zresztą żadna strata, ona i tak ma nierówno pod sufitem. Będzie
chciała, to się odezwie, chociaż ja to bym na twoim miejscu jej nie ufała.
Byłam wczoraj na Pokątnej i widziałam, wisisz wszędzie. Na przykład ja…
przysięgam, że nikomu nic nie powiem. Ale z nią to nic nie wiadomo. Mówię ci. Ona
jest szurnięta.
I zajęła się jeszcze ciepłym sernikiem, który akurat przyfrunął z
kuchni. Dzisiejsze przedpołudnie bardzo wyraźnie zanotowało mi w pamięci, by
pierwsze, co zrobić po powrocie do Czarnego Pana, to wywęszyć, czy ojciec
Ashley złożył Przysięgę Wieczystą. Na dobę czy dwie przed tym, jak pojawił się
Armand, spotkałam na korytarzu kilku śmierciożerców. Notta, Yaxleya, Avery’ego,
Rabastana… Ale nie Paila. Nikt o nim nie rozmawiał, nie słyszałam go przez
ścianę… jak i wielu innych, dla których Barty wyłapywał mugoli i przygotowywał nowe
tożsamości. To był chyba najprostszy sposób — zakraść się do gabinetu
Croucha i odszukać listę sporządzonych dokumentów. O ile taka istniała.
— A ty masz już jakieś plany na przyszłość,
Ashley? — zapytała znienacka Bes. — Jakiś staż? Bo moje
dzieci dalej wolą spać do południa i udawać, że nie słyszą, kiedy coś się mówi
o jakiejś pracy.
— Wypraszam sobie, mam plany. Nie trafić do Azkabanu — prychnęłam
sarkastycznie, ale poza Spajkiem i Ripem, którzy parsknęli w swoje talerze,
nikogo to nie rozbawiło.
— Pewnie, masę! Wróciłam tylko na chwilę… Emm… do ojca i odebrać
świadectwo, a potem jadę z powrotem do matki do Stanów. Mam już zaklepany
kontrakt w takiej początkującej agencji, będę wyjeżdżała na kontrakty, chodziła
w pokazach najsławniejszych projektantów…
Bes chyba nie spodziewałam się takiej odpowiedzi, bo skwitowała to
tylko łagodnym uśmiechem, za to błysk w oczach Vipiego i porozumiewawcze
pomruki bliźniaków wystarczyły, by Ashley pociągnęła ten temat i rozwodziła się
nad tym do końca deseru. Sonia i Tonia spijały z jej ust każde słowo, a ja
pierwszy raz od niepamiętnych czasów poczułam w sercu ukłucie zazdrości. Do tej
pory to ja byłam ich idolką i takie uwielbienie było zarezerwowane wyłącznie
dla mnie.
Mimo wszystko pół godziny późnej pożegnałam się z Pail znacznie
serdeczniej, niż ją przywitałam. Ucieszyłam się nawet na poufały uścisk, którym
mnie obdarowała, zanim przytuliła Victora i podziękowała rodzicom za obiad. Gdy
teleportowała się za bramką, staliśmy tak jeszcze przez krótką chwilę,
wpatrując się w miejsce, w którym zniknęła.
— Całkiem miła dziewczyna. I nie taka głupia, Sophie, trochę
przesadzasz — rzuciła mama, wyciągając różdżkę. Talerze i kubki
zaczęły posłusznie wirować w powietrzu, a stół poskładał się i pofrunął w
stronę domu, ciągnąc za sobą ogon z obrusa.
— Faktycznie nie taka głupia, skoro chodzi na
wolności — bąknęłam pod nosem i sama pokuśtykałam za Bes.
Victora zastałam w kuchni, pomagającego tacie powiększyć stół. Przez
dłuższą chwilę stałam i przyglądałam się, jak we trójkę z mamą sprzątali po
obiedzie; sama nie używałam magii. Choć różdżka potwornie mnie kusiła, nie
dotknęłam jej od momentu, kiedy obudziłam się na górze w swojej sypialni.
Wolałam nie ryzykować, gdyby ktoś w sekrecie nałożył na Oreżnów jakieś
dodatkowe zaklęcia ochronne. Oczywiście dla dobra Ghostów. Wizyta Ashley
wybitnie nie pasowała mi do całej układanki; każdy na swój sposób wyłaził ze
skóry, żeby coś przed kimś ukryć. Syriusz przed Zakonem, że wciąż idiotycznie
mi ufał, ja przed rodzicami plany powrotu do Czarnego Pana, oni mnie przed światem,
a Victor przed narzeczoną siostrę kryminalistkę, co jednocześnie nie
przeszkadzało mu korespondować z Pail i wykazać się naiwnością godną Blacka.
Pogubiłam się, ale wiedziałam jedno: mama miała rację co do Ashley, ona
naprawdę nie była głupia, tylko ja dałam się zwieść.
Zbliżyłam się do brata
dopiero wtedy, kiedy ojciec zniknął na górze, a mama zajęła się pracą w dużym
pokoju; Vipi wyglądał na bardzo rozluźnionego, z rękami niedbale wciśniętymi do
kieszeni spodni.
— Uważaj, żebyś się
nie zapędził — burknęłam, patrząc na niego spode łba, gdy warkot
maszyny do szycia wypełnił dom. — Ja ją dobrze znam, ona też ma swoje
za uszami.
— Tak? A niby co?
Przez moment korciło
mnie, żeby powiedzieć mu o powiązaniu jej rodziny z siatką śmierciożerców jeszcze
w zeszłym roku. Albo o porównaniu Pailów do Malfoyów, ale ugryzłam się w język.
Chciałam bratu tylko trochę dopiec, a nie wyjawiać nazwiska popleczników
Voldemorta, którym udało się uniknąć zdemaskowania.
— A to, że nie jest
lojalna — syknęłam. — I przyszła tu węszyć. Nie zdziwiłabym
się, gdyby zaczęła nas szantażować. Co ci odbiło, nie wierzę, że wystarczyło,
żeby kilka razy machnęła ci tlenionym kucem przed oczami, żebyś wszystko jej
wypaplał!
Chłopak rozdziawił usta,
oburzony tym, co powiedziałam, ale natychmiast zaczerwienił się po czubki uszu.
— Daj spokój,
myślałem, że się lubicie, a skoro Sapphire cię olała, to chociaż ona cię
odwiedzi, Ashley naprawdę nikomu nic nie powie…!
— Jeszcze
zobaczymy — warknęłam, kuśtykając ku drzwiom prowadzącym na
taras. — Chciałam ci jeszcze przypomnieć, że podobno masz narzeczoną,
na niej się skup, a nie na jakiejś przyszłej-niedoszłej modelce.
Twarz Vipiego płonęła na
czerwono jak zachodzące słońce, ale już nic nie powiedział.
*
Od dnia, kiedy Armand podrzucił mnie rodzicom, nie dostałam od nikogo
ani jednego listu. Dla świata nie istniałam, przynajmniej w Oreżnowie,
wiadomości do Spirydiona wciąż pozostawały bez odpowiedzi, do Jacquesa bałam
się pisać, dlatego widok sowy przyglądające mi się ze szczytu oparcia fotela
był co najmniej zaskakujący. Zerwałam się z łóżka i natychmiast wyrwałam jej z
dzioba kopertę. Roztrzęsiona wydobyłam list; jego treść pochłonęłam za jednym
zamachem, zwłaszcza że świstek zawierał zaledwie dwa zdania — Wracaj, zanim ruszy Hogwart, później każdy
magiczny ruch będzie podejrzany. Centrum miasta jest monitorowane, użyj
zaklęcia kameleona i nie teleportuj się bezpośrednio pod dom. BC. Jeszcze
raz zbadałam kopertę, ale nie znalazłam w niej nic więcej. Zrezygnowana opadłam
z powrotem na łóżko. Wracaj, zanim ruszy
Hogwart. Całe szczęście, że trzydziestego pierwszego sierpnia miałam
jeszcze tyle innych dni do wyboru. Na myśl o samodzielnym poruszaniu się po
mieście poczułam delikatny dreszczyk podniecenia. Mogłam pójść, dokąd chciałam,
Barty nie napisał, bym z Oreżnowa poleciała prosto do Czarnego Pana. Na moment
zapomniałam, że to ostatnie chwile w domu i powinnam się nimi
nacieszyć — gdzie się przenieść za pierwszym razem? Syriusz? Jacques?
Hogwart był zbyt ryzykowny… ale może Hogsmeade? Nie mogłam usiedzieć na
miejscu. Wyrzuciłam sowę przez okno i pobiegłam do łazienki. Musiałam wszystko
przygotować.
Ukrycie podekscytowania
przed resztą domowników nie było trudne — wszyscy w domu latali jak
opętani, łącznie z mopem i świeżo uprasowanymi szatami. Wyprawa do Hogwartu
jeszcze nigdy nie budziła aż tylu emocji. Rodzice mieli do przygotowania o
dwójkę dzieciaków mniej, ale Oreżnów i tak cały trząsł się w posadach. A to
mamo, gdzie jest moja tiara, mamo, on zabrał mi różdżkę, mamuś, bo w tej
rękawiczce jest dziura. Gdy wybiła trzynasta, ojciec z ulgą poleciał na egzamin
poprawkowy. Nie bez nostalgii przemknęło mi przez myśl, że za moment Sethi
spotka moich znajomych, którzy oblali teleportację w czerwcu. Albo wojna
uniemożliwiła im zakończenie kursu. I choć Spajk, Rip i bliźniaczki cieszyli
się z powrotu do Hogwartu, od rana w domu dało się wyczuć coś
jeszcze — stres, który zwykle towarzyszył sprawdzianom. Pomagałam
siostrom się spakować, zastanawiając się, jak wiele koleżanek nie zobaczą, bo rodzice
ze strachu nie poślą ich do szkoły. Choć Voldemort zaszył się w swojej
pieczarze, jego duch wciąż pozostawał żywy na zewnątrz, a ja — z
początku zadowolona z utrzymującego się terroru — nie mogłam przestać
wyobrażać sobie zawiedzonych twarzy dziewczynek. Przez ostatnie tygodnie w
Oreżnowie ani raz nie przyszło mi do głowy, ile odwagi i nerwów kosztowało
rodziców posłanie dzieci z powrotem do Hogwartu. Zaledwie cztery miesiące po
tym wszystkim. Naprawdę mi ulżyło, że ta sowa przyleciała akurat dziś.
Ostatnią noc w domu
spędziłam niema bezsennie, choć wszystko a jutro już dawno przygotowałam. Plan
nie należał do najtrudniejszych — nie mogłam opuszczać gospodarstwa,
więc wystarczyło poczekać, aż wszyscy pojadą na dworzec. Mimo to nie potrafiłam
zasnąć. Nie bałam się powrotu do Czarnego Pana, nie było krzywdy, której bym
nie zniosła, a jednak myślałam o tym jak o zagrożeniu. Obawiałam się, że kiedy
zniknę, będzie to jedna ucieczka za dużo i Ghostowie odwrócą się ode mnie. Albo
staną się zupełnie bezbronni. Zasnęłam dopiero nad ranem, gdy na zewnątrz
pojawiła się mgła, a obsesyjne myśli na moment zapadły w sen.
Nie potrzebowałam
budzika, żeby nie spóźnić się na śniadanie. Zmartwychwstałam jakieś trzy
godziny później, oszołomiona i czując piasek pod powiekami. Na klatce schodowej
trwała akurat wojna o łazienkę, ale nie przyłączyłam się. Skorzystam, jak
wszyscy pojadą. W kuchni na dole zastałam wyłącznie mamę i Victora. Tata na
zewnątrz pakował kufry do samochodu.
— Nie musiałaś tak
wcześnie wstawać — zagadnęła mnie Bes, odsyłając ostatnie srebrne
zawiniątko na szczyt kanapek piętrzących się na środku stołu.
— Chciałam się
pożegnać — wymamrotałam.
Przez okno było widać,
jak Sethi próbował upchnąć do bagażnika drugą miotłę. Poczułam lekkie ukłucie
zazdrości na myśl o podróży Hogwart Ekspresem, o wystawnej uczcie, meczach
quidditcha, występach chóru, eliksirach w lochach… Victor siedział naprzeciwko
mnie i ze smętną miną strugał jabłko. Musiał dumać dokładnie o tym samym. A
mama, jakby czytała w naszych myślach, zapytała rezolutnie:
— Przykro wam, że
też nie jedziecie?
— Raczej że nie mam
celu w życiu, ale to też się łapie — mruknęłam, a Vipi pokiwał głową.
— No to trzeba
sobie znaleźć coś do roboty, tyle jest pracy wkoło domu, w ministerstwie, wszędzie — zaczęła
swój standardowy monolog. — W szpitalach poszukują wolontariuszy,
Victor, mógłbyś zacząć myśleć o jakiejś pracy, chcecie organizować z Ofelią
wesele, nie wiem, macie na oku jakąś salę? Cokolwiek? Może wpadłaby z
rodzicami, trzeba się tym zająć. Sophie mogłaby pomóc…
— A jak to sobie
wyobrażasz? — wpadłam jej w słowo. — Że będę latać po
kwiaciarniach, a aurorzy pomogą mi dobierać serwetki do bukietów?
Nie potrafiłam
wytłumaczyć tej fali zirytowania, ale wolałam bezczynnie siedzieć w domu, niż
służyć pomocą w planowaniu wesela.
Poczułam się jeszcze bardziej bezużyteczna, a cichy głosik w mojej głowie znów
skomentował, że sowa od Barty’ego przyleciała w idealnym momencie.
Za to entuzjazm mamy
zdawał się nie gasnąć.
— No… sytuacja
jest, jaka jest, ale cos trzeba na to poradzić — zaczęła
niepewnie. — Jakoś będziemy musieli z tego wybrnąć. Pomyśleliśmy z
tatą, żeby póki co spróbować załatwić ci jakieś fałszywe dokumenty.
— Mamuś… to nie
jest takie proste. Teraz każdy będzie próbował się tak ukrywać, zresztą nie
chcę przez wieczność żyć jako jakaś… jakaś Malwina Nowak, a moje „zbrodnie”
raczej się nie przedawnią.
— No dobrze, to
masz jakiś inny plan? — zapytała niezadowolona.
— Myślałam…
myślałam, żeby całkiem stąd wyjechać i przyłączyć się do
Armanda — odparłam nieśmiało. — Przynajmniej na początek,
może dotarłabym do Livii… ale porozmawiajmy o tym później, okej?
Bes nie wyglądała na
przekonaną, ale akurat w drzwiach stanął tata, więc zaczęła rozglądać się za
herbatą. Nie mogłam powiedzieć, że nie spodziewałam się pomysłu z fałszywymi
dokumentami. To było pierwsze, co przychodziło do głowy każdemu, kto się
ukrywał. Ale nie trzeba było geniusza, żeby się domyślić, dla kogo Sethi Ghost
potrzebował nowej tożsamości. Prędzej dobrowolnie zgłosiłabym się do Azkabanu,
niż naraziła tatę. Dopiero w tym momencie spłynęła na mnie powaga
sytuacji — fakt, że przez ostatnie tygodnie ryzykowali wszyscy,
łącznie z Sonią i Tonią, bo na mnie nie donieśli. Kiedy mama pakowała wszystkim
kanapki do plecaków, pomyślałam o kłamstwie, które zmyśliłam na poczekaniu.
Zawsze wiedziałam, że w końcu wrócę do śmierciożerców. Nigdy nie zakładałam
innej opcji, ale okazało się, że istnieją — i to całkiem
realnie — inne wyjścia. Śmierć dla świata i życie dla ciemności. Na samą
myśl poczułam rozpierającą serce radość: prawdziwa wolność, zero rozkazów i
ludzi, których nie znosiłam. Tylko ja i moje wybory. I choć wiedziałam, że
odpowiem na wezwanie Czarnego Pana, rozmarzyłam się, jak by to
było — przestać istnieć dla wszystkich, których znałam. Rozpuścić
plotkę, że zmarłam na smocze zapalenie oskrzeli, rozkleić klepsydry,
zorganizować pogrzeb. Jakże dramatycznie. Sapphire byłaby w siódmym niebie.
Nie wybiła jeszcze
dziesiąta, a już wszyscy stali na zewnątrz, gotowi do drogi. Czwórka Gryfonów
przebierała nogami przy samochodzie, kiedy mama odhaczała na liście wszystkie
rzeczy, które im zapakowała.
— Potem zajedziemy
jeszcze na Pokątną, muszę wstąpić do
apteki — mruczała. — Będziemy pewnie koło pierwszej, obiad
jest w kredensie, jak będziecie głodni, to sobie odgrzejcie. No, to pa.
Ostatni
raz — boleśnie tego świadoma — uściskałam dziewczynki,
zanim zapakowały się do Poloneza. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam Victora
machającego do bliźniaków. Nadal w kapciach i bez swojej różdżki. Coś mnie
tknęło.
— A ty nie
jedziesz? — wypaliłam.
— Byłoby ci smutno,
że jesteś sama — odparł, nie odwracając wzroku od samochodu. Silnik
zamruczał i Poldek potoczył się łagodnym zboczem w stronę bramy.
— Przeżyłabym te
trzy godziny — wymamrotałam i ruszyłam powoli w stronę domu. Brat
powlókł się za mną.
Tego nie przewidziałam.
Byłam święcie przekonana, że Vipi nie przepuści okazji odwiedzenia peronu
dziewięć i trzy czwarte. Markotna udałam się prosto do łazienki; poranna
toaleta już dawno nie zajęła mi tyle czasu. Słyszałam, jak Victor krążył po
kuchni, a ja musiałam zdecydować — po raz setny złamać mu serce
potajemną ucieczką czy zaryzykować i powiedzieć prawdę? Przecież mogłam wymknąć
się niepostrzeżenie przez małe okienko w łazience, wspiąć się po rynnie do
pokoju na poddaszu, wykraść różdżkę i zniknąć. I znów nie liczyć się z
uczuciami rodziców. A co, jeśli Vipi będzie chciał mnie zatrzymać? Będziemy
walczyć? Z ciężkim serce poszłam do siebie, a gdy wróciłam na dół z różdżką w
kieszeni, brat już czekał, kręcąc się u stóp schodów.
— Naprawdę idziesz
szukać Livii? — zapytał cicho.
— Wiesz, że nie.
Twarz miał bladą i
napiętą, już się nie uśmiechał, ale mimo wszystko podeszłam bliżej. Nie
odskoczył, kiedy wzięłam go za rękę.
— Zobaczymy się
jeszcze?
— Nie wiem, czy
mnie puści — odparłam sucho. Nie mogłam znieść nadziei brzmiącej w
jego głosie. Wbiłam wzrok w podłogę, żeby ukryć łzy, choć obraz i tak już się
zamglił. — Ale zrobię wszystko, żeby tak się stało… w końcu mnie nie
można odmówić, nie?
Spróbowałam zmusić się
do śmiechu, ale wyszło sztywno i nerwowo; usta Victora nawet nie drgnęły.
Dopiero gdy o to zapytał, uzmysłowiłam sobie, że naprawdę, naprawdę mogłam odejść na zawsze. Na zawsze Vipiego, na zawsze mamy
i taty… Nie znałam planów Czarnego Pana, ale jakoś nigdy nie wzięłam pod uwagę,
że i on mógłby chcieć zacząć gdzieś indziej, tam, gdzie jego porażka była
zaledwie jednodniową anegdotką. A kiedy znów tu wrócimy, nie będzie już ani
mamy, ani taty, ani Vipiego… ani nikogo. Spodziewałam się, że w perspektywie
ostatniego pożegnania będę go chciała ściskać przez wieczność, ale kiedy Victor
nareszcie mnie przytulił, miałam ochotę natychmiast się oddalić. Delikatnie
wysunęłam się z jego objęć i natychmiast pobiegłam na podwórko, a potem na
ścieżkę za bramką, gdzie bezpiecznie mogłam się teleportować. Nie spojrzałam
ani na dom, ani na brata. Rozpaczliwie mnie korciło, ale nie spojrzałam za
siebie. Chciałam pamiętać go uśmiechniętego, machającego do dziewczynek, nie
zapłakanego pośrodku pustej kuchni.
Przytłoczona tym, do
czego doszło w Oreżnowie, nieomal zapomniałam o zaklęciu kameleona. Już nie
myślałam o podróżach. Aportowałam się dwie przecznice dalej od celu, chciałam
to mieć jak najszybciej za sobą. Na ulicach aż się roiło od ubranej na galowo
młodzieży, szkoła zaczynała się na dobre, choć pogoda wcale o tym nie
świadczyła — słońce grzało mocno jak w środku lata, a trawa i korony
niskich drzewek w ogródkach pod kamienicami wciąż się zieleniły. W powietrzu
poza smrodem nagrzanego asfaltu nadal unosiła się duchota wakacji. Teraz, gdy
zostawiłam Oreżnów daleko za sobą, poczułam, że mimo wszystko ulżyło mi, choć
nie potrafiłam zapanować nad łzami. Jak zza mgły obserwowałam wyłaniającą się
spomiędzy budynków ogromną twierdzę Czarnego Pana — aż pulsującą od
ilości strzegących jej zaklęć, widoczną wyłącznie dla moich oczu. Przeszłam
przez kolczastą, stalową bramę jak przez dym i prawie natychmiast wysokie,
dębowe drzwi rozwarły się na oścież, ukazując fragment zalanego słońcem holu.
Marmurowa szachownica oślepiała, polerowana przez skrzaty domowe minimum trzy
razy dziennie. Głowy wymalowane na obrazach na półpiętrze obróciły się jak na
komendę, ale nikogo nie dostrzegły; zaklęcie kameleona zdjęłam z siebie dopiero
przy sali tronowej. Długo modliłam się pod drzwiami, z dłonią na ogromnej gałce
i uchem przytkniętym do drewna; nie doszły do mnie żadne odgłosy spotkania,
więc zaryzykowałam i naparłam na drzwi. Ani drgnęły. No tak. Bezczelnością z
mojej strony było sądzić, że Voldemort czekał na mnie w głównej sali z całą
swoją świtą, nie wiedząc, kiedy i czy w ogóle raczę się zjawić.
— Nie ma go od
tygodnia — rozległ się gardłowy głos z malowidła po przeciwnej
stronie korytarza; pośród akwarelowego ogrodu wypatrzyłam jasnowłosą postać brodzącą
w pomarańczowej sadzawce.
— To skąd przyszedł
ten list? — zapytałam i wygrzebałam z kieszeni pomiętą kopertę, ale
nimfa tylko wzruszyła ramionami i zanurzyła się w wodzie.
Wtem gdzieś w głębi
zachodniego skrzydła rozległy się powolne kroki i nerwowy oddech, który ucichł
na moment przed tym, jak rozpoznałam zapach jego właściciela. Spirydion stał
niepewnie przy marmurowej barierce, ściskając w dłoni różdżkę. W czarnej szacie
śmierciożercy wyglądał na jeszcze bledszego i chudszego. Był właśnie tą osobą,
którą chciałam spotkać tu jako pierwszą, ale nie śmiałam o to prosić. Kiedy
padliśmy sobie w ramiona, poleciało mi więcej łez, ale twarz i tak miałam
wilgotną. Wyglądał inaczej. I pachniał inaczej — jak dorosły,
strapiony mężczyzna, nie jak nastolatek. Jeszcze bardziej wyrósł i dopiero po
tak długiej przerwie zauważyłam, że zaczął coraz mocniej przypominać Bonitusa;
chociaż skończył dopiero czternaście lat, miał już na szczęce cień zarostu.
Chociaż Spajk i Rip byli w tym samym wieku, nie wyglądali ani w połowie tak
poważnie, jak Spirydion. Zobaczyłam na jego twarzy znajome elementy, od widoku
których już się odzwyczaiłam — zgrabny nos, identycznie wykrojone
usta, takie same wystające kości policzkowe. Wszystko to, czego już nie mogłam
zobaczyć w lustrze. Chociaż miałam wielu braci, jeszcze nigdy nie poczułam na
ich widok takiej więzi. Nawet z Vipim.
— Myśleliśmy, że
Serpens cię wywiózł — wydyszałam z twarzą wciśniętą w jego szatę na
piersiach. Kompletnie nie potrafiłam opanować płaczu. — Tata był tam
u was… dom stoi pusty… podobno… nikogo nie ma…
Ślizgon odskoczył jakiś
metr ode mnie.
— Nikogo nie
ma? — powtórzył. — Jak to dom stoi pusty?
— Podobno! Nie
wiem, nie byłam tam, pisałam do ciebie, ale sowy wracały z listami, więc tata
poszedł sprawdzić. Nikt mu nie otworzył, na zewnątrz tabliczka o
sprzedaży — odpowiedziałam, ale przerażenie w jego oczach sprawiło,
że się zawahałam. — Nic więcej nie wiem. Nie wiedziałam, że nie masz
kontaktu z rodzicami.
— A czego się
spodziewałaś?!
Zignorowałam ten wybuch.
Doskonale to rozumiałam, sama czułam się dokładnie tak samo. Przytłoczona, zła,
rozżalona, rozdarta… Dziesiątki emocji na raz i nikogo, kto by je ostudził.
Podeszłam bliżej i ujęłam brata za rękę; wpatrywał się we mnie dziko
wytrzeszczonymi oczami, nie mówiąc ani słowa.
— Spróbuję się
czegoś dowiedzieć — przemówiłam łagodnie, choć sama nie wierzyłam, że
w obecnej sytuacji ktokolwiek będzie liczył się z moim
zdaniem. — Barty wysłał mi sowę, ale nic konkretnego nie napisał, nie
miałam z nikim kontaktu przez ten cały czas. Chodź, musisz mi wszystko
opowiedzieć, a później coś wymyślimy.
Z tym wszystkim grubo przesadziłam. Kiedy
usiedliśmy na łóżku w sypialni Spirydiona, okazało się, że praktycznie o niczym
go nie informowano, a i on niespecjalnie walczył o to, by się czegoś
dowiedzieć. Korespondował z Bartym i to on po konsultacji z Czarnym Panem
podjął się przetransportowania chłopaka jakieś trzy tygodnie temu. Tego samego
dnia odbyła się Przysięga Wieczysta, ot, tyle. Od tamtej pory nie widywał ani
Voldemorta, ani innych śmierciożerców, co najwyżej od czasu do czasu Croucha
albo Notta, jeżeli zdecydował się wysłać list.
— Chyba mnie nie
lubi, skoro żadna sowa do ciebie nie
dotarła — mruknął. — Barty mówił, że to Nott decyduje,
który list stąd wylatuje.
— Nie, to nie to.
Myślę, że kiedy byłam w Oreżnowie, po prostu miałam niczego nie dostawać. Ten
dupek nie ośmieliłby się sam z siebie decydować, co wysyłasz.
— Nie? Ale Barty…
— Barty się boi, że
niektórzy śmierciożercy poczują się zagrożeni i będą chcieli zrobić ci krzywdę,
dlatego kazał ci się nie wychylać — przerwałam mu
niecierpliwie. — Nie możesz siedzieć całymi dniami w pokoju. Oni
muszą czuć przed tobą respekt. Że jesteś tu ważny. Jesteś ważny dla Czarnego
Pana, inaczej by cię tu nie było. On się cieszy, że zrobił naszej matce na
złość, bo z obu nas robi śmierciożerców, rozumiesz? Masz już wyznaczone jakieś
zadanie? Wiesz, czym się będziesz zajmował? Ktoś z tobą o tym rozmawiał?
Na te słowa Spirydion
trochę się nachmurzył.
— Tylko tyle, że od
września ktoś ma mnie uczyć. — Spróbował się uśmiechnąć, ale
wyglądał, jakby wypił wielki kubek soku z cytryny. — Tylko tego
trochę mi szkoda… że nie będę się uczył w Hogwarcie jak inni…
— Myślę, że
niedługo Czarny Pan się odkuje i jeszcze wrócisz do Hogwartu.
Resztę popołudnia
spędziłam w pokoju z bratem, zaniepokojona tym, co mogłam zastać we własnych
komnatach. Wolałam odwlec moment konfrontacji, ile się dało. Tym bardziej, że
wcale się nie nudziliśmy; zjedliśmy wspólnie obiad w przylegającym do sypialni
saloniku, a Spirydion był bardzo ciekawy tego, co działo się na zewnątrz.
Cieszyłam się, że choć trochę mogłam go uspokoić. Pokazałam mu wydanie
specjalne Proroka Codziennego, które zabrałam z domu, choć spodziewałam się, że
na brak takich informacji mieszkańcy tej nory nie mogli narzekać. Wcale bym się
nie zdziwiła, gdyby i w Hogwarcie na czas odbudowy Voldemort umieścił jakiegoś
szpicla.
Zbliżała się szesnasta,
kiedy w drzwiach pojawił się skrzat domowy z kawą, dwoma kawałkami szarlotki
i — jak się szybko okazało — pierwszą informacją, która
wywołała gęsią skórkę.
— Panienka
spokojnie wypije kawę i pójdzie, pan czeka w sali
tronowej — wyrecytował do podłogi, rozpłaszczywszy kartoflany nos na
dywanie.
Nawet się nie
spostrzegłam, jak automatycznie wymieniliśmy z bratem szybkie spojrzenia; nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że jego wzrok wyrażał więcej troski, niż ja sama
poczułam, gdy zobaczyłam go w szacie śmierciożercy. Spróbowałam dodać mu otuchy
łagodnym uśmiechem.
— Takie wieści nie
sprzyjają spokojnemu piciu kawy, dzięki — odparłam, zsunąwszy się z
materaca, a skrzat ponownie rozpłaszczył nos na podłodze.
— Zawsze do usług,
panienko.
Zanim wyszłam, jeszcze
raz mrugnęłam do Spirydiona, ale jego usta pozostały identycznie zaciśnięte.
Idąc powoli korytarzem, zastanawiałam się, dlaczego właściwie postanowił
porzucić dotychczasowe życie i postawić wszystko na jedną — zresztą
niezbyt szczęśliwą — kartę. Wątpiłam, by Bartemiusz obrał sobie za
punkt honoru poddać mojego brata praniu mózgu. Spirydionowi nie groziło
więzienie, Voldemort nie był jego ostatnią deską ratunku, a mimo wszystko
tamten siedział tu z nami jak szczur. Chyba jeden jedyny z czystym sumieniem. I
czego się spodziewał? Że Czarny Pan wyniesie się z własnego domu? Sama
zmierzałam do niego z duszą na ramieniu, stawiając stopę za stopą jak
najdokładniej, jakbym stąpała po linie. Ale w końcu trzeba było się zatrzymać.
Ze ściśniętym żołądkiem wyciągnąć rękę ku metalowej gałce. Drzwi o dziwo samej
się rozwarły, zanim zdążyłam zebrać myśli i przybrać dostojną minę. Z serca
spadł mi gigantyczny kamień, kiedy za progiem nie zobaczyłam tłumu
śmierciożerców i wąskiego przejścia pomiędzy nimi. Teraz już znacznie bardziej
pewna siebie przestąpiłam próg komnaty, wręcz rozbawiona, że bardziej obawiałam
się upokorzenia na oczach popleczników Voldemorta niż jego samego. Siedział
niemal w bezruchu w wysokim, kamiennym fotelu, zdradzały go tylko palce
bębniące o lewy podłokietnik. U stóp miał Nagini, ale nie śmiałam się do niej
odezwać. Humor Czarnego Pana był dziś całkowicie nierozpoznawalny.
Dygnęłam formalnie, ale
nie pochyliłam głowy. Nie chciałam, by myślał, że traktowałam pobyt w Oreżnowie
jako kolejne wygnanie, choć samo uzmysłowienie sobie tego złamało mi serce.
Właśnie teraz, będąc pod ostrzałem jego badawczego spojrzenia, zdałam sobie
sprawę, że chciał mnie jedynie zdrowej, sprawnej. A każda niedyspozycja
oznaczała odrzucenie. Przełknęłam tę świadomość i przemówiłam gładko:
— Dostałam list,
więc pewnie czegoś chcesz.
Wstał, a wąż śmignął w
cień za fotel. Patrzyłam, jak sylwetka Voldemorta powoli rosła, kiedy schodził
z platformy; zatrzymał się i bez słowa wyciągnął rękę, by ująć moją twarz i
wykręcić ją w stronę światła. Przez ten cały czas utrzymywał jednakowo lodowaty
spokój tylko dla tego jednego szyderczego chichotu.
— Nadal wyglądasz
koszmarnie — stwierdził łagodnie i cofnął rękę. — Jako
dżentelmen pozwolę sobie na ten eufemizm.
Z rozkoszą obrzuciłam go
najbardziej pogardliwym, nienawistnym spojrzeniem, na jakie było mnie stać, na
co uśmiechnął się jeszcze bardziej jadowicie.
— Jebana
szczęściara ze mnie — odburknęłam.
— Jak zapewne
zdążyłaś zauważyć — kontynuował — Spirydion zostanie z nami
na dłużej. Dostał chwilę, żeby się rozgościć, niestety nadal woli jadać sam… No
cóż, liczę, że ty nie będziesz potrzebować aż trzech tygodni. Nie wolno ci
wychodzić na zewnątrz, używać mioteł, kominka ani niczego, żeby wymknąć się z
domu. Osoby, z którymi korespondujesz, wybieraj z głową, bo stracisz i ten
przywilej. Barty wyrobił ci nowe dokumenty, ale nie będziesz ich używała, są
zamknięte u mnie i to ja zdecyduję, kiedy i czy w ogóle je dostaniesz. To się
tyczy również Spirydiona. Wszystko zależy od ciebie, jego komfort również, więc
potraktuj poważnie to, co mówię, zrozumiałaś?
Jego oczy rozbłysły zuchwale,
a ja mogłam tylko zaciskać zęby ze złości. Wiedziałam, że niczego nie zyskam,
walcząc z nim, ale tak bardzo mnie korciło, tak świerzbiła mnie ręka, żeby
zetrzeć mu z twarzy ten głupkowaty uśmiech.
— Czy jest coś, co
mi wolno, mój panie? — wycedziłam.
— Wolno ci
sprawdzić, czy nie ma cię za drzwiami — odparł, z lubością
przeciągając sylaby. — Ach, bym zapomniał… Pewnie się ucieszysz,
znalazłem dla twojego podopiecznego zajęcie.
Już zmierzałam w stronę
wyjścia, ale zatrzymałam się gwałtownie i wytrzeszczyłam na niego oczy.
— Kogo?!
— Lucjusz. Dostanie już nie pamiętam którą szansę, żeby
odkupić swoje winy — odparł donośnym głosem. — Będzie uczył
Spirydiona, zanim odzyskam władzę w Hogwarcie i poślę chłopaka z powrotem do
szkoły.
Trochę to potrwa — cudem powstrzymałam się od
wypowiedzenia tego na głos. W zamian za to rzuciłam suche dziękuję i jak najszybciej opuściłam salę. Nawet nie obejrzałam
się, czy Voldemort wrócił do środka. Mieszkanie pod jednym dachem z tym człowiekiem było największą próbą mojego
charakteru; czasami dużo bym dała, aby znów bać się Czarnego Pana jak
wcześniej, wtedy nie istniało ryzyko, że powiem coś, czego mogłabym żałować.
Poszłam od razu do pokoju brata, musiałam podzielić się z nim dobrą nowiną. Nie
wyglądał na zachwyconego, ale z całą pewnością kamień spadł mu z serca. W końcu
to tylko Malfoy. Jaszczurka. Nic nie znaczył, w odróżnieniu od Notta, Rudolfa,
Bellatriks… Dałabym sobie rękę uciąć, że w tej sytuacji obaj odetchnęli z
ulgą — Lucjusz i Spirydion. Robiąc coś tak zwyczajnego, nareszcie
przestali rzucać się w oczy.
Natomiast ja przeniosłam
się z jednego miejsca w drugie, gdzie wciąż mogłam robić nic. Późnymi popołudniami, kiedy brat nie przesiadywał z Malfoyem w
wielkiej bibliotece na piętrze, spędzaliśmy razem czas na słonecznym dziedzińcu
i w ogrodzie — to był jedyny zakątek tego domu, gdzie mogłam
odetchnąć od ociekających elegancją i mrokiem wnętrz. No i stamtąd najmocniej
napływały odgłosy miasta. Czułam tam namiastkę wolności, nawet pomimo skrzatów
krzątających się przy klombach i podlewających trawnik. Miałam wtedy Spirydiona
tylko dla siebie, prawie zaczynałam się cieszyć, że Barty sprowadził go do
Czarnego Pana; może nie był to wymarzony dom dla czternastolatka po
przejściach, ale przynajmniej bezpieczny, z dala od anarchii panującej na
zewnątrz.
Croucha spotkałam
jeszcze tego samego wieczora, niedługo po tym, jak zostawiłam brata w jego
sypialni. Miałam wrażenie, że z Vipim żegnałam się tydzień temu — jakby
ten dom pochłaniał czas w zależności od humoru jego pana. Raz godziny ciągnęły
się niemiłosiernie, a raz dni uciekały jak szalone. I wtedy, kiedy nie
wiedziałam, co ze sobą zrobić, Barty pojawił się pod moimi drzwiami. Wyściskany
i wycałowany adekwatnie do długości rozłąki zabrał mnie od razu do swojego
pokoju.
— Widzisz?
Rehabilitacja dała doskonałe rezultaty, nie ma śladu po chorobie!
— No, jednak jakiś
ślad pozostał — mruknęłam. Przyjęłam szklankę brandy i od razu
odstawiłam ją na stolik. W tym czasie Crouch krzątał się przy
barku. — Najpierw Czarny Pan, teraz ty… jeszcze chwila i pomyślę, że
ten orszak powitalny to z mojego powodu.
Barty opadł na fotel
nieopodal kominka i łyknął zdrowo ze swojej szklanki; wyglądał, jakby przez
kilka ostatnich dni regularnie popijał. Zostawiłam dla siebie niepokój;
pomyślałam, że dowiem się więcej, jeżeli pozwolę mu opróżnić jeszcze jedną czy
dwie. W tej chwili nie miałam innego wyjścia — wątpiłam, by
jakikolwiek umysł w tym domu nie był strzeżony przez magiczną barierę oklumencji.
Ale Crouch nie
potrzebował upojenia alkoholowego, by przedstawić mi szczegóły plany, o którym
zdążył napomknąć, kiedy jeszcze leżałam tutaj złożona widzimisiem Voldemorta i jego zaklęciami paraliżującymi.
— Pamiętasz, jak
mówiłem ci o tych porywanych ludziach? — zapytał podekscytowany,
odstawiwszy pustą szklankę na stolik tuż obok mojej
nietkniętej. — Chciałbym, żebyś kogoś poznała.
Coś olbrzymiego i
paskudnego przewróciło mi się w żołądku, ale Bartemiusz już stał i majstrował
przy dwuczęściowych drzwiach; dopiero teraz zauważyłam, że obie klamki były
otoczone grubym łańcuchem, podobnym do tego, który chronił wejścia do Działu
Ksiąg Zakazanych w Hogwarcie, ale ten rozżarzył się niebieskawo, kiedy różdżka
Croucha dotknęła ogniwa. Zdejmowanie ochronnych zaklęć trochę trwało, a on nie
przestawał tajemniczo się uśmiechać, lecz ja doskonale wiedziałam, co miał
zamiar mi pokazać. Albo raczej kogo. Bardzo niechętnie wsunęłam się z Bartym do
gabinetu; na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło — szerokie,
mahoniowe biurko, reszta mebli w tym samym kolorze, te same kwiaty na parapecie
i sterty posegregowanych równiutko teczek na komodzie za fotelem. Dopiero gdy
rozbłysły świece w największym żyrandolu, dostrzegłam pod oknem dwa łóżka
polowe i leżące na nich postacie. Choć były ubrane jak do snu, oczy miały
szeroko otwarte i nieruchomo utkwione w suficie. Na te widok przeszedł mnie
dreszcz; natychmiast przyszły mi na myśl ludzkie zwłoki. Nie mogłabym zasnąć,
trzymając za ścianą coś takiego. Nawet jeżeli żyło i było świadome. Niemniej
jednak przełknęłam strach i podeszłam bliżej, zwłaszcza że Crouch już stawiał
tych ludzi przede mną na baczność. Mężczyzna w średnim wieku i kobieta na oko
trzydziestoletnia. Bardzo ładna, ale nie porażająco piękna, dziewczyna z
sąsiedztwa o europejskim typie urody, jakich pełno na ulicach. Czarownica z
Austrii, dobrze pamiętałam. A tamten to mugol. Tak, zdecydowanie tak
było — w jego bladych oczach widniała niemal trupia pustka, ten koleś
nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajdował. A dziewczyna już tak. Omotana
i skrępowana zaklęciami nadal posiadała wspomnienia, przynajmniej te z
ostatnich dni, bo poznała Barty’ego, kiedy tylko pojawił się w polu widzenia.
— Nie czyścisz im
pamięci? — zapytałam; zdałam sobie sprawę, że przyglądałam im się z
grymasem obrzydzenia na twarzy.
— Jemu tak,
dziewczynie nie — odparł i cofnął się, by podziwiać swoje dzieło.
Kiedy wziął mnie za rękę, zrobił to automatycznie; jego oczy pałały od emocji,
dokładnie tak, jak w chwilach, gdy mówił o Voldemorcie. — Chcę się
przekonać, po jakim czasie zaczną walczyć z Imperiusem… wszystko jest pod
kontrolą, nikt nie wyjdzie ani nie wejdzie do tego pokoju, jeżeli sam go nie
otworzę… i jakie będą objawy. Codziennie robię pomiary, spójrz.
W dwóch susach
przemierzył gabinet i wyciągnął z szuflady biurka duży, oprawiony w skórę
notes; mignęły mi tabelki, jakieś wyliczenia i dziesiątki zapisanych jednym
ciągiem stron. Na ten widok poczułam się tylko trochę mniej
zaniepokojona — Crouch przynajmniej nie zwariował. Co jednak nie
oznaczało, że eksperymenty na uprowadzonej czarownicy pod nosem Czarnego Pana
były przejawem rozsądku. A Barty mijał się z nim tylko w wyjątkowych
sytuacjach.
— Chcesz sprawdzić,
co by było, gdyby ojciec nie wyczyścił pamięci tobie? — zapytałam
wprost. Bartemiusz nawet na mnie nie spojrzał. — Jeżeli to ci pomaga…
jasne, rób to, ale nie możesz ich przenieść do lochów?
— Skąd — obruszył
się i zajął się kartkowaniem dziennika. — Sprawdzałem, nikt tego nie
badał, a takie informacje mogą pomóc nam przewidywać, kiedy Imperius staje się
nieskuteczny. To nie ma żadnego związku z moim ojcem. Owszem, próbowałem badać
ich w lochach, ale potrzebowałem warunków jak najbardziej zbliżonych do
domowych, takich, w jakich żyją ludzie, których kontrolujemy na zewnątrz.
Słuchanie, jak opowiadał
o ilościach zmiennych i o próbach, jakich ich poddawał, powodowało nieprzyjemne
dreszcze. Od zawsze wiedziałam, że Barty był szalony. Dopuszczałam nawet myśl,
że posunąłby się w swoich eksperymentach do ostateczności, jeżeli to okazałoby
się przydatne dla Czarnego Pana, ale zawsze było w tym coś irracjonalnie
rozsądnego. A dziś nie. Nie widział albo nie chciał widzieć, że wystarczyło, by
tamta czarownica ukradła komuś różdżkę lub — usłyszawszy dość,
mieszkając w gabinecie Croucha — po prostu opuściła dom. A każdy, kto
spotkałby ją na korytarzu, najzwyczajniej w świecie stwierdziłby, że to
śmierciożerca w przebraniu. Nie mogłam w to uwierzyć, ale Barty w przerażeniu
przed klęską swojego pana stał się jak wąż, który zaczął zjadać własny ogon.
Nieśmiało podzieliłam się z Crouchem tym spostrzeżeniem, ale w odpowiedzi
przedstawił mi serię mistycznych zaklęć mających na celu chronić rezydencję.
Widząc, z jakim zapałem oddawał się tym badaniom, doszłam do wniosku, że im
mniej wiedziałam o jego pracy, tym lepiej dla wszystkich. Modliłam się, żeby
klątwy, którym tak zawierzał, były skuteczniejsze niż to, co miało strzec
nieśmiertelności Lorda Voldemorta, bo jeśli nie… ta zmyślona wycieczka z
Armandem dookoła świata w poszukiwaniu Livii z perspektywy czasu nie wyglądała
źle.
*
Moja obecność w domu
Czarnego Pana wyraźnie ośmieliła Spirydiona; bardzo szybko okazało się, że
przez dom wciąż przewijali się śmierciożercy, tylko brat ich nie widywał,
ponieważ praktycznie wcale nie opuszczał pokoju. A teraz prawie cały swój wolny
czas spędzał w ogrodzie; oboje staraliśmy się korzystać z ostatnich słonecznych
tygodni, choć niewielki dziedziniec wewnątrz budynku nie dawał zbyt wielu
możliwości. Czasami, kiedy Spirydion sterczał z Malfoyem w bibliotece, wymykałam
się na zewnątrz i siadałam na schodach pod głównymi drzwiami, żeby obserwować
ludzi. Byli to przede wszystkim mugole i mugolskie dzieci kursujące do i ze
szkoły, ale z czasem zaczęłam poznawać tych samych ludzi wałęsających się w
godzinach pracy po pustych chodnikach. Nie trzeba było urodzić się geniuszem,
by się domyślić, że to szpiedzy. Pytanie tylko — Voldemorta czy
Kingsleya. Śmierciożercy, których widywałam w posiadłości, niemal zawsze
poruszali się w przebraniach, nawet Lucjusz, choć od momentu wyjścia z celi nie
wyściubił nosa z domu. Nie miałam pojęcia, czy pomarszczony dziadunio, którego
minęłam akurat w drodze do kuchni, był tak naprawdę Averym, Bellatriks, a może jakimś
nowo zwerbowanym wariatem. Bardzo szybko zdążyłam się zorientować, że sami
śmierciożercy nie wiedzieli, kto jest kim, a trudna do określenia ilość
przypadających na osobę tożsamości raczej tego nie ułatwiała. Praktycznie nikt
ze sobą nie rozmawiał, przynajmniej na korytarzach. To był bardzo dziwny czas.
Dlatego tym bardziej
przeżyłam wstrząs, gdy jakieś dwa tygodnie później mignął mi przez okno
przemykający korytarzem profil. Znajomy profil. Zerwałam się z koca i
przebiegłam na skróty przez świeżo wypielony klomb hortensji.
— Draco! Draco!
Wysoki, zmanierowany
blondyn w szmaragdowozielonej szacie już prawie zniknął za winklem, ale w
ostatniej chwili wzdrygnął się i zerknął przez ramię. Na mój widok stanął jak
wryty.
— To
ty…! — wydukał, a na jego twarzy pojawiła się radość nie pasująca do
snobistycznej elegancji, z jaką wciąż się nosił.
— I
ty! — wrzasnęłam. Pokonałam dystans, który nas dzielił, w zaledwie
kilku susach i rzuciłam się Draconowi w objęcia. Nigdy nie podejrzewałam, że
widok Malfoya mógł wiązać się z
takimi emocjami. Zwłaszcza po tym wszystkim. — Jestem tutaj tyle
czasu i ani razu cię nie widziałam! Chodzisz w przebraniu czy…?
— Nie mogłaś mnie
widzieć, nie mieszkam tu — odparł już nieco
poważniej. — Przenieśli mnie, mam teraz kwaterę nad morzem… długa
historia.
— Jak to? Twoja
matka mówiła, że cały wasz majątek skonfiskował rząd…
— Malfoyów tak, ale
nie majątek Edelmanów — odpowiedział z zawadiackim
uśmieszkiem. — Mamy kamienicę w Sopocie i kilka innych nieruchomości,
moja matka się tym teraz zajmuje… Oczywiście pełni tylko funkcję
reprezentacyjną, bo wszystkim kieruje się stąd…
— Przykro mi.
Właściwie nie
wiedziałam, dlaczego to powiedziałam. Ale irracjonalnie przyszło mi do głowy,
że z jakiegoś powodu powinnam czuć się winna, skoro to Czarny Pan, a nie
ministerstwo w dużej mierze przejął kontrolę nad złotem swoich popleczników.
Dopiero w tym momencie uzmysłowiłam sobie, że Malfoyowie nie byli jedyni.
Ograbieni najpierw przez rząd, później przez swojego pana. Przez lata
mataczenia i zastraszania każdy śmierciożerca w tym domu dorobił się małej
fortuny, którą ukrywał w zagranicznych bankach i pod fałszywymi nazwiskami, a
teraz wszystko to płynnie przeszło — a jakże — w ręce
Voldemorta. Albo kogoś, kogo Voldemort wyznaczył do kontroli wydatków naszej
wspólnej sekty. Im więcej się dowiadywałam, tym bardziej cieszyłam się ze swojej
mało ważnej roli domowego poltergeista. I bynajmniej nie dlatego, że moralnie
mnie to oburzało.
Niemniej jednak
uśmiechnęłam się do Dracona i chwyciłam go delikatnie za ramię.
— Nie przyłączysz
się do nas? Mamy mały piknik na zewnątrz — zagaiłam, wskazując głową
na okno, zza którego widać było fragment koca i plecy
Spirydiona. — Chociaż na chwileczkę. Poza nim i twoim ojcem właściwie
z nikim nie rozmawiam… no, i czasami z Bartym, ale on ma swoje zajęcia,
eksperymenty… To, po co cię tu zaciągnęli, może poczekać piętnaście minut.
Widziałam, jak w środku
cały się skręcał, ale w końcu dał za wygraną i oboje udaliśmy się prosto do
ogrodu; Spirydion ucieszył się na widok Dracona chyba jeszcze bardziej niż ja.
Chociaż wciąż nie była w stanie oderwać od niego wzroku, gdzieś głęboko w sercu
bez przerwy czułam kłującą zazdrość. Mogłam sobie tylko wyobrażać, jak wyglądał
kilkanaście tygodni wcześniej — brudny, obdarty, poobijany więzień.
Żałosny widok. A dziś piękny, wystrojony, z włosami na pomadzie, wypachniony
swoimi drogimi perfumami. Prawie jakby wciąż się liczył. I choć nadal patrzono
na niego jak na szczura, żył sobie nad morzem w złudnym poczuciu wolności, z
dala od rozpaczliwych prób odbudowania rządu i zaufania czarodziejskiego
społeczeństwa. Wstawał rano, podchodził do okna i widział mugolskich turystów
spacerujących bulwarami, a nie znudzone twarze szpiegów.
Poczęstowaliśmy Dracona
mrożoną herbatą i ciasteczkami, ale odmówił; przycupnął na skraju koca, jakby
przyszło mu siedzieć na gwoździach, a na pytania Spirydiona odpowiadał
lakonicznie, ale brat i tak był zachwycony.
— Będziesz wpadał
częściej?
— To nie zależy ode
mnie. Przyleciałem odebrać włosy i eliksiry wielosokowe i zaraz wracam do
siebie — odparł, a na jego twarzy pojawiło się słabo skrywane pod
uśmiechem przygnębienie.
— Ale ci
zazdroszczę — w końcu zdobyłam się na to
wyznanie. — Mieszkać nad morzem, nie oglądać na co dzień tych
wszystkich mord… to prawie jak byś był wolny.
I wtedy, nie wiedzieć
czemu, naprawdę się roześmiał.
— Dobrze
powiedziane, prawie.
Podziękował za herbatę,
której nie tknął, pożegnał się ze Spirydionem i wstał, poprawiając szatę; nie
przestawał się uśmiechać, lecz w jego wzroku pojawiło się coś takiego, że
musiałam go odprowadzić. I to bynajmniej nie przez uprzejmość. Ruszyłam powoli
kamienistą ścieżką, ignorując fakt, że widocznie się śpieszył.
— Dzięki — mruknął
w końcu. Musiało go to bardzo dużo kosztować, bo nawet na mnie nie
spojrzał. — No wiesz… za ojca i za to wszystko… wiesz…
— Wiem,
wiem — odpowiedziałam sucho. — Nie chcę wnikać w wasze
motywacje, szczerze, nawet wolę ich nie znać, ale skoro już się zdecydowaliście,
to byłabym wdzięczna, gdybyście nie kombinowali, bo poręczyłam za was własną
skórą. I wolałabym teraz nie podpaść Czarnemu Panu, na obecną chwilę nie mam mu
za wiele do zaoferowania, tu comprends?
Malfoy zarechotał
sztucznie, ale mnie nie było ani trochę do śmiechu. Być może niemądrze
postąpiłam, tak się przed nim odsłaniając, chociaż i tak już
dawno — wraz z sympatią naszego pana — straciłam przewagę,
jaką miałam nad mieszkańcami tego domu. I Draco doskonale zdawał sobie z tego
sprawę. Byłam pewna, że właśnie dlatego się roześmiał.
— Ano, teraz raczej
nikt nie ośmieli się kombinować,
skoro wszyscy złożyli Przysięgę Wieczystą… Swoją drogą… dziwne, że dopiero
teraz. Ciekawe, dlaczego wcześniej tak nie zadecydował, pewnie udałoby się
uniknąć wielu… yhm…
— Tego nie
wiem. — Zatrzymaliśmy się przy wejściu prowadzącym do sali
wejściowej. Studiowałam przez dłuższą chwilę jego twarz, zastanawiając się,
kiedy i w jakich okolicznościach znów ją zobaczę. — To… cześć. Jak
będziesz miał kontakt z Sapphire, powiedz, żeby się odezwała… że… że za nią
tęsknię i… i coś tam jeszcze, wymyślisz coś.
Spodziewałam się, że
przytaknie, uściska mnie krótko i pójdzie szukać Croucha, ale nie. Draco
gwałtownie pobladł i cały się napiął, a powietrze wkoło niego stało się dziwnie
ciężkie. Zbyt wiele razy widziałam ostatnio takie miny, żeby spodziewać się
czegoś dobrego; coś w żołądku przewróciło mi się boleśnie, gdy chłopak wlepił wzrok
w swoje buty.
— Czyli ty o niczym
nie wiesz…? — wydukał.
Wściekłość i przerażenie
od razu uderzyły mi do głowy.
— Nie pierdol jak
na filmach, tylko gadaj!
— Sapphire
próbowała się zabić, nie wiem, gdzie teraz jest…
Poczułam się, jakby ktoś
w jednej chwili poszatkował mi wnętrzności; Malfoy coś jeszcze mamrotał, ale
słyszałam go jak spod wody. Miałam ochotę stąd wybiec, wypchnąć drzwi i
rozpierdolić bramę jakimś zaklęciem, znajome pytania, z którymi już raz
musiałam się zmagać, znów zaczęły dochodzić do głosu. Emocje sprzed czterech
lat wróciły, tak samo intensywnie jak wtedy, ale zamiast Sapphire przed oczami
stanęła mi Darla. Wyraźniejsza niż Malfoy i nie jak z tych wszystkich wizji.
Dokładnie taka, jaką ją zapamiętałam ostatniego dnia.
Dopiero po chwili
zorientowałam się, że płakałam.
— Jak to się
stało? — wyrzuciłam z siebie.
Draco przez moment
wyglądał tak, jakby chciał mnie dotknąć, ale ostatecznie się rozmyślił.
— Nie wiem, tydzień
temu napisałem jej, że… — zaczął z miną winowajcy. — Że
kogoś mam… a potem matka mi mówi… dosłownie dzień po dniu… że Sapphire…
Urwał, bo słowa i tak
zaczynały go dławić. Gdy minął pierwszy szok, spodziewałam się, że znienawidzę
Malfoya, spoliczkuję i każę mu się wynosić… albo sama go wyrzucę. Zrobię aferę
na cały dom. Lecz to wszystko minęło, nawet rozpacz, pozostało jedynie
niewyraźne wspomnienie Darli i ślady łez na policzkach. Natychmiast wytarłam
twarz rękawem.
— Spróbuję się z
nią skontaktować, wyślę sowę — mruknęłam, patrząc gdzieś ponad jego ramię. — I
dam ci znać, co i jak.
— Nie masz
pretensji, że… no wiesz…
— Nie — przerwałam
mu ostro. — To wasza sprawa, załatwcie to między sobą. Mówiłam od
początku, że nic z tego nie będzie, więcej nie chcę się wtrącać.
Pożegnałam go chłodno i
wróciłam prosto do Spirydiona, upewniwszy się, że na twarzy nie zostały żadne
ślady łez. Za Malfoyem nawet się nie obejrzałam, chociaż wiedziałam, że nie
miałam prawa go osądzać. Sapphire zawsze była inna. Słaba. Jej samobójcze
pragnienia od początku wydawały mi się infantylne, jakby chodziło w tym tylko o
to, by — na przekór światu — zmarnować ofiarę Darli. Sama
poczułam przypływ wyrzutów sumienia, gdy uzmysłowiłam sobie, że nigdy nie
zapytałam Sapphire — po co to
zrobiłaś. Tak naprawdę nie chciałam wiedzieć. W głębi serca gardziłam nią za tę
słabość, choć były momenty, że tak samo pragnęłam śmierci.
Ale dla mnie nikt nie
umarł.
Nie powiedziałam bratu o
przyjaciółce, a on nie pytał. Był bardzo podekscytowany wizytą Dracona i
wieczornymi zajęciami praktycznymi z obrony przed czarną magią; dziś miał
pierwszy raz wykorzystać klątwy, których Lucjusz uczył Spirydiona przez
ostatnie tygodnie. Siedział w cieniu różanej altany u stóp kamiennej Afrodyty i
przeglądał sporządzone notatki, raz na jakiś czas zadając pytania dotyczące
pojedynkowania się, jakbym była ekspertem w tym temacie. A ja robiłam wszystko,
żeby go nie przeprosić i nie popędzić do Croucha; domyślałam się,
że — o ile wydał już Malfoyowi eliksiry — ślęczał teraz nad
swoimi badanymi, ale po dłuższym zastanowieniu doszłam do wniosku, że nie
dostanę od niego niczego poza wsparciem i kolejnymi obietnicami dowiedzenia się
czegoś. Zresztą bez pokrycia. Musiałam… nie, chciałam uderzyć wyżej, przekonać się, czy urażona duma Czarnego
Pana już się zagoiła. Prawie wyłaziłam z siebie, żeby nie pobiec już, teraz,
natychmiast, ale poczekałam grzecznie do wieczora, kiedy Spirydion poleciał w
podskokach do biblioteki, a korytarze opustoszały.
Nie zastałam Voldemorta w sali tronowej, z ciemnego podestu błysnęły
tylko żółte oczy Nagini, gdy do pomieszczenia wpadło mdłe światło oliwnych
lamp, a na górze pocałowałam klamkę, kiedy spróbowałam wejść do prywatnych
komat wuja. Zamek kliknął, a drzwi rozwarły się dopiero na lekceważące proszę. Czarny Pan siedział przy stole w
swoim obszernym salonie, pochylony nad jakimiś notatkami; przez moment stałam
jak wryta, wpatrując się, jak gęsie pióro śmiga w jego lewej dłoni. Nie
potrafiłam sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek widziała Voldemorta piszącego coś w tak zwyczajny, ludzki
sposób, choć przecież długo korespondowaliśmy.
— A, to ty — rzucił
zniecierpliwiony, nawet nie podnosząc głowy. — Nie mam teraz dla
ciebie czasu, zajmij się swoimi sprawami.
Mimo wszystko
przekroczyłam próg i zamknęłam drzwi. Zostałam otoczona przez znajome zapachy,
które szczęśliwie zdążyłam już wyrzucić z pamięci, dlatego tym trudniej było mi
zbliżyć się do stołu. Z ciężkim sercem zatrzymałam się tuż za krzesłem, ze
wzrokiem wlepionym w plecy Czarnego Pana.
— Właśnie przyszłam
załatwić swoje sprawy — odpowiedziałam możliwie jak najciszej, by nie
prowokować kłótni. Czułam, że jeżeli on podniesie głos, i ja się przed tym nie
powstrzymam, a wtedy mogłam się pożegnać, że jakkolwiek pójdzie mi na
rękę. — Pewnie słyszałeś o Sapphire. Pomyślałam, że wiesz, gdzie wywieźli
ją rodzice… i mógłbyś się zgodzić, żeby ją tu sprowadzić… albo na przepustkę…
Przysięgam, że wrócę, chcę ją tylko zobaczyć.
Nie odpowiadał tak
długo, aż uznałam, że ignorowanie mnie to jego nowy sposób na radzenie sobie z
moim — wyraźnie dawał to do zrozumienia — irytującym
towarzystwem. Powietrze zrobiło się ciężkie od nadmiaru magii, która z niego
buchnęła, ale nie było w niej triumfu czy satysfakcji. Mimowolnie zerknęłam mu
przez ramię i zdołałam uchwycić bardzo długi, prawie ciągnący się po podłodze
list pisany cyrylicą i szkicowaną w ten sam sposób odpowiedź, ale zanim
zdążyłam cokolwiek wyłapać, Voldemort poruszył się, tak, że odskoczyłam z
sercem dudniącym o żebra.
— Zdajesz sobie
sprawę, że każda twoja eskapada poza mury tego domu angażuje wielu
śmierciożerców, którzy mogliby w tym czasie robić coś
pożytecznego? — zapytał, nie odrywając wzroku od tekstu. Pióro nadal
tańczyło w jego palcach.
— Tak.
Westchnął rozdrażniony.
— Miałaś już swoje
życzenie i wspaniałomyślnie
zmarnowałaś je na Malfoyów — warknął, ale po dłuższej chwili
dodał: — Nie wyobrażaj sobie, że kiedykolwiek sama opuścisz ten dom. Polecisz
jutro z którymś z Carrowów, o ile wrócą wcześniej, ale wiedz, że moje dobre
serce kosztuje. Dowiesz się w swoim czasie ile. A jak wrócisz, zajmiesz się
nauką i nie będziesz szwendać się po zamku, masz swój pokój i tylko tam wolno
ci przebywać, zrozumiałaś?
— Tak. — Na
zewnątrz trudno było mi zachować spokój, ponieważ w środku cała tańczyłam z
radości. Uskrzydlona gderliwym, pobłażliwym tonem głosu Czarnego Pana,
podeszłam bardzo blisko, by nieznacznie dotknąć jego
ramienia. — Dziękuję. Zastanawiałam się, czy… czy mogłabym zadać
jeszcze jedno pytanie. Od dawna mnie to gryzie… — Nic nie
odpowiedział, więc uznałam to za milczącą zgodę. I coś się zmieniło.
Skrzypienie pióra nagle ucichło. — Co zobaczyłeś w grobie
Dumbledore’a, kiedy wykradałeś Czarną Różdżkę?
— Jakiej części
zdania Nie mam dla ciebie czasu nie
rozumiesz? — prychnął, strząsając z ramienia moją dłoń. — O
sentymentalnych bzdetach idź rozmawiać ze Spirydionem i nie zawracaj mi tym
głowy.
Natychmiast odwróciłam
się na pięcie i wystrzeliłam z pokoju, nawet się nie odwracając, na wszelki
wypadek, gdyby Voldemort postanowił zmienić zdanie. Po schodach zeszłam niemal
biegiem, nasłuchując, czy za mną nie pędził, ale nagle coś zatrzymało mnie na
półpiętrze. Dokładnie tam, gdzie na korytarzu zaledwie kilka kroków dalej
znajdowało się serce domu — ciemny pokój z fortepianem, którego za
żadne skarby nie wolno było dotykać. Jeszcze raz wytężyłam słuch. Cisza. Jakaś
kobieta wyła przeraźliwie piętro niżej.
Co mi szkodziło
sprawdzić.
Na ścianach wzdłuż
korytarza paliły się lampy, ale nikogo tam nie było. Drzwi, o których myślałam,
nie różniły się zupełnie niczym od dziesiątek innych na tym piętrze, ale kiedy
nacisnęłam klamkę i pchnęłam, nawet nie drgnęły. Wyciągnęłam różdżkę i
wyszeptałam Alohomora. Nadal nic.
Wypróbowałam to na pokoju obok — pusta, niezamieszkała bawialnia w
kolorach złota i błękitu stanęła mi przed oczami, a nowe świece zapłonęły w
żyrandolu pod sufitem. Nie ogarnęła mnie złość, raczej bolesne rozczarowanie.
Voldemort miał na myśli dokładnie to, co powiedział. Poczułam się jak intruz w
domu, który traktowałam jak własny. Tym razem ruszyłam prosto do swojego
pokoju, żeby spędzić w łóżku kompletnie bezsenną noc, przewracając się z boku
na bok i rozmyślając o Sapphire. Zastanawiałam się, czy gdyby nie ta
niespodziewana wizyta Dracona, kiedykolwiek dowiedziałabym się o próbie
samobójczej przyjaciółki. Na pierwszy plan bez przerwy wysuwał się Barty; do
Voldemorta nie miałam pretensji, ale Crouch musiał doskonale znać okoliczności.
I nie powiedział ani słowa.
Och, oczywiście, by mnie
chronić.
Krążyłam po sypialni od
szóstej, kompletnie ubrana i po śniadaniu, ale skrzat domowy pojawił się u mnie
dopiero grubo po dziewiątej. Zastałam Alecto wychodzącą ze wschodniego
skrzydła; wyglądała na bardzo zmęczoną i nie była w przebraniu, miała na sobie
szatę śmierciożercy, ale domyśliłam się, że wracała od Bartemiusza, bo w dłoni
ściskała jakąś połyskującą fiolkę z numerkiem na korku.
— Gdzie
lecimy? — wypaliłam bez przywitania, ale Carrow zignorowała pytanie.
— Ubieraj
to. — Rzuciła mi jakiś połyskujący gałgan materiału. — I
nie wychodź, dopóki ci nie powiem. Nie puszczaj mojego płaszcza.
— Peleryna-niewidka!
— Ubieraj i chodź,
chciałabym się jeszcze przespać.
Zarzuciłam pelerynę na
głowę i chwyciłam kawałek rękawa, kiedy Alecto zabrała mnie do opustoszałej
sali tronowej; zerknęłam automatycznie w kierunku podium, ale Nagini zniknęła.
Czarownica bez słowa rozpaliła ogień w kominku, cisnęła w palenisko garść
proszku Fiuu, a kiedy płomienie zabarwiły się na zielono, wyrecytowała jakieś
zaklęcie i bez ostrzeżenia wskoczyła do środka. Materiał uchronił mnie przed
zachłyśnięciem się popiołem, ale to, czego doznałam, ani trochę nie
przypominało podróży siecią Fiuu, którą pamiętałam. Nie było żadnego
przepychania przez gumową rurę, wirujących barw ani odgłosów dochodzących z
innych kominków. Tylko czarna, nieprzenikniona ciemność i przerażająca cisza,
jakbyśmy nie mijały żadnych innych domów. Przejście również było
inne — dużo węższe i nierówne, przypominające długi,
klaustrofobiczny, wykuty w skale tunel. Rozpaczliwie uczepiłam się łokcia
Alecto. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby wymsknął mi
się z rąk.
Długo trwało, zanim
pojawiłyśmy się u celu; miałam wrażenie, że po drodze przeniknęłyśmy przez
kilka czarodziejskich barier. I to tak silnych, że moje włosy naelektryzowały
się i przywarły do wnętrza peleryny.
Pojawiłyśmy się w przytulnym,
nieznanym mi saloniku. Wszystkie ściany, łącznie z sufitem, wyłożono boazerią,
a nieco staroświeckie, zużyte meble sprawiały wrażenie, jakbym cofnęła się w
czasie o jakieś trzydzieści lat, tak samo pożółkłe, ażurowe firanki w oknach i
kaflowy piec w rogu pokoju. W domu panowała grobowa cisza, przerywana jedynie
kroplami deszczu bębniącymi o szyby. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że
poza nami nikogo tu nie było, ale nagle jak spod ziemi na środku pomieszczenia
wyrosła przed nami tęga czarownica w średnim wieku. Gdy podeszła, by pomóc
Alecto wyjść z paleniska, po plecach przebiegł mi dreszcz — twarz i
dłonie kobiety nosiły ślady starej oparzeliny. Czarownice przywitały się, jakby
od dawna się nie widziały i ruszyły w głąb salonu, a starsza wyciągnęła różdżkę
i przywołała z barku napoczętą flaszkę jakiegoś domowego alkoholu. Ruszyłam
ostrożnie za nimi, starając się nie zostawiać popiołu na wyglancowanej
podłodze.
— Nie dzisiaj,
Danusiu, ja na moment do młodej — mruknęła Carrow i szarpnęła głową w
kierunku korytarza; rzucił mi się w oczy wąski, wytapetowany przedpokój i
strome schody z drewnianą barierką.
Przez twarz kobiety
przebiegł cień.
— To może ja po
Dmytra pójdę…
— Daj spokój,
dzisiaj prywatnie — uspokoiła ją Alecto i machnęła ręką. — Długo
nie będę siedzieć.
Zaniepokojona wiedźma
odprowadziła nas wzrokiem, kiedy Carrow wspinała się ciężko po schodach, a ja w
pelerynie-niewidce skradałam się za nią; posiadłość musiała być duża i
umieszczona gdzieś na wsi, z dala od ludzi, bo poza kobietą na dole udało mi
się wyczuć niewyraźny zapach pięciu, może sześciu osób, a kiedy razem z Alecto
wdrapałyśmy się na piętro, moim oczom ukazał się długi korytarz i cztery pary
drzwi po obu jego stronach. Tu również dominowała boazeria i paprotki, ale
piętro przypominało bardziej hotel niż dom jednorodzinny, tylko nad pokojami
nie było numerków. Carrow śmiało nacisnęła klamkę i weszła do środka.
Znalazłyśmy się w obszernej sypialni z drewnianą podłogą i lakierowanymi,
starodawnymi meblami w kolorze ciemnej wiśni; na ścianie nad małżeńskim łóżkiem
wisiał ruski dywan, a w pościeli spostrzegłam dramatycznie zagrzebaną Sapphire.
Ciemne włosy splecione w rozpadający się warkocz rozsypały się na poduszce, a
obie ręce spoczywające po obu stronach ciała przywodziły na myśl kogoś
umierającego. Dziewczyna nawet nie zaszczyciła Alecto spojrzeniem.
— Możesz już to
ściągnąć — burknęła przez ramię kobieta. — A ty przestań
stroić fochy i patrz, kogo ci przyprowadziłam. Idę sobie zapalić, a wy
załatwcie to szybko i spadamy, nie mam całego dnia.
Zamknęła się na balkonie
i wyczarowała nad sobą gigantyczny parasol, żeby nie lało się jej na głowę;
powoli zsunęłam z siebie pelerynę-niewidkę. Przez całą noc wymyśliłam tyle
rzeczy, które chciałabym powiedzieć Sapphire, a kiedy już ją zobaczyłam,
zapomniałam języka w gębie. Przez dłuższą chwilę przyglądałyśmy się sobie;
widząc ją w tak żałosnym położeniu, bladą, z nieumytymi włosami, nawet byłabym
zdolna wykrzesać z siebie odrobinę współczucia, gdyby nie to, że uśmiechnęła
się złośliwie.
— Miło widzieć, że
i ciebie bitwa nie oszczędziła.
— Co ci
odbiło? — wycedziłam przez zaciśnięte zęby. — Marnujesz
ofiarę Darli.
Miałam gdzieś, że
powiedziałam dokładnie to, co słyszała na każdym kroku. Po prostu chciałam,
żeby ją zabolało, ale Sapphire wyglądała na niewzruszoną. Nadal uśmiechała się
jak wariatka.
— W dupie mam Darlę i jej ofiarę — warknęła. — Darla
już dawno nie żyje. Gnije w grobie i
możesz sobie tańczyć i śpiewać i nic na to nie poradzisz. Dorośnij. Myślisz, że
jak przyjdziesz tutaj i będziesz pieprzyć o „ofierze, którą marnuję”, to
magicznie odzyskam chęć do życia? Wiem, że wolałabyś, żebym to ja wtedy
zdechła, a nie ona, ale przestań się we mnie doszukiwać Darli. Jej już nie ma i to, czy żyję, nic nie
zmienia. Dajcie mi decydować o sobie, do jasnej cholery!
Byłam wstrząśnięta i
gapiłam się na nią jeszcze bardzo długo, kompletnie ogłupiała. Uderzyła w
najczulsze struny, dokładnie tam, gdzie najbardziej bolało — chciałam
jej dopiec, a to ja poczułam się tak, jakby Sapphire dała mi w mordę.
— Czemu to
zrobiłaś? — to pytanie samo spłynęło z moich ust. Szorstko i
lodowato.
W jej oczach stanęły
łzy, ale nie poczułam na ich widok kompletnie nic. Już po rozmowie z Malfoyem
spodziewałam się, co usłyszę. Znałam Sapphire jak własną kieszeń. Ale ja
chciałam wiedzieć, dlaczego naprawdę chciała się zabić. Dlaczego to w niej
tkwiło.
— Draco… Draco ma
inną — odpowiedziała przez zaciśnięte zęby. Głos miała mokry i piskliwy. — Zdradzał
mnie z tą… dziwką… jeszcze w Hogwarcie. I to jeszcze z
kim… — prychnęła — z Astorią
Greengrass, byli razem pół roku, rozumiesz?! Pół roku, zanim wziął
jaja w garść i mi powiedział. My byliśmy razem dwa i nic to dla niego nie
znaczyło… wysłał mi sowę… zerwał ze mną przez SOWĘ. Podły tchórz, moi rodzice
już nic nie znaczą, a jej starzy jeszcze nie podpadli opinii publicznej, mają
zaufanie Sama-Wiesz-Kogo, ona chodzi do szkoły… Mafoy ma kreta w Hogwarcie. Tak
to sobie wymyślił… dupek…
— Nie obchodzi mnie
Malfoy — przerwałam jej, zanim zdążyła się nakręcić. — Ty
mnie obchodzisz. Myślisz, że śmierć przez takiego kurwiarza to dobra śmierć?
— Nie obchodzi mnie
to! — wyrzuciła z siebie zapłakana. — Po prostu nie chcę
już czuć tego bólu!
— Jeszcze wszystko
się poukłada…
— Co się poukłada?!
Dla kogo? Jesteśmy skończeni, nic się nie poukłada, nie chodzi nawet o Dracona!
Sama-Wiesz-Kto nie chce nas nawet w swoim domu… Nigdy nie chciałam mieć z nim
cokolwiek wspólnego, a przez ciebie musiałam! To wszystko jest przez ciebie! I
mamy z tego wielkie gówno, straciliśmy dom, skarbiec w banku, a teraz tu
zdechniemy! I bardzo dobrze, że Darli już nie ma, bo ją też byś ściągnęła na
dno…!
Chociaż słowa Sapphire
bardzo mnie uderzyły, uznałam, że przemawianie jej do rozsądku było bezcelowe.
Podeszłam do łóżka, żeby ją przytulić; i choć przez pewien czas nie przestawała
się szarpać, w końcu wcisnęła czerwoną twarz w moje włosy i długo szlochała, powtarzając
w kółko: to przez ciebie, to przez ciebie. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że
problem nie leżał w żadnym dramacie, chorobie czy zdradzie Dracona. Sapphire po
prostu była słaba. Nie dała rady udźwignąć tego, z czym borykał się każdy, kto
zdecydował się podążyć za Voldemortem. Braku kontroli nad własnym życiem,
hierarchii, możliwości porażki… Bez emocji, w całkowitym chłodzie spłynęła na
mnie świadomość: ona w końcu to zrobi. Prędzej czy później jej się uda i
faktycznie — nie pomoże tańczenie i śpiewanie. I chociaż w to nie
wierzyłam, bez końca szeptałam do niej:
— Kiedyś znów się wszystko
ułoży. Teraz ci się wydaje, że już nic nie ma, ale naprawdę wszystko się
poukłada…
~*~
Wygląda na to, że dopóki
nie ogarnę się z DLR, tak będę tutaj posrywać rozdział raz na rok, może do
sześćdziesiątki uda mi się dobić do 400 rozdziału. Niedawno udało mi się dostać
pracę, w zasadzie od stycznia, a mamy początek maja, więc nie tak niedawno, ale
nie jest to w stu procentach to, w czym chciałabym się spełniać jako psycholog,
więc mam wrażenie, że pracuję tam bardzo, bardzo długo. Tak naprawdę jestem
teraz w najlepszym momencie życia, przynajmniej jeżeli chodzi o pisanie, bo
żadna sesja ani zaliczenia nie dyszą mi w plecy, codziennie mam czas, żeby
pisać, ale z jakiegoś powodu muszę siłą wyciskać z siebie każdą linijkę. I
wiem, że to widać, już od ponad roku zauważyłam znaczny spadek jakości tego, co
publikuję, dlatego swoich autorskich tekstów wolę póki co nie tykać. Nie chcę
obiecywać, kiedy znów coś się tu pojawi. Chyba będę rzucać monetą, bo do
czegokolwiek bym nie usiadła, czuję, że nie posuwam się ani o milimetr do
przodu w stronę zakończenia któregokolwiek z tych gimnazjalnych opek.
* Fragment piosenki Criminal Britney Spears.