Spodziewałam się, że
pewnego dnia po prostu wyrwę się z koszmaru i jak zwykle po prostu znowu zacznę
żyć, ale tkwiłam między świadomością a snem jeszcze bardzo długo, dwadzieścia
cztery godziny na dobę zmagając się z ciasnotą, jakbym dzieliła ciało z kimś jeszcze.
Wszystko niezmiennie swędziało, czułam się cała wilgotna i klejąca, absurdalnie
wydawało mi się, że dopiero co położyłam się do łóżka po całym dniu pracy na
grządkach — nieumyta i spocona, jednocześnie słysząc dookoła znajome
głosy. Powietrze było przesycone strachem i obrzydzeniem, a
łóżko — mimo wszystko — zbyt wygodne jak na Oreżnów. Bardzo
chciałam się obudzić, wiedziałam, że płacz przyniósłby mi ukojenie, ale nie
mogłam, po prostu nie potrafiłam, a to swędzenie doprowadzało mnie do szału.
Nareszcie — nieznośnie
powoli — obcość, której nie potrafiłam wyprzeć, sama osunęła się w
głąb ciała, jakby sama stwierdziła, że nie odpowiada jej taki układ. W
słabości, w której mnie pozostawiła, nawet się ucieszyłam, że to już dosyć
przerażających koszmarów. Wcześniej mogłam godzinami przewracać oczami, choć
nic nie widziałam, teraz nie byłam w stanie dźwignąć powiek. Mrowienie w
zupełności ustało — jego miejsce zajął piekący ból, nie dość silny,
bym marzyła o powrocie do poprzedniego stanu, lecz natarczywy, kurewsko
irytujący, drażniący każdy najmniejszy zakamarek, jakbym wykąpała się w kwasie.
Pierwsze, co zobaczyłam
po otwarciu oczu, to przydymione, rozmazane czerwienie i brązy. Wiedziałam, że
nie byłam sama, słyszałam, jak ktoś kręcił się w pobliżu — ten ktoś
wystraszony i zniesmaczony — i bardzo szybko zorientował się, że
wciąż żyłam. Ciepły, matczyny głos zawołał coś cicho i dłuższą chwilę zajęło mi
przypomnienie sobie, że to mnie wzywał. A może tych głosów było więcej? Nie
chciałam ich tutaj, zabierali powietrze i głośno tupali, tak że moje bębenki
niemal eksplodowały. Spróbowałam odpowiedzieć, przepędzić ich, ale gardło
zapłonęło żywym ogniem. I znów walka o każdy oddech, kiedy hektolitry wydzielin
próbowały wydostać się na zewnątrz, choć jakaś nieznana siła wciągała je z
powrotem do płuc. Przewalałam oczami, usiłując dojrzeć cokolwiek poza tą tym
ciepłym półmrokiem, ale nic z tego. Marzyłam o białym. O czymś chłodnym,
lodowatym. Mokrym. O wietrze, byle jak najdalej od tego ukropu. Aż tu
niespodziewanie pojawili się inni. Więcej kroków, więcej głosów, na miły Bóg,
wewnątrz głowy czułam takie pulsowanie, jakby lada chwila krew miała trysnąć
uszami.
Ktoś uderzył mnie w twarz i gwałtownie zaczerpnęłam powietrza. Przełknęłam
ślinę i drugi raz poczułam płomienie. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że ten
ogień był tak naprawdę pragnieniem i wyłącznie oszołomienie powstrzymywało mnie
przed rzuceniem się na tego, kto mnie dotknął. Wiedziałam, że minie pierwszy
szok, nie powstrzyma go ani ból, ani silna wola. Coś przypominającego żelazne
klamry skuły nadgarstki, a inna potężna siła przygwoździła mi głowę, by sekundę
później coś rozkosznie zimnego i paraliżującego przeszło od przedramienia w
górę. Pięło się wyżej, rozgałęziając się w okolicy serca — jedna
nitka pięła się przez szyję do twarzy, druga rozchodziła się dalej,
zapuszczając się do dłoni i po same czubki palców. Przywołało to jednoznaczne
skojarzenie z życiodajnym deszczem po tygodniach suszy. Zwiotczała opadłam na
plecy, starając się utrzymać w tej upojnej agonii resztki świadomości, ale
świat dookoła wirował, choć przez na wpół przymknięte powieki widziałam jedynie
te brunatno-czerwone plamy. Ilość bodźców narastała, zaczynała przytłaczać wraz
z dłonią okładającą mnie po policzkach i zniekształconym głosem, który wołał
„Soph-ie, Soph-ie”. Nie mogłam znieść dudnienia tych sylab.
— Va te faire foutre, va te
faire foutre… — błagałam bez końca, ale dopiero gdy otworzyłam
oczy, głosy. Dopiero wtedy uzmysłowiłam sobie, że cała dygotałam.
Nie pamiętałam kompletnie nic. Nic. Dużo czasu upłynęło, zanim obraz
się wyostrzył i byłam w stanie dostrzec coś więcej niż ciemne, rozmyte
sylwetki. Leżałam w jakiejś jamie, otoczona przez skrzaty domowe. Kiedy dotarł
do mnie absurd tego odkrycia, raz jeszcze się rozejrzałam i okazało się, że
jama przybrała kształt mojej własnej sypialni, ale nie w Oreżnowie, a w
posiadłości Czarnego Pana. I wtedy machina powoli ruszyła, trybiki
zaskoczyły — istotnie na materacu dookoła mnie klęczała gromada
skrzatów, a za półprzezroczystym baldachimem majaczyły jeszcze jakieś dwie,
wysokie postacie — kobieca i męska. Ktoś pozasłaniał wszystkie okna i
szparę pod drzwiami chyba też — świadczyła o tym szmata ciśnięta przy
progu — tak że jedynym źródłem światła były lampy oliwne postawione
jak najdalej od łóżka.
To niemożliwe. Tak nie było. Nie było tak!
Wyciągnęłam ręce, zaczęłam macać wkoło siebie, desperacko, szaleńczo
próbując kogoś dosięgnąć, kogokolwiek, byle tylko się upewnić, że naprawdę tam
stali. Skrzaty domowe odskoczyły w popłochu. Poczucie mięsa odrywanego od kości
znalazło się gdzieś daleko poza mną; w sekundę urodziło się setki pytań i
wszystkie na raz chciały dojść do głosu. Gdzie mnie zamknęli? Kto? Gdzie jest
tata… gdzie wszyscy? Czy oni żyją? Jakim cudem spałam tyle czasu? O ile w ogóle
spałam… I dlaczego to tak kurewsko bolało?
Tiulowe zasłony zafalowały i ktoś wtargnął do mojej nory z
przepoconych, zakrwawionych poduszek i kołder całych w strzępach.
Wytrzeszczałam oczy na znajomą twarz, ale nie potrafiłam się odezwać, dopóki on
sam nie przemówił.
— Sophie, to ja. — Brzmiał jak spod
wody. — Tu Barty. Poznajesz mnie? Barty Crouch. Byłaś chora, spałaś trzy
tygodnie, ale już wszystko będzie dobrze. Tu Barty, poznajesz?
Trzy tygodnie. Trzy tygodnie potwornej męczarni pomiędzy snem a
rzeczywistością, walka o każdy milimetr we własnym ciele… a co przedtem?
Spróbowałam sobie przypomnieć, ale w głowie miałam tylko białą plamę, jakbym
dopiero się urodziła. Czy to możliwe? Zacisnęłam powieki z całych sił,
ignorując rwący ból, i choć w pokoju panował ciepły półmrok, wciąż było mi zbyt
jasno. Jeszcze chwilę wcześniej z przyjemnością unosiłam się w błogiej pustce z
towarzystwem jedynie własnych myśli, a teraz z przerażeniem czekałam, aż pojawi
się tu ktoś jeszcze i potwierdzi, że naprawdę się obudziłam, że nadal żyłam w
tym samym wszechświecie. Zupełnie straciłam kontrolę nad członkami, jakbym nie
była niczym więcej jak oczami w czymś obcym. Martwym.
— Ona nie rozumie, trzeba iść po Czarnego Pana…
— Sophie, słyszysz mnie? Tu Barty Crouch!
— Ja… aaa… — próbowałam chociaż wyjąkać, ale słowa nie
chciały się formować. Wiedziałam, co chciałam powiedzieć, po kilku próbach
pragnęłam to wykrzyczeć, lecz coś stale trzymało mnie za gardło. Kilka razy
otworzyłam i zamknęłam usta. Wargi zaczęły mi drżeć, a do oczu podeszły łzy;
spodziewałam się, że płacz ostudzi frustrację, ale było jeszcze
gorzej. — Ba… Barty… wiem…
Z trudem przesunęłam po pościeli omdlałą dłoń, żeby dosięgnąć chociaż
jego palców; długi, wspierający uścisk, a potem ogrom uczuć, który zobaczyłam w
oczach Croucha, sprawiły, że całkowicie się rozkleiłam. Czułam łzy ciurkiem
spływające po policzkach, a potem dalej po szyi — jedna po drugiej,
kolejna, kolejna i kolejna, drażniąc nadwrażliwą skórę. Próbowałam je zetrzeć,
ale ręce — zbyt wyczerpane, bym mogła je unieść — jedynie
zatrzepotały na kołdrze. Właśnie ten impuls uświadomił mi coś jeszcze: od głowy
w dół odnosiłam wrażenie zwiększającej się słabości. Czułam śliską fakturę
satyny, z której uszyte było nakrycie, lecz poruszenie czymkolwiek od piersi w
dół okazało się niemożliwe. Nadymałam się, ile sił, by drgnąć chociaż palcem,
zaciskałam i rozluźniałam powieki. Nic. Skrzywiłam się w wielkich bólach i wbiłam
wzrok w zasłonięte okno, zawstydzona tym, co mogłam zobaczyć w oczach
Barty’ego. Nie byłam w stanie poprawnie sklecić zdania, poruszać się o własnych
siłach, choć trzeźwość umysłu po tajemniczej interwencji skrzatów domowych
zwiększała się z minuty na minutę, tak że zostałam zamknięta we własnej głowie
razem ze świadomością kalectwa. Odwróciłam głowę na tyle energicznie, na ile
pozwalała mi na to władza nad ciałem.
— Idź! — wrzasnęłam z całą rozsadzającą od środka złością. — Idźcie!
Buchnęło ze mnie wściekłe westchnienie i warczałam tak bez końca,
powtarzając w kółko to jedno słowo, dopóki sobie nie poszli. Nie chciałam
słuchać pocieszeń, miałam dość fałszywych zapewnień, zanim w ogóle się
rozpoczęły. Kiedy zostałam sama, znów nawiedziło mnie to samo poczucie
oderwania od miejsca i czasu pod postacią łagodnego unoszenia się w powietrzu,
lecz tym razem nie było ani trochę przyjemne.
Absurdalne! Tak kurewsko absurdalne! Ja niepełnosprawna! Sophie
Serpens przykuta do łóżka! Upośledzona! To wszystko wyglądało jak sen, który
nie miał prawa się ziścić. Ja niepełnosprawna. Przecież miałam żyć wiecznie, ale
nie tak! Przeszył mnie gorący, niemal bolesny dreszcz przerażenia — a
co, jeśli właśnie tak? Zawyłam w
bliżej nieokreślony sposób i łkałam tak do momentu, aż gardło na nowo nie
zaczęło płonąć, lecz nie przyniosło to ani chwilowej ulgi. Ja niepełnosprawna.
Ja niepełnosprawna. Kaleka!
Powtarzałam to w głowie jak mantrę, aż słowa kompletnie straciły
znaczenie. Jednak wpatrywanie się do końca świata w wyszywany sufit baldachimu
nie prezentował się tak fatalnie, gdy myślałam o tym, że już nigdy miałam się
nie odezwać. Już nigdy nie wypowiedzieć żadnego sensownego zdania. Nie
zaśpiewać!
Jeszcze więcej skapnęło z podbródka na szyję.
Myśl o tym ostatnim spowodowała największą dziurę w sercu. Już nigdy
nie zaśpiewać! Nigdy nie zmusić rąk do stworzenia melodii. Nie dotknąć klawiszy
pianina. Cała wieczność z muzyką komponowaną przez innych, z pięknymi dźwiękami
opuszczającymi usta innych. Nie moje. Jak bycie głodnym i siedzenie w klatce
pośrodku piekarni. Zawsze myślałam, że będę żyć wiecznie albo umrę
spektakularnie. Swój upadek zawsze wiązałam ze śmiercią, z czymś potwornie
dramatycznym, potrzebnym, nigdy nie przeszło mi przez myśl, że mogłam skończyć
w ten sposób — cicho, bez fajerwerków. Tak zwyczajnie przykuta do
łóżka i skazana na pomoc bliskich w nawet najprostszych czynnościach. Jak gdyby
nigdy nic. Poczułam falę obrzydzenia na wyobrażenie Barty’ego w śmierciożerczej
szacie, myjącego mnie każdego wieczora, zanoszącego do toalety, smarującego
odleżyny maścią, obcinającego mi paznokcie u stóp. Prawie się zaśmiałam, ale
bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że Czarny Pan nigdy na to nie pozwoli.
Przecież jego Prawa Ręka, najwierniejszy sługa, prawie syn… on musiał zająć się
ważniejszymi rzeczami. Każdy w tym domu miał na głowie ważniejsze sprawy. Zostanę
odesłana do rodziców, by tam wegetować — w dusznej klitce na
poddaszu, a wszystko, cały ruch w świecie, który właśnie się odradzał, będzie
mnie omijał. Będzie omijał tę Sophie Serpens, która przecież miała tyle zrobić
i to wydawało się takie oczywiste.
Przy drzwiach znów coś zaszeleściło, ale tym razem do pokoju wszedł
sam Barty; obrzuciłam go cierpkim spojrzeniem i odwróciłam głowę. Wiedziałam,
że to go zaboli. I dobrze. Podle właśnie tego chciałam — żeby
cierpieli wszyscy dookoła mnie, skoro i ja musiałam. Cała napięta uparcie nie
chciałam na niego patrzeć, kiedy materac ugiął się pod jego ciężarem, a Crouch
mocno ujął moją rękę.
— Długo spałaś, miałaś bardzo wysoką gorączkę. Pomogłaś swojej
mamie i potem sama zachorowałaś, pamiętasz? Spokojnie, z twoją mamą wszystko
dobrze… Był tu Armand. — Policzki drgnęły mu kompulsywnie, kiedy
zareagowałam na imię. — Odszedł jakiś czas temu… Ale sporządziłem
eliksir z jego krwi, mamy spory zapas i niedługo poczujesz się lepiej. Wszystko
będzie dobrze, słyszysz? No, już, już, nie chcę widzieć żadnego płakania, będziesz
chodzić, śpiewać… wszystko, zobaczysz. Teraz dam ci taki zastrzyk… tu jest…
Musisz się wyspać, ale tak naprawdę. Nie będziesz miała po tym żadnych
koszmarów, zrobiłem to na bazie Eliksiru Słodkiego Snu. Ja muszę za chwilę iść,
będę z tobą, aż zaśniesz, a później przyjdzie do ciebie żona Malfoya. Przyjdę
wieczorem i jutro też, jak już się obudzisz.
Poczułam delikatne ukłucie, a później zimny, niemal boleśnie lodowaty
strumień wypełniający żyłę w zgięciu lewego ramienia i świat niemal natychmiast
zamglił mi się przed oczami. Doświadczyłam przyjemnego odrętwienia i ani się
spostrzegłam, kiedy zrobiło się ciemno. Pstryk — jakby
ktoś nagle wyłączył światło.
Nie miałam pojęcia, na jak długo odpłynęłam, ale eliksir musiał być
mocny, bo znów kompletnie straciłam poczucie czasu, jednak tym razem leżało mi
się tak błogo i wygodnie, że przez moment miałam ochotę przewrócić się na bok i
zasnąć, ale uświadomiłam sobie, że nie mogłam się ruszyć. Spanikowana zatrzepotałam
powiekami i zaczęłam przewracać oczami na wszystkie strony; leżałam w łóżku, w
swojej sypialni, okna wciąż przysłaniał ciemny, gruby materiał, a lampy oliwne
niezmiennie ćmiły się na parapetach. Nic się nie zmieniło, może poza pościelą i
moimi włosami — były teraz wyraźnie lekkie i świeże.
W głębi pokoju poruszył się jakiś kształt.
— Obudziłaś się… Spałaś dokładnie… szesnaście godzin, jest
kwadrans po siódmej. Ósmy sierpnia — usłyszałam chłodny, kobiecy
głos, a zaraz potem tiulowe kotary się rozstąpiły i na zamazanym, prawie
czarnym tle zobaczyłam twarz Narcyzy Malfoy w plamie ciepłego światła świecy.
Najwyraźniej spostrzegła moje zdziwienie, bo wyjaśniła: — Bartemiusz
nakazał, żeby cię o wszystkim informować. Dwie godziny temu skrzaty podały ci
Esencję… nie, spokojnie, nie bój się, wszystko jest dobrze, Bartemiusz podał ci
coś, co zamroziło mięśnie. Pozostaniesz w takim stanie do czasu, aż będziesz
mogła samodzielnie jeść. To rozkaz Czarnego Pana.
Obecność pani Malfoy trochę mnie rozproszyła. Spodziewałam się
Barty’ego, skrzatów domowych albo nikogo, ale nie żony Lucjusza. Jej
powściągliwość peszyła bardziej niż cynizm Voldemorta. Z dwojga złego chyba
wolałabym się obudzić i przerazić się na widok niego siedzącego w fotelu
nieopodal jak prawie dwa lata temu, zaraz po tym, gdy Snape uratował mi życie.
Zrobiło się cholernie niezręcznie.
Narcyza Malfoy musiała dojść do tego samego wniosku, bo wycofała się z
zasięgu kotar i zaczęła krzątać się gdzieś w okolicy drzwi wejściowych.
Dobiegły mnie odgłosy przestawianych szkieł, a kiedy kobieta znów pojawiła się
w zasięgu wzroku, niosła pod pachą coś, co przypominało kosz wypełniony
brudnymi szmatami. Bardzo szybko dotarło do mnie, że za niewierność męża i syna
została oddelegowana do najbardziej niewdzięcznej i mozolnej pracy, jaką w
swoim niedoinformowaniu mogła sobie wyobrazić — do opieki nad robiącą
pod siebie kaleką. Łzy na nowo zebrały mi się pod powiekami i w tym samym
momencie doświadczyłam kolejnej potwornej fali gorąca.
— Okno. Otwórz okno — wydusiłam z trudem.
Nie byłam pewna, czy to kwestia odżywczego snu, czy Esencji, ale umysł
miałam czystszy i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wysiłek, który musiałam
włożyć w mówienie, wynikał z podejrzanego specyfiku utrzymującego mnie w
bezruchu. Powtórzyłam prośbę. Tak bardzo chciałam odetchnąć świeżym powietrzem!
Poczuć na twarzy powiew wiatru albo chociaż usłyszeć świat! Śpiew ptaków,
warkot silników, typowy uliczny gwar — po prostu doświadczyć
zanieczyszczenia hałasem.
Ale Narcyza Malfoy zawahała się.
— Nie wolno robić mi niczego bez porozumienia z
Bartemiuszem — padła sucha odpowiedź.
Zawiedziona przez dłuższą chwilę zabierałam się do zapytania o
ściągnięcie zasłon, lecz po kilku próbach ponownie zamilkłam, a pani Malfoy
wróciła swoich zajęć. Czyli tak miało to wyglądać. Każda najmniejsza czynność, nad
którą zwyczajnie się nie zastanawiałam, będzie wymagała specjalnego pozwolenia
Barty’ego, skonsultowanego oczywiście z Czarnym Panem. Przecież to on tym
sterował. Tamten skurwiel musiał przepysznie się bawić, dyrygując nami,
rozdysponowując najbardziej błahe przyjemności tak, bym musiała o nie błagać.
Łzy na nowo popłynęły po twarzy i zatrzymały się w zagłębieniu po środku szyi.
Teraz otworzenie okna było równoznaczne z wielkim świętem, a umycie włosów
zależało od wszystkich dookoła. Dopiero co wypełzłam z piekła, a już odkryłam,
że wszystko zostało mi zabrane, nawet jebane zezwolenie na podrapanie się po
nosie. Nie pojmowałam, po co mnie stamtąd ściągali, skoro resztę życia miałam
spędzić na łasce Narcyzy Malfoy i skrzatów domowych.
Sfrustrowana obserwowałam, jak kobieta uwijała się po drugiej stronie
sypialni, skupiona wyłącznie na tym, co robiła. Zdążyłam zauważyć, że ani raz
nie wyciągnęła różdżki, nawet kiedy opróżniała w toalecie wiadro z wodą.
Wypełniła mnie ponura satysfakcja i nawet uśmiechnęłam się do siebie na
wyobrażenie pani Malfoy wykręcającej brudną szmatę nad umywalką. Skrzaty
musiały przecierać oczy z niedowierzania. Skoro musiałam leżeć i prosić się o
pomoc w najbardziej prozaicznej czynności, Narcyza Malfoy była osobą, którą
chciałam widzieć na miejscu tego, kto będzie mi usługiwał.
Nie wiem, przez jak długi czas bym się nie odzywała, gdyby czarownica
nie postanowiła przerwać tego niezręcznego milczenia. Uporządkowała już
wszystko, co zostało do sprzątnięcia, po czym zaczęła grzebać w jednym z kufrów
piętrzących się w kącie za drzwiami, a kiedy się odwróciła, zauważyłam, że
ściskała coś, co przypominało książki dla dzieci z kolorowymi okładkami.
— Nikt nie miał pojęcia, co z tobą będzie, kiedy odzyskasz
przytomność. Pewnie cię to nie pocieszy, ale taka jest prawda — oświadczyła
sucho, ustawiając krzesło nieopodal łóżka tak, bym dobrze ją widziała. — Nie
obejrzy cię żaden uzdrowiciel, więc musimy sobie radzić środkami, które mamy.
Nie wiemy, możemy tylko zgadywać, czy to afazja, czy coś innego… co prawda
Bartemiusz zarzekał się, że dzięki Esencji wrócisz do formy sprzed choroby, ale
zalecił rehabilitację. — Zaśmiała się. — Taką, jaką mogą ci
sprezentować skrzaty domowe i ja.
I nagle uświadomiłam sobie, po co jej były te dziecięce książeczki.
Prychnęłam rozdrażniona.
— Nie. Nie!
— Nie utrudniaj, bardzo cię proszę — ofuknęła mnie i
zaczęła przeglądać okładki. — Wszyscy robią, co w swojej mocy, żebyś
odzyskała zdrowie, a ty grymasisz. Nie uchodzi, dziewczyno. Nie jesteś pępkiem
świata. Zapewniam cię, że w obecnym położeniu każdy, absolutnie każdy wolałby
się znaleźć gdzieś indziej, ale czas zaakceptować rzeczywistość! Chcesz
odzyskać zdrowie? Wykaż choć odrobinę inicjatywy.
Przeżyłam wstrząs, słysząc takie słowa z jej ust. Z ust NARCYZY
MALFOY, tej, której mąż i syn — o ile jeszcze
żyli — zostali zdegradowani do pozycji skrzatów domowych. A nawet
gorzej niż skrzatów. I ona, ta zahukana, zdana na łaskę i niełaskę Czarnego
Pana kobieta bez różdżki, śmiała wydawać mi jakieś rozkazy, pouczać mnie… MNIE!
Ale bardzo szybko sobie przypomniałam, że ja również nic już nie znaczyłam.
Wyczuła, że mój milczący opór zelżał, więc pochyliła się i zaczęła na
głos czytać pierwsze zdanie z książeczki. Byłam sfrustrowana. Powtarzanie tego
wszystkiego okazało się dziesięć razy trudniejsze niż nauka do SUM-ów, choć
zamiast zakuwania skomplikowanych runów musiałam jedynie powtarzać proste
słówka, które przecież znałam. I tak pod koniec Czarodzieja i jego skaczącego garnka, gdy pani Malfoy zasiadła do
obiadu podanego przez skrzata, miałam ochotę wyć. Oddałabym wiele, by usiąść z
tatą przy pianinie i pośpiewać jak za dawnych czasów. Wtedy nauka słów była
przyjemnością, a ta z Narcyzą jedynie zepchnęła mnie do poziomu smarkacza. Nie mogłam
sobie wyobrazić większego upodlenia, dopóki na kwadrans przed dwudziestą w
progu nie zjawił się Barty.
— Ćwiczycie? — Od razu się rozpromienił, ale ja
wydusiłam z siebie tylko kwaśny uśmiech. — Dziękuję, teraz chciałbym
zostać z nią sam.
Cierpliwie odczekał, aż pani Malfoy poskłada bajki i wyjdzie za drzwi,
dopiero wtedy zbliżył się do łóżka. W przeciwieństwie do czarownicy nie
wyglądał ani na rozdrażnionego, ani spiętego, może tylko troszkę na zmęczonego;
pod oczami zauważyłam fioletowe worki, a na szczęce błysnął w świetle lampy
kilkudniowy zarost, lecz Crouch nieprzerwanie się uśmiechał, jakby szykował się
na imprezę urodzinową.
— Jak postępy? — zapytał, siadając tuż obok u wysokiego
wezgłowia.
— Chujowo — stwierdziłam zdawkowo, na co Barty parsknął
śmiechem i zaczął kartkować Baśnie Barda Beedle’a.
— Do powtarzania przekleństw, widzę, nie trzeba cię namawiać.
Ładnie nas wczoraj sklęłaś… Przeczytamy to? Moja matka bardzo lubiła Czarę Marę, chociaż mnie, prawdę mówiąc,
trochę ta bajka przerażała, przynajmniej gdy miałem pięć lat.
Przysunął się tak, by znaleźć się ze mną na jednym poziomie, a potem
lewitował książkę. Pierwszy raz, od kiedy odzyskałam świadomość, poczułam
prawdziwe ludzkie ciepło i dotyk pozbawiony obrzydzenia. Jednocześnie
zawstydzona i wdzięczna, zupełnie nie mogłam się skupić, przez co jeszcze
bardziej się jąkałam i potwornie przekręcałam wyrazy, a Barty wytrwale nie
dawał po sobie poznać, że do śmierci będzie miał dość Czary Mary i jej gdaczącego pieńka. Ze zdania na zdanie
frustrowałam się coraz bardziej. Nie musiałam rozmawiać z Narcyzą Malfoy, nawet
specjalnie o to nie zabiegałam, ale z Bartemiuszem tak. Cała skręcałam się w
środku, próbując jednocześnie po raz szósty przeczytać „Dawno temu w pewnym
dalekim kraju żył głupi król, który postanowił, że tylko on będzie miał moc
magiczną” i ułożyć w głowie słowa, które chciałabym mu powiedzieć. Crouch
zachowywał się, jakby ostatnie trzy tygodnie nie istniały, milczał na temat
Lorda Voldemorta, sytuacji w kraju, Ghostów, Armanda i mojego stanu zdrowia, a
ja cierpiałam, zawiedziona, że nasze pierwsze prawdziwe spotkanie wyglądało w
ten sposób.
— Ciężko dzisiaj pracowałaś. I wydaje mi się, że zasłużyłaś na
nagrodę — zagadnął z szelmowskim uśmiechem, gdy wybiła dwudziesta pierwsza
i oboje nie mogliśmy już patrzeć na Baśnie Barda Beedle’a. — Gdybym
był Czarnym Panem, powiedziałbym, że możesz wybrać, co chcesz, ale jestem tylko
Bartym, więc mogę ci zaproponować wszystko w obrębie tego pokoju.
— O-o-okno. Proszę, odsłoń okno.
— No nie wiem… — Zsunął się z kołdry i w kilku susach
znalazł się przy parapecie, by zajrzeć za czarną kotarę. — Słońce już
zaszło, więc nie powinnaś mi się tu spalić… Chociaż mam już doświadczenie w
gaszeniu prześcieradeł… i wszystkiego innego, w zeszły poniedziałek próbowałaś
mnie podpalić.
W jego głowie pewnie zabrzmiało to jak żart, ale ja poczułam się
jeszcze gorzej. Coś lodowatego przewróciło mi się w żołądku, kiedy pomyślałam,
ile jeszcze widział upokarzających i niebezpiecznych akcji w moim wykonaniu. Doświadczyłam
jakiegoś potwornego odrealnienia, jakbym znów została wysiedlona z własnego
ciała — dokładnie w momencie, gdy Crouch szarpnął za zasłonę.
— Przepraszam.
— To nie twoja wina — odparł i rozległ się trzask
otwieranego okna. — Kiedy siedziałem w Azkabanie, więźniowie
krzyczeli różne rzeczy. Niektóre głupie, niektóre przerażające… Sam pewnie
byłem nie lepszy, ale nic z tego nie pamiętam. Jednak zawsze to lepiej podpalić
kogoś innego, niż próbować się zagłodzić.
Zeskoczył z komody i rozgarnął kłębowisko tiulowych kotar, żeby wziąć
mnie na ręce. Jeszcze nigdy nie doznałam czegoś podobnego — jakby
zamknięcia, całkowitego zespolenia we własnym ciele, ale bez możliwości
poruszenia choćby palcem. W ramionach Barty’ego natychmiast stałam się
szmacianą lalką, ale szybko wrócił ze mną na parapet i usadowił wygodnie między
swoimi nogami, tak, bym widziała ogród. Przez otworzone na oścież skrzydła
okienne sączył się powoli zapach lata — wieczorne powietrze wciąż
nosiło w sobie ciepłe ślady słońca, a kwiaty w pełnym rozkwicie woniały tak
intensywnie, że zapomniałam o dusznym odorze, w którym zostałam zamknięta na
cały dzień. Przez długą chwilę siedziałam z zamkniętymi oczami i oddychałam
powoli, rozkoszując się miękkim uściskiem Barty’ego. Starałam się nie planować.
Przyszłość wydawała mi się przerażająca, ale już nie ze względu na
niepełnosprawność — reprymenda pani Malfoy sprawiła, że jakaś maleńka
cząstka optymizmu, której nie zdążyła strawić gorączka, uwierzyła w
czarodziejskie ozdrowienie. Nie. Teraz bałam się tego, co mnie czeka, kiedy nareszcie
stanę na nogi. Absurdalnie pomyślałam o przedłużeniu tej gehenny, byle tylko
uciec od konfrontacji ze światem. Pytanie: kim był ten świat? Czarnym Panem?
Rodzicami? Zakonem Feniksa? Nowo utworzonym rządem? A mogłam poprosić
Bartemiusza o najnowszego Proroka… Co
prawda ciepły wiaterek przyjemnie omiatał mi twarz, lecz poczucie całkowitej
izolacji nie pozwalało się nim cieszyć.
— Jak jest na zewtrzu… zewn… na zewnętrzu? — zapytałam.
— Nie wiem — odpowiedział niemal natychmiast i wtedy
pierwszy raz tego wieczora usłyszałam w jego głosie nutkę ironii. — Dla
nas praktycznie nic się nie zmieniło. Czarny Pan wyraźnie ma jakiś plan, wydaje
mi się, że uruchomił jakieś kontakty za granicą, ale jeszcze jest zbyt wcześnie
na konkrety. A wielcy obrońcy uciśnionych… No cóż, odbudowują Hogwart, z
naszych źródeł wiemy, że semestr rusza od września…
— Z naszych źródeł?
Crouch zawahał się, zanim odpowiedział.
— Twój brat dostał list. Poza tym wciąż mamy niezdemaskowanych
ludzi chociażby w Wizengamocie, wynika z tego, że ministerstwo nadal jest mocno
zinwigilowane. Okazuje się — prychnął sarkastycznie — że
rządy Czarnego Pana odpowiadały większej grupie, niż by się wydawało. Ale w
polityce już tak jest, zwłaszcza w tym kraju… Ale pieski Dumbledore’a mężnie
walczą o nowy porządek na świecie. Nikt mnie o to nie pytał, ale gdyby to
zrobił… nie wiem, czy wypowiedzenie kolejnej otwartej wojny naszym przeciwnikom
to dobry pomysł… Ale Czarny Pan ma swoją wizję, a my możemy jedynie wypełniać
jego polecenia, jeżeli będzie łaskaw tego od nas żądać.
Nie przestawał głaskać moich włosów, ale nie odczuwałam już tego
samego przyjemnego rozluźnienia; choć powinnam się cieszyć, nie wiedzieć czemu,
dużo mocniej zaniepokoiłam się informacją o Spirydionie jako źródle wiedzy Voldemorta
niż tym, że kraj odzyskiwał równowagę po wojnie. Bardzo chciałam powiedzieć
Barty’emu, jak bardzo nie chciałam, aby brat mieszał się w sprawy dorosłych,
lecz brakowało mi słów. Mogłam tylko siedzieć i w milczeniu pławić się w
rosnącej irytacji. Nigdy się o to nie podejrzewałam, ale w tych niebezpiecznych
czasach wolałam widzieć Spirydiona w bezpiecznym domu rodziców, na granicy
między światem mugolskim i czarodziejskim, z dala od spraw, które mogły
skończyć się dla niego Azkabanem. Gdybym mogła logicznie przemówić i wciąż
cokolwiek bym tu znaczyła… albo chociaż nie przespała tych trzech tygodni, nie pozwoliłabym
wykorzystywać jego naiwności. W oczach świata wciąż był neutralnym dzieciakiem
i Czarny Pan na tym żerował, nie obchodziło go, co stanie się z siostrzeńcem.
Nie zdziwiłabym się, gdyby Voldemort liczył po cichu na jakąś
wpadkę — wszyscy by zobaczyli, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno
Wymawiać jeszcze nie przegrał. Że jego idee wciąż przyciągały do siebie tych,
na których budowała się przyszłość. Nie potrafiłam wyobrazić sobie życia po
końcu sierpnia. Każdy pierwszy września był jednoznaczny z początkiem czegoś
nowego — z kolejnym semestrem i czystą kartą, prozaiczną walką o
Puchar Domów, kolejnym stopniem prowadzącym do dorosłości. Niespodziewanie
stanęłam przed zasłoną z białej, gęstej mgły i ile bym się w nią nie
wpatrywała, nie potrafiłam przejrzeć na drugą stronę. Miałam tysiące pomysłów na
siebie. Chciałam być tancerką, aurorem, podróżniczką, uzdrowicielem, śmierciożercą,
nauczycielką, choreografem, myślałam o działaniu na rzecz Praw Czarodziejskich
dla wampirów i o graniu w reprezentacji jako ścigająca… Podczas porad
zawodowych znajdowałam się na etapie nie
wiem, nie pośpieszajcie mnie, lecz we wszystkim tym zawsze przeplatała się
muzyka. Podświadomie wiedziałam, że każde stanowisko, na jakim by mnie nie
obsadzono, będzie prowadziło do wypalenia. Każde poza muzyką. A teraz nie
miałam szans na spełnienie żadnego z tych marzeń, bo nie mogłam wyściubić nosa
za drzwi domu Czarnego Pana. Poza śpiewaniem śmierciożercom do kotleta nie
mogłam liczyć na nic innego.
O ile kuracja Esencją pójdzie zgodnie z planem Barty’ego. Ale tamten
wydawał się całkowicie optymistycznie nastawiony i nijak nie potrafiłam wyczuć,
czy naprawdę ślepo wierzył w moje ozdrowienie, czy potrafił tak świetnie udawać.
Poczułam się jeszcze mniej warta, niż kiedy się obudziłam.
— Dlaczego jestem… zdręt… mmm… odrętwo… zdrętwociała? Nie można
już…?
— Jeszcze nie. Nie spodziewaliśmy się, że obudzisz się przed
końcem kuracji Esencją, nie mieliśmy pojęcia, jak się zachowasz. Dopóki nie
dostaniesz czystej krwi, obawiamy się, że możesz… emm… nie zapanować nad sobą.
Odwróciłam gwałtownie głowę, by móc na niego spojrzeć.
— Jak? — spytałam ostro. — Skoro jestem…
k-kaleką i… i tak!
— Uspokój się. Wytrzymaj jeszcze chwilę… do jutra, najdłużej do
piątku — przerwał mi, zanim na dobre się rozkręciłam. — Wieczorem
wstrzykniemy ampułkę krwi… zobaczymy, jak zareagujesz, później podamy doustnie…
jeśli się przyjmie, to będzie znaczyło, że w środku wszystko ładnie się goi,
wtedy zdejmę wszystkie zaklęcia, dostaniesz normalny obiad… Taki jest plan,
zgadzasz się?
Wypuściłam ze świstem powietrze i z powrotem oparłam głowę o ramię
Barty’ego; gdzieś w środku bez przerwy byłam świadoma, że już nikt nie
zamierzał wkoło mnie skakać, a Crouch robił to jedynie przez wzgląd na uczucia,
ale nie mogłam, po prostu nie mogłam tego
zaakceptować. To ja zawsze miałam ostatnie zdanie, a teraz musiałam się godzić
na wszystko.
— Tak — odparłam niezadowolona.
— To teraz proponuję kąpiel, a potem przedostatni zastrzyk.
— Kurewsko tak.
Crouch wezwał skrzata, by przygotował łazienkę. Ja w tym czasie
starałam się cieszyć z ostatnich minut przy otwartym oknie; przeczuwałam, że
kiedy znów pojawi się pani Malfoy, pokój zostanie zamknięty na cztery spusty, a
wszystkie szpary pozatykane. Przez cały dzień odsuwałam od siebie niewygodne
myśli, ale i tak czułam je kłujące gdzieś z tyłu głowy. Od chwili, kiedy jako
tako zaczęłam kontaktować z rzeczywistością, liczyłam, że zobaczę Czarnego
Pana. Że przyjdzie przekonać się, czy jeszcze gniłam, czy może już nie… Albo
ktokolwiek powie coś na jego temat. Byłam zawiedziona, wściekła i zaniepokojona.
W uszach dudniło mi jedno pytanie: po co
ratować kogoś, kogo nie chce się oglądać? Nie śmiałam poruszać tego tematu
przy Narcyzie. Bałam się usłyszeć to, czego już się domyślałam — jego nie obchodzi twój los. Jego nikt
nie obchodzi. Wyobraziłam sobie, jak brzmiałyby te słowa wypowiadane przez
panią Malfoy i coś boleśnie zawiązało mi wnętrzności w supeł.
Skrzat domowy uwinął się ze wszystkim tak, jak powinien zrobić to
skrzat — szybko, cicho i dokładnie, a następnie zniknął bez słowa,
pozostawiając na łóżku świeżą piżamę. Choć bez wątpienia nie byłam brudna,
żadne zaklęcie czyszczące nie mogło równać się z kąpielą. I chyba wolałam
zostać umyta przez panią Malfoy niż Barty’ego, ale milczałam, kiedy mnie
rozbierał, a potem ostrożnie wkładał do wanny; woda zmieszana z pachnącym,
karmelowym płynem delikatnie parowała, ale okazała się rozkosznie w sam raz. Zamknęłam
oczy, a ciepły półmrok pod powiekami
bardzo szybko sprawił, że zrobiłam się przyjemnie senna.
— Lubię tę część chorowania — mruknęłam, gdy gąbka
prześlizgnęła się po mojej szyi i kolistymi ruchami zaczęła przesuwać się
najpierw po jednym, potem po drugim ramieniu. Natychmiast zmieniłam zdanie: nie
wyobrażałam sobie Narcyzy Malfoy w tak subtelnym, czułym wydaniu.
— Nie ma nic za darmo. Pierwsze, co zrobisz po wyzdrowieniu, to wyszorujesz
temu dziadkowi plecy. Później zobaczymy, póki co waham się między masażem a
wypucowaniem pracowni. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak długo stałem nad kociołkami…
Zachichotałam i uniosłam powieki; zobaczyłam go szeroko uśmiechniętego
i z napuszonymi od wilgoci włosami. W miękkim, pomarańczowym świetle świec
wyglądał na dużo mniej zmęczonego i znacznie młodszego, lecz nie dało się nie
zauważyć, że potwornie schudł — wciąż z trudem przywoływałam
zdarzenia sprzed choroby, ale jego obraz, który zachował się w mojej głowie,
posiadał znacznie pełniejsze policzki i mniej podkrążone oczy, a czarna szata
wydawała się lepiej dopasowana.
— Wszystko, co sobie życzysz — wyszeptałam.
Skrępowanie, które towarzyszyło nam od momentu, gdy przekroczył próg
tej sypialni, całkowicie się rozpłynęło, a ja przestałam myśleć o tym, że nie
potrafiłam sklecić złożonego zdania i poruszyć choćby palcem u stopy. Posłusznie
przechyliłam głowę, kiedy Barty ujął w dłoń mój policzek i nachylił się, a
kiedy poczułam jego usta na swoich, doświadczyłam niemal tych samych motylków
jak na początku, kiedy praktycznie nic o sobie nie wiedzieliśmy. Teraz bardziej
niż kiedykolwiek wcześniej wiedziałam, że to jest to. Że jednocześnie nie
zasługiwałam na niego i nigdy nie doświadczę większej miłości. Wiedziałam, że
bez względu na to, co zrobię, to on zawsze będzie bardziej kochał.
Kiedy się odsunął, twarz mu pałała. Uniósł moją dłoń i musnął ją
ustami; o ile jeszcze sekundę wcześniej byłam przyjemnie rozluźniona, tak teraz
coś ogromnego i obślizgłego podskoczyło mi w żołądku — chybotliwe
płomienie świec musiały zakrzywiać światło, ale dostrzegłam na ręce wyraźne
szramy. Szramy, które ciągnęły się przez całą długość ramienia, dekolt…
Spanikowana rzuciłam Crouchowi ostre spojrzenie.
— Zabierz to… pianę… — wydukałam.
Zdenerwowana wpatrywałam się w miejsce, w które wsunął ręce; bąbelki
rozstąpiły się na dwie strony, tak, że mogłam zobaczyć zniekształcony przez
wodę obraz swojego brzucha, bioder, ud… Wszystko w zgrubiałych bliznach,
ciemnych, niemal brązowych, jakbym uległa niedokładnej transmutacji w drzewo.
Na moment straciłam oddech. Leżałam osłupiała, uświadamiając sobie sens ogromu
tego całego absurdu, który musiałam przyjąć na słowo, ale kiedy już się
odezwałam, głos miałam spokojny.
— Lusterko. Lusterko,
Barty.
Niechętnie po nie sięgnął. I choć sekundy ciągnęły się niemiłosiernie,
a przez ten czas zdążyłam wyobrazić sobie przynajmniej tuzin okropności, to, co
ujrzałam w odbiciu, okazało się sto razy gorsze. Szpetne oblicze, które pokryte
czymś, co przypominało szare narośle, ani trochę nie przypominało Sophie z
przeszłości. Powieki niemal zrośnięte z łukiem brwiowym, usta zgrubiałe,
dwukrotnie spuchnięte, policzki całe w bruzdach, a na czole i pod lewym okiem
dwa niemal czarne, zwęglone kratery, jakby ktoś zgasił mi na twarzy papierosa.
Głos uwiązł mi w gardle, a ja gapiłam się na siebie, dopóki Barty nie zabrał
lusterka; kiedy na niego spojrzałam, był jak obcy. Nie mogłam uwierzyć, że to
zataił. Miałam ochotę go spoliczkować. Wściekłość buzowała we mnie jak w wulkanie,
ale nie mogłam się ruszyć, tkwiłam w tej bezczynnej wiotkości, a członki wciąż
moczyły się w wodzie, która nagle zrobiła się lodowata.
— Zapinacie mnie… pod szyję… paral… pare… paraliżujecie klątwą… — Słowa
znów stały się niemal niemożliwe do wypowiedzenia, ale nie dbałam o
to. — Myślicie, że… jestem głupia?! Że zapomnin… zapominęłam… że nie
wyglądałam… jak Quasimodo?! Wynocha! Va
te faire foutre! Casse-toi, flis de putain! Immédiatement! Je te hais!
Barty zawahał się, ale wstał i stanowczym ruchem wyciągnął mnie z
wanny; kiedy niósł mnie z powrotem do sypialni, odwróciłam głowę. Nie chciałam
na niego patrzeć, jego dotyk — choć suchy i
profesjonalny — nieznośnie palił, gdy ze wzrokiem wlepionym w
baldachim czekałam, aż Crouch włoży mi piżamę, poda lekarstwo i pójdzie sobie.
Nienawidziłam tej zależności. W środku cała się trzęsłam, a tłumiona furia
kolejny raz skutkowała niechcianymi łzami; chwilę później poczułam delikatne
ukłucie i lód rozchodzący się żyłami po całym ciele, ale nawet nie spojrzałam
na Barty’ego. Cierpliwie czekałam, aż trzasną drzwi, rozżalona i wściekła na
cały świat. Choć wiedziałam, że to niczyja wina, chciałam, by ktoś został
ukarany. Crouch za to, że nie odezwał się na ten temat słowem, skrzaty domowe,
bo przygotowały koszule z długimi rękawami, Narcyza Malfoy, bo znów musiałam
znosić jej obecność. Armand, bo śmiał tu przybyć i ratować mnie tylko po to, bym
egzystowała w tym żałosnym stanie, kaleka i obrzydliwa. Tylko Voldemorta nie
winiłam. On jedyny nie udawał, że nic się nie stało. Nawet nie przyszedł, nie
przekazał żadnej wiadomości, choć przecież nie musiał. Widziałam się w
lusterku.
Tej nocy prawie nie zmrużyłam oka, ale nie byłam pewna, czy to za
sprawą tych wszystkich natarczywych myśli, czy Esencji. Dopiero gdy wybiła
trzecia, a pani Malfoy, której skrzaty przygotowały materac pod drzwiami do
łazienki, nareszcie przestała się wiercić, dochodzące ze środka irytujące
poczucie mrowienia ustąpiło. Nawet gdyby Barty mnie nie zaczarował, nie dałabym
rady podrapać się po żołądku. Chyba wtedy zasnęłam, ale nie trwało to
długo — wybiła godzina szósta, a wraz z nią Narcyza zaczęła hałasować
w łazience. Wsłuchując się w monotonny dźwięk płynącej wody, szeroko otwartymi
oczami wpatrywałam się w zasłonięte okno i wyobrażałam sobie wschód. To
początek sierpnia, słońce musiało stać już wysoko na niebie, a skrzaty pewnie
uwijały się przy nawożeniu. Barty nie miał czasu. Marzył, żeby mieć ogromną
szklarnię i sprowadzić masę unikatowego habazia z tropikalnych krajów, lecz teraz
nie było mowy o dłuższych wycieczkach.
Nie zareagowałam, kiedy pani Malfoy powiedziała mi dzień dobry i zaczęła majstrować przy
fiolce z Esencją. Wciąż nie mogłam na nich wszystkich patrzeć, a jak na złość
pałętali się po mojej sypialni od bladego świtu. Jebana żona Lucjusza Malfoya i
pielgrzymki skrzatów domowych. Do kompletu brakowało tylko Croucha; wciąż
pamiętałam o jego obietnicy, ale teraz już nic od niego nie chciałam, dlatego
gdy tylko przekroczył próg mojego pokoju, natychmiast odwróciłam wzrok,
obrażona po wszystkie czasy.
— To co, zaczynamy? — zapytał beztrosko, jakby nic się
nie stało. Nie odpowiedziałam, ale on i tak obszedł łóżko i usadowił się na
materacu, podwijając rękawy. — Będzie ci smakował, to był naprawdę
paskudny zakapior.
Z entuzjazmem wyciągnął sporych rozmiarów fiolkę i przytwierdził ją do
szklanej strzykawki zakończonej długą, grubą igłą. Prychnęłam poirytowana.
— Na próżno się wysilasz. Możecie przestać mnie oszukiwać, bo to
i tak do niczego nie prowadzi. Będę tu zdychać całą wieczność, nie widzę żadnej poprawy.
— Możesz już swobodnie gderać, więc w istocie nie widzę
poprawy — zripostował złośliwie, oglądając w świetle różdżki
zawartość ampułki. — Rzekłbym, że jest gorzej, niż było.
Przez dłuższą chwilę analizowałam sens tego, co powiedział. Poczułam
na policzkach narastający rumieniec, ale za żadne skarby świata nie
przyznałabym Crouchowi racji, więc znów odwróciłam głowę. Pani Malfoy krzątała
się przy meblach, sprzątając już i tak perfekcyjnie uporządkowaną komodę, jakby
wiedziała, co robić.
— Fantastycznie — warknęłam rozdrażniona. — Jak
długo będziecie mnie kłuć? Nie godzę się na takie eksperymenty, ostrzykujcie
sobie kogoś innego…
W tym samym momencie igła wbiła mi się w zgięcie przedramienia i
prawie natychmiast zamilkłam. Zabolało, ale tym razem nie doświadczyłam
paraliżującego zimna, a gęstego, miękkiego ciepła. Zniewalająco rozluźniające.
Rozlało się po całym ciele w ułamku sekundy, choć to niemożliwe, by tak szybko
rozeszła się po organizmie. Znacznie różniła się od Esencji; w eliksirze jakiś
składnik zabił sycące właściwości krwi, przez co zaczęłam podejrzewać, że
Crouch pomylił się co do receptury. Sypialnia znów zamgliła mi się przed
oczami, a z jednej Narcyzy przy komodzie nagle zrobiły się trzy i zaczęły
wirować, ale tylko na chwilę; obraz bardzo szybko się wyostrzył i nabrał
kolorów, wszystko zrobiło się jaśniejsze, nawet grube, czarne kotary zrobiły
się trochę bardziej przepuszczalne.
I w pewnej chwili uzmysłowiłam sobie, że ktoś się nade mną pochylił i
klepnął w twarz. Barty. To musiał być Barty, bo zwichrzone blond włosy pani
Malfoy majaczyły gdzieś po drugiej stronie sypialni. Miałam ochotę mu oddać,
ale ręce wciąż ani drgnęły.
— Sophie, Sophie, jak się czujesz? — Zniekształcony
głos docierał do mnie jak spod wody, ale ciśnienie w głowie szybko ustępowało i
wszystkie dźwięki dookoła odzyskiwały swoje normalne
brzmienie. — Słyszysz? Sophie?
— Mmm… dobrze… jest dobrze, przestań mnie
bić… — wymamrotałam. — Od początku mówiłam… a teraz mnie
wypuść, bo cię dojadę… i wtedy mnie popamiętasz… I otwórz to pieprzone okno,
kurewsko tu duszno.
Zamknęłam na chwilę oczy, ale żaden dźwięk nie wskazywał, że
ktokolwiek spełnił moją prośbę; Crouch położył sobie na kolanach niewielką,
skórzaną torbę, której wcześniej nie zauważyłam. W środku była tylko wielka, pękata
butelka wypełniona ciemnoczerwonym płynem. Spod ciężkich powiek obserwowałam,
jak Barty grzebał w sakwie, żeby wydobyć z niej długą, czarną słomkę. Zaśmiałam
się słabo na sam widok, choć po odkręceniu sam zapach spowodował, że żołądek
skręcił mi się z głodu — pierwszy raz od chwili przebudzenia się.
— Jak się przyjmie. Taką mieliśmy umowę,
pamiętasz? — zapytał i podsunął mi pod nos butelkę. Niepewnie
chwyciłam zębami za koniuszek słomki i pociągnęłam. — I jak? Smakuje?
Gardło wypełniła mi już nieco stężała, chłodna krew. Wyraźnie czułam
nutkę alkoholu, ale gdy przełknęłam, w ustach pozostał tłusty posmak, jakbym
zjadła tanie frytki z budy na dworcu. I choć walory smakowe były, jakie były,
niemal natychmiast przyjemne ciepło wypełniło policzki, całą twarz, rozlało się
po brzuchu, dosięgło nawet do czubków odrętwiałych palców.
— Zimna krew, tego mi było trzeba — odparłam, ale
uśmiechnęłam się niechętnie; nawet w gniewie nie potrafiłam się długo boczyć,
kiedy widziałam ten entuzjazm w oczach Croucha. — Rada na przyszłość:
nie lubię grubych, a ten oblech ewidentnie miał nadwagę.
Czułam się bardzo dziwnie, sącząc krew przez słomkę: to trochę jak
pomieszanie picia z dziecięcej butelki z odpoczynkiem na plaży z drinkiem z
palemką w dłoni, a intensywny wzrok Barty’ego i dyskretne zerkanie pani Malfoy
czyniły tę sytuację dużo mniej normalną. Być może ofiara nie była wartościowa,
ale to, co z niej zostało — tak. Żyły wrzasnęły w ekstazie, a żar,
który na moment ogarnął całe ciało, niemal nie buchnął mi z twarzy;
doświadczyłam wewnętrznej regeneracji w tak dostrzegalny sposób, że sypialnia i
wszyscy w niej obecni na moment zniknęli, a przed oczami jak w przyśpieszonym
tempie przemknęły wszystkie organy. Młodniejące w ułamku sekundy jak przy
pomocy jednego zaklęcia. Poczułam się nagle dużo pełniejsza, jakbym wcześniej
była tylko pustą skorupą. Wszystkie dźwięki stały się dużo lepiej słyszalne,
obrazy ostrzejsze; miejski hałas docierał do mnie wyraźną kakofonią, ale
wystarczyła odrobina skupienia, by rozdzielić ją na konkretne odgłosy. Stukot
tramwaju. Zgrzyt kół, gdy zmieniał szyny. Wzrastający szum na
ulicy — właśnie zmieniło się światło na zielone. Stukot obcasów kilka
pięter nad nami. Szelest ścierki w dłoni Narcyzy. Znów uchyliłam powieki i
spostrzegłam Barty’ego z pustą butlą w dłoni. Resztki czerwonej substancji
okleiły dno. Odciski palców wyraźnie odcinały się na szkle. Odwróciłam
wzrok — doskonale widoczna faktura aksamitnej tapety, ciepły odcień
zieleni w miejscu, gdzie stała świeca, chłodniejszy na reszcie ściany, a sam
płomień… istna feeria barw. Dotyk podwójnego szycia bawełnianej piżamy
delikatnie łaskotał okolice nadgarstków i kostek, szorstki w porównaniu z
opływającą, przypominającą wodę satynową kołdrą. Odetchnęłam pełną piersią, a w
nos momentalnie uderzył mnie słodkawy odór zgnilizny — zbyt słaby, by
Barty i pani Malfoy mogli uznać go za uporczywy, wwiercony w meble, stare
świece i ściany.
Kiedy spojrzałam na Croucha, tamten znów się uśmiechał.
— Cuchnie tu trupem, otwórz okno — zakomenderowałam.
Wiedziałam, że minie sporo czasu, zanim smród choroby całkowicie
wywietrzeje. Czułam ją nawet od siebie, jej aura wciąż unosiła się dookoła
mnie, wydzielały ją włosy, skóra — przechyliłam lekko głowę, by
dotknąć nosem ramienia — nawet piżama, którą miałam na sobie zaledwie
kilka godzin. Bartemiusz w milczeniu skinął różdżką, a zaraz potem dobiegł nas
dźwięk uchylanego okna; do sypialni natychmiast wdarła się tłumnie cała chmara
zapachów — zacząwszy od najbanalniejszych kwiatów i ziół, przez smog
i rozgrzany asfalt, skończywszy na nieco wywietrzanym aromacie wczorajszej
kolacji. Ktoś wyraźnie przypalił naleśnika.
W tamtej chwili zrobiłam się głodna, ale tak ludzko, zwyczajnie
głodna, jakby mój żołądek dopiero teraz zaczął pracować. Nie było w tym krztyny
wampirycznego szaleństwa.
— Teraz już nie masz wyboru — dodałam, nie mogąc
powstrzymać triumfalnego uśmiechu. — Musisz cofnąć zaklęcie.
Nic na to nie odpowiedział, ale wyciągnął różdżkę. Ze wszystkich sił
pragnęłam pozbyć się tej klątwy; nie chodziło o odzyskanie samodzielności czy o
zrobienie wszystkim na złość, raczej o kontrolę. Wiedziałam, że po minucie nie
zacznę skakać i tańczyć, po prostu chciałam czuć, że to ja decydowałam o ruchu
moich mięśni. O tym, kiedy się podrapać, a kiedy przewrócić na bok. Miałam
serdecznie dość leżenia i wpatrywania się w ten jebany baldachim. I choć od
samego przebudzenia niczego tak nie pragnęłam, na dźwięk zdejmowanego zaklęcia
coś nieprzyjemnie ścisnęło mnie za wnętrzności. Osiągnęłam to, co chciałam… i
co? Co teraz? Jaki następny krok? Już nie miałam do czego dążyć, teraz
pozostało jedynie żmudne oczekiwanie na jakąkolwiek poprawę — zbyt
słabą, bym zdołała codziennie dostrzegać poprawę. Sztywne rusztowanie, które
czułam za każdym razem, gdy próbowałam się poruszyć, zaczęło słabnąć, aż
całkowicie się wchłonęło i nie trzymało mnie już zupełnie nic. Cała w nerwach,
z zaciśniętymi wargami — powoli, bardzo powoli — uniosłam
prawą rękę. Natychmiast zaczęła kompulsywnie drżeć, ale zanim opadła z powrotem
na pościel, zdążyłam kilkakrotnie zacisnąć i rozprostować palce. Wszystko w
potwornie zwolnionym tempie, choć od środka rozsadzała mnie energia. Zrobiłam
to samo z drugą dłonią i spróbowałam poruszyć stopami. Bez skutku.
— I co teraz? — zapytałam chłodno, starając się
utrzymać obojętny wyraz twarzy. — Wczoraj mówiłeś coś o obiedzie? Czy
się przesłyszałam…?
— Skrzat zaraz coś przyniesie. A teraz… tylko się nie denerwuj,
trochę o tym czytałem i pomyślałem, że można byłoby wprowadzić coś na kształt
rehabilitacji, jaką stosują mugole. Wydaje mi się, że to trochę przyjemniejsze
niż przyjmowanie kolejnych eliksirów… Chociaż tego też możemy spróbować…
— Nie chcę, żebyś czegoś próbował — przerwałam
mu ostro. — Nie jestem królikiem doświadczalnym. Albo coś jest
skuteczne, albo nie będę tego wykonywać. Po co było to czytanie bajek? Żeby
mnie upokorzyć? Wystarczyło podać krew i jak ręką odjął.
Barty wyraźnie się zmieszał, a pani Malfoy za jego plecami zaczęła
mocniej pucować blat; od kilku minut tarła mechanicznie w jednym miejscu,
komicznie pochylona.
— Nie jestem uzdrowicielem, wszystko, co teraz robię, to trochę metoda
prób i błędów… ale nic się nie martw, ten sposób jest naprawdę bezpieczny.
Przeszkoliłem trzy skrzaty, do tego zmniejszymy dawkę Esencji, wszystko jest
pod kontrolą. Nie naraziłbym twojego zdrowia.
— Mhm, wierzę — mruknęłam i wyciągnęłam ręce tak, by
założyć je sobie za głowę; już dawno nie czułam się tak komfortowo, choć plecy
już mnie swędziały, aby spróbować siadania. A najlepiej siadania przy
rozsuniętych kotarach i otwartym oknie.
*
Kiedy Barty wyszedł, a
ja się uspokoiłam, owszem, poczułam coś, co mogłam nazwać wyrzutami sumienia.
Niech mu będzie, jak na brak
doświadczenia spisał się całkiem nieźle — do czasu. Po żałośnie
kiepskim obiedzie złożonym z kremu kalafiorowego nadszedł moment rehabilitacji.
Gdyby to dotyczyło kogoś innego, chociażby Victora, prawdopodobnie tarzałabym
się ze śmiechu po podłodze, ale w takiej sytuacji ani trochę nie było mi
wesoło. Po południu wzięłam udział w dziwacznej serii wygibasów w towarzystwie
trzech skrzatów domowych instruowanych przez Croucha; zirytowana próbowałam
pocieszać się faktem, że oszczędzono mi upokorzeń na oczach pani Malfoy, choć i
tak podchodziłam do „rehabilitacji” jak do marnego żartu. Myślałam, że ze
wstydu zapadnę się pod ziemię — wyobrażałam sobie, jak wszyscy się
razem prezentowaliśmy i byłam przekonana, że z boku wyglądało to jeszcze
gorzej: jeden skrzat podtrzymujący moją nogę, drugi stojący mu na ramionach i
monitorujący kąt jej nachylenia, a trzeci majstrujący przy stopie. Takich
ćwiczeń musiałam znieść okrągły tuzin, tak że o siedemnastej, kiedy nareszcie
skończyliśmy, zaczęłam tęsknić do błogiej bezczynności. Ciągnęło się to bez
przerwy przez kilka dni — wygibasy… nie, przepraszam, rehabilitacja, Esencja, krew z butelki,
rehabilitacja, Esencja, krew z butelki, przez co poczułam się tak, jakby poza
mną, skrzatami, Narcyzą i Bartym w domu nie ostał się nikt żywy. Jedynie
konsystencja posiłków była wyznacznikiem postępu — kolejna środa,
dokładnie tydzień od przebudzenia, okazała się wielkim świętem, kiedy pani
Malfoy zjawiła się z talerzem pierogów. Moim pierwszym posiłkiem nieskładającym
się w całości z zupy. Radio chodziło bez przerwy, lecz choć tęskniłam za
piosenkami, najbardziej wyczekiwałam na wiadomości; zdawałam sobie sprawę, że
to, co spiker serwował do publicznej wiadomości różniło się od rzeczywistości,
ale potrzebowałam tego. Jedynie audycje na żywo sprawiały, że nie czułam się aż
tak odcięta od świata.
— Horoskop dla Raka:
To, na co wyczekujesz, spotka cię dziś
wieczorem, jednak uważaj: jeśli nie wykażesz się asertywnością, ktoś może
spróbować cię oszukać. Ale nie łam się! Koniec końców wyjdzie na twoje…
wspaniale, może nareszcie doproszę się o tę wegańską czekoladę — przeczytałam.
Tydzień temu ośmieliłam się poprosić o Proroka
i teraz codziennie do śniadania czytałam horoskopy, aby jakoś zagłuszyć tę
nienaturalną ciszę, ale dopiero od wczoraj mogłam utrzymać gazetę w pionie. — A
w twoim piszą, że jeśli zabijesz dzisiaj pająka, stracisz masę złota. Ty już
chyba nie masz złota, które mogłabyś stracić, nie?
— Są ważniejsze
rzeczy — odparła zdawkowo.
— Pewnie
tak — mruknęłam i przewróciłam stronę. Coś ogromnego i kolczastego
podskoczyło mi w żołądku, kiedy pod nekrologami wśród fotografii poszukiwanych
osób zobaczyłam swoje zdjęcie. Jeszcze ze szkolnej legitymacji. Parsknęłam
udawanym śmiechem i machnęłam Narcyzie gazetą przed nosem. — Nigdy
nie doczytałam do końca i tyle mnie ominęło… Według Proroka jestem niebezpieczną morderczynią, poszukiwaną za „czynne
śmierciożerstwo i wielokrotne złamanie Zasady Portam”… cokolwiek to znaczy… O,
patrz, wyznaczyli nawet nagrodę! Co? Tylko pięćset galeonów? Syriusz Black był
warty dwa razy tyle, a według nich pozbył się tylko kilku mugoli… czy tam
kilkunastu… Co? No nie. Lucjusz
Malfoy chodzi za siedemset! Nie dałabym za niego nawet stówki, na co komu taka chorągiewka…
Przeszłam z powrotem do
artykułu zapowiadającym odświeżenie składu w Wizengamocie i energicznie
strzepnęłam gazetę. Sarkazm pozwolił mi opanować strach, ale w środku wciąż
byłam bardzo zdenerwowana. Wzrok bezmyślnie prześlizgiwał się po tekście, kiedy
powoli docierało do mnie, że miarka naprawdę się przebrała. Już nigdy nie wyjdę
na ulicę jako Sophie Serpens. O ile w ogóle wyjdę z tego łóżka o własnych
siłach… Kłamstwo rozchodziło się po kraju każdego dnia, w mugolskiej części
świata pewnie też się rozeszło. Dokładnie w tym momencie dotarło do mnie, że to
już koniec mojej kariery. Definitywny koniec śpiewanie absolutnie wszędzie — bo
nawet jeśli jakimś cudem Prorok
postanowiłby sprostować te oszczerstwa, nie miał mocy zmiany tego, co zagnieździło
się w ludzkiej świadomości. Czynne śmierciożerstwo… aż zagotowałam się ze
złości! Nie zabiłam nikogo ani podczas bitwy, ani podczas całej wojny, wręcz
przeciwnie, omyłkowo zapobiegłam kilku śmierciom. W tym śmierci kilku
morderców… Ale Zakon Feniksa też zyskał! Wszyscy na tym zyskali. Każdy dostał
drugą szansę, a nagroda, którą miałam za to otrzymać, to dożywocie w Azkabanie.
Miałam ochotę wypierdolić gazetę przez okno.
— A tak
właściwie… — zaczęłam niepewnie. — Co jest z Draconem? Nie
żyje?
Przez dłuższy moment nie
odpowiadała, mieszając mechanicznie w swoim kubku; przyglądałam jej się
dyskretnie znad Proroka i ani przez
moment się nie skrzywiła. Wciąż miała na twarzy ten sam beznamiętny wyraz, ale
wyczułam od niej panikę. Tego nie dała rady ukryć.
— Żyje. Obaj żyją.
Nie wiem nic więcej. — Coś przewróciło mi się w żołądku, kiedy
usłyszałam ten głos. Jakby mówiła o pogodzie. — Nie wiem, jak długo
to potrwa. Od dawna się mnie… nie informuje.
Wstała i zaczęła
sprzątać po śniadaniu, choć jej porcja owsianki została prawie nietknięta.
Spoglądałam na nią, jak ostrożnie układała sztućce i zmiatała resztki do
jednego talerza — nie ja jedna czułam się w tym domu jak intruz, tyle
że ona nie mogła liczyć na łaskę. Zdałam sobie sprawę, że opiekował się mną
śmieć, który zachował w sobie klasę, jakiej nie widziałam dotąd u żadnego
śmierciożercy. Bardzo nie chciałam tego przyznać, ale Narcyza Malfoy była
prawdziwą damą. Każdego dnia znosiła moje napady furii i choć nie śmiała tego
komentować, jej oczy odważnie głosiły: jesteś
tu niczym tak, jak ja. Wielka czarownica bez różdżki.
Odrzuciłam Proroka tak, by upadł na podłogę, a
potem zirytowana patrzyłam, jak pani Malfoy schylała się, by go podnieść.
Często w przypływie rozdrażnienia robiłam jej na złość, mszcząc się za to, że
po prostu była. Kilka dni temu — w gniewie i całkowicie
bezmyślnie — zażyczyłam sobie świętego spokoju chociaż w nocy i tak
też się stało. Jeszcze tego samego wieczora materac zniknął. Bez słowa, bez
choćby krzywego spojrzenia, a ja zostałam całkiem sama i jeszcze bardziej
wściekła na cały świat, po tysiąckroć oglądając się w lusterku, wypatrując
kolejnych bruzd i przeklinając Bartemiusza, że jego okłady z wrzeszczącego
aloesu nie przynosiły żadnych efektów. Nim się zorientowałam, stałam się
najgorszą wersją siebie — złośliwą, perfidną i zgorzkniałą wiedźmą.
— Wyłącz radio, mam
dość tego smęcenia — odezwałam się, ale już nie tak apodyktycznie jak
zwykle. — Tu stoi pianino. Tam, pod tą narzutą. Umiesz grać, nie?
Wszystkie arystokratki umieją… Zagraj
mi… zagraj mi… Mariage d’amour. To
był pierwszy utwór, który usłyszałam w domu. Nie mogli się ze mną porozumieć,
bo nikt nie mówił po francusku. Trochę tata… I tak to trwało przez dzień czy
dwa, a potem tata usiadł do pianina i zaczął grać. Tak po prostu, jak to miał w
zwyczaju, żeby sobie brzdękolić przed spaniem… Usłyszałam to i… zleciałam na
dół, wtedy powiedziałam moje pierwsze słowo, „Chcę!”. Serpens nie pozwalał mi
dotykać fortepianu, a tata tak po prostu wziął mnie na kolana i…
— Mam grać czy
nie? — przerwała mi lodowato, gdy łopotanie kartek ustało. Na
pulpicie już stały przygotowane nuty.
— Dobra, dobra, już
się zamykam — odparłam, ale w myślach wciąż miałam obraz tamtego
dnia.
Muzyka rozbrzmiała tak
czysto i płynnie, że kiedy zamknęłam oczy, prawie, prawie poczułam się tak,
jakbym znów była u siebie. Słońce przygrzewało wyjątkowo mocno, ale uparłam
się, by pootwierać okna na oścież i teraz w całej sypialni unosił się duszny,
łąkowy zapach z zaniedbanego ogrodu Croucha. Do Oreżnowa przyjeżdżaliśmy tylko
na krótko na święta i wakacje, dlatego kojarzył mi się praktycznie tylko i
wyłącznie z latem; przekraczałam próg domu i automatycznie stawałam się kilka
lat młodsza, znów wszyscy bez wyjątku byliśmy traktowani jak dzieci. Tak bardzo
chciałam teraz siedzieć z tatą i Vipim w łódce i łowić ryby, ścigać się z
bratem w szukaniu grzybów, słuchać maminego narzekania, kłócić się ze
wszystkimi o to, kto następny w kolejce do łazienki. W Oreżnowie wszystko
grało. Harmider nie ustawał, radio nie przestawało grać, w każdym kącie coś
chrobotało, stara maszyna Bes rzęziła, a kiedy wyszło się na zewnątrz, chóry
świerszczy dawały popis w okolicznych łąkach, kozy Sethiego beczały, Spajk i
Rip za szopą kłócili się o miotły. Ciągle słyszałam, jak mama krzyczała:
„Victor, przestań dudnić po schodach!”. A tutaj cisza. Martwa cisza, jakby ktoś
rzucił zaklęcie, by korytarze nie roznosiły żadnych dźwięków. Jakby naprawdę
poza Bartym, Narcyzą i skrzatami od dawna nikt tu nie mieszkał, a ja, intruz,
śmiałam się temu dziwić. Choć od momentu przebudzenia ani raz nie zapytałam o
innych, często o nich myślałam. Jak to teraz będzie? Czy ktoś się do mnie
odezwie? Im dłużej to rozważałam, tym doświadczałam dziwniejszych
wizji — z lochami, więzieniem i aresztem domowym na czele. A i tak
najbardziej prawdopodobne wydawało się powtórne wypędzenie. Stanęłaś na nogi,
to teraz fora ze dwora. I co dalej? Prosto do Azkabanu? Azkaban albo narażanie
rodziny. Tchórzliwa część mnie głośno domagała się ukrycia w domu rodzinnym,
jakby to miało do czegoś doprowadzić. Jedynym
wyjściem — przerażającym i zarazem bardzo
ekscytującym — okazała się ucieczka. Śmierć dla świata, jak robił każdy
Nieśmiertelny, kiedy życie pośród ludzi stawało się nie do zniesienia. Czasami
przyłapywałam się na tym, jak nieświadomie planowałam pierwsze
kroki — gdzie się udać, zniknąć bez słowa czy pożegnać się z
rodzicami, skąd zdobyć złoto? I wtedy moje rozmyślania jakimś cudem zawsze
zbaczały z tematu na Snape’a. Podczas tych trzech tygodni to jego dotyczyły
prawie wszystkie zwidy, potworne obrazy spuchniętego ciała w znajomej szacie i
mnie samej w głodzie nie do opanowania, na kolanach przy rozszarpanym gardle.
Wciąż pamiętałam wyraźnie pasję, z jaką chłeptałam krew — obrzydliwie
zakrzepniętą, czarną jak smoła, a potem przerażenie po uświadomieniu sobie, że
to ja zrobiłam. I za każdym razem, gdy omamy się nasilały, nie mogłam przestać
się nakręcać — muszę go zjeść, zanim on zje mnie.
Resztę dnia spędziłam
wolna od towarzystwa ludzi, naciągana, masowana i wykręcana przez skrzaty
domowe; choć ćwiczenia nie dawały kompletnie nic, postanowiłam zachować to dla
siebie. Nie miałam serca studzić zapału Barty’ego, kiedy zjawiał się codziennie
wieczorem, żeby zmonitorować postęp i zjeść ze mną kolację. Udawałam, że czułam
się wspaniale, a gdy w nocy zostawałam sama, siadałam podparta na brzegu łóżka
i mimo wszystko przeżywałam zawód. Skonsternowana patrzyłam na dwie drewniane
kule, które Narcyza przyniosła początkiem tygodnia i stały tak już piąty dzień,
oparte o ścianę za szafką nocną. Dlaczego to nie dziś? Przecież miało być dziś.
Może jutro? Tak, na pewno jutro.
I właśnie jutro stało
się dziś. Od momentu, kiedy Narcyza zaczęła grać, wiedziałam, że dość już
tchórzostwa. Bez przerwy trwałam podszytej strachem irytacji, ale panicznie
bałam się tego sprawdzić, nie śmiałam poprosić o różdżkę, a dźwięk Mariage d’amour obudził starą
determinację. Jakbym w końcu naprawdę się przebudziła. Długo siedziałam na
skraju materaca, wpatrując się w pianino; nakrywa wciąż była podniesiona, a na
pulpicie Narcyza zostawiła nuty — wiedziałam, że to najzwyklejszy
przypadek, ale jakaś przesądna część mnie dopatrywała się w tym znaku. Wiaterek
delikatnie poruszał firanką i wydmuchał prawie cały odór zgnilizny, a jedyny
dowód na to, że ktoś kiedykolwiek w tym pokoju chorował, stał w kącie nieopodal
łóżka. Zbyt daleko, by go dosięgnąć, ale i tak wyciągnęłam
dłoń — pierwszy raz całkowicie spokojna, bez krztyny strachu.
— Accio — wyszeptałam,
choć w pobliżu i tak nie znajdował się nikt, kto mógłby to usłyszeć.
Kule drgnęły, a potem jak gdyby nigdy nic podleciały prosto do rąk.
Złapałam je w ostatniej chwili, nim spadły na podłogę i narobiły hałasu.
Uśmiechnęłam się cierpko; mogłam poruszyć każdym przedmiotem w tym pokoju, ale
nie potrafiłam zmusić do tego własnych nóg. Już drugi raz. Nie zapomniałam, jak
z tego korzystać, ale za pierwszym razem, o dziwo, okazało się to znacznie
łatwiejsze. Z trudem podciągnęłam się do pionu, mając w głowie rady profesora
Lupina, kiedy lata temu uczyłam się latać — spięta, z zagryzionymi
zębami, z całych sił ściskając uchwyty, pilnowałam, by trzymać równowagę.
Powoli, bardzo powoli posuwałam się do przodu, trzęsąc się i postękując z
wysiłku. Wcześniej pokonywałam ten dystans w kilku susach i nigdy nie przyszło
mi do głowy, że to tak daleko. Już po czterech krokach ramiona zaczęły
drętwieć, a kiedy dowlekłam się środek pokoju, łokcie zaczęły niekontrolowanie
drżeć. Miałam wrażenie, że ciągnęłam za sobą dwa dziesięciotonowe głazy, a nie
nogi; po pokonaniu mniej więcej połowy drogi, kiedy pierwsza kropla potu
popłynęła mi między brwiami, zaczęłam rozważać czary, ale wolałam nie kusić
losu — łoskot, którego narobiłabym swoim lądowaniem na ścianie,
obudziłby cały dwór.
— Dalej, kurwo… nie
łam się… — wycedziłam przez zaciśnięte zęby, coraz rozpaczliwiej
szarpiąc się z kulami. Mazałam stopami po śliskiej podłodze, ale koniuszki
palców nie wystarczały, by odciążyć ręce.
Nareszcie opadłam na
ławeczkę i aż jęknęłam z bólu; mięśnie płonęły mi żywym ogniem, a dłonie miałam
czerwone i odrętwiałe. Trzepałam nimi w powietrzu przez jakiś czas, aż chłód
złagodził pieczenie; domyślałam się, że dopiero jutro odczuję prawdziwe efekty
tej wycieczki. Po cichu liczyłam, że Esencja pomoże także na zakwasy.
Odwróciłam się do
pianina i dotknęłam klawiszy. Delikatnie i nieśpiesznie, z nabożnym skupieniem,
nie dowierzając, że się powiodło. Siedziałam tu i za chwilę miałam zagrać, a
jeszcze półtora tygodnia temu nie byłam w stanie podrapać się po nosie. Było mi
tak luźno i przyjemnie, kompletnie zapomniałam o tym, że wyglądałam jak potwór.
Wyprostowałam się i podekscytowana sięgnęłam do gablotki obok; doczołgałam się
tu, by grać, nie obmacywać klawisze. Przez kilka minut przeglądałam teczki,
zastanawiając się, który utwór nadawałby się na pierwszy raz. Coś klasycznego…
o, a może coś mojego? Starego czy nowego?
W końcu ustawiłam nuty
na pulpicie; w pokoju panował niemal prawie całkowity mrok, chłodny i
granatowy, jedynym źródłem światła był księżyc i okna z
naprzeciwka — jedyny dowód na to, że jeszcze nikt tu nie pomarł. Ale
nieważne, bo i tak znałam to na pamięć. Sztywna ze zdenerwowania nacisnęłam na
klawisze, a instrument wydał pierwszy dźwięk — tak czysty i
doskonały, jak ten, który wypłynął spod palców Narcyzy Malfoy. Wzruszenie
ścisnęło mnie za gardło i przez moment grałam w kółko jeden i ten sam zapętlony
początek, aż powoli, bardzo powoli gula zaczęła się zmniejszać i odzyskałam
głos.
— Playground school bell rings again,*
Rain clouds come to play again,
Has no one told you she’s not breathing?
Hello, I’m your mind giving you someone to talk to,
Hello.
Rain clouds come to play again,
Has no one told you she’s not breathing?
Hello, I’m your mind giving you someone to talk to,
Hello.
If I smile and don’t believe,
Soon I know I’ll wake from this dream.
Don’t try to fix me, I’m not broken,
Hello, I’m the lie living for you, so you can hide
Don’t cry.
Soon I know I’ll wake from this dream.
Don’t try to fix me, I’m not broken,
Hello, I’m the lie living for you, so you can hide
Don’t cry.
Suddenly I know I’m not sleeping,
Hello, I’m still here,
All that’s left of yesterday.
Hello, I’m still here,
All that’s left of yesterday.
Z początku byłam całkowicie pewna, że to moja wyobraźnia albo
poruszenie wywołane muzyką, ale kiedy dźwięki umilkły, wrażenie znajomej
obecności nie zniknęło. Na ramieniu poczułam powoli wpełzającą dłoń i
natychmiast poznałam jej właściciela, nim jeszcze nakryłam ją swoją. Miałam
wrażenie, że emocje lada moment mnie rozsadzą — począwszy od
wzruszenia i radości, przez zniecierpliwienie, na rozpaczy skończywszy, ale
wiedziałam, że jeśli zapłaczę, ta idealna chwila między nami runie. Cisza kłuła
w uszy.
— Umierałam bez ciebie — powiedziałam to głosem nabrzmiałym
od łez, najmocniejszym, jaki dałam radę z siebie wydobyć. Niemal fizycznie
poczułam w żołądku żal nierozerwalnie połączony z tym, że tak długo kazał na
siebie czekać.
Parsknął krótko, ale nie było w tym wesołości.
— Nie dramatyzuj — zabrzmiał ironicznie, choć kiedy na
niego zerknęłam, trzymał się nienaturalnie sztywno. Ostry profil wyglądał
jeszcze bardziej demonicznie w lodowatym świetle księżyca, a oczy połyskiwały
zbyt przenikliwie, bym mogła znieść to spojrzenie; powędrowałam wzrokiem z
powrotem do nut. — Żyjesz i pochłaniasz całą uwagę mojego
najwierniejszego pieska.
— Wyjdę za niego.
Znów się roześmiał, tym razem szczerze, a atmosfera momentalnie
zgęstniała, jakby ten śmiech był groźbą. Przez sekundę nie mogłam oprzeć się
wrażeniu, że to kolejny surrealistyczny sen wywołany Esencją czy kolejnym
alchemicznym eksperymentem Barty’ego, ale gdy poczułam szarpnięcie i obrotowy
stołek postawił mnie tuż przed Czarnym Panem, już wiedziałam, że nie spałam.
Żadne omamy nie potrafiły odtworzyć tej fali energii, z którą się zderzyłam.
Nie w tak realistyczny sposób. Kiedy znów się odezwał, jego głos wręcz ociekał
jadem.
— Wyglądasz szkaradnie.
Spodziewałam się, że poczuję się dotknięta, ale rozbawiło mnie to.
Usta drgnęły mi w kompulsywnym uśmiechu. Choć czerwone oczy płonęły najczystszą
podłością, chłonęłam tamten żar — pierwszy prawdziwy ogień pośród
litościwych i zniecierpliwionych spojrzeń, od kiedy się ocknęłam. Dokładnie
taki sam, jak zapamiętałam, niezabarwiony żadną absurdalną troską. Przypomniałam
sobie, że istniały wobec niego jakieś inne uczucia niż tylko strach i
niepewność.
— Je m’en fous, mogę
śpiewać, reszta mnie wali.
Przez moment
taksowaliśmy się wzrokiem, jakby tygodnie oskarżeń i niedopowiedzeń nigdy nie
miały miejsca. Już byłam bezpieczna, wiedziałam, że nie musiałam obawiać się
wygnania. Co nie oznaczało, że mogłam liczyć na odpuszczenie win, ale o
najważniejszym już się przekonałam — zostanę tu między potępionymi i
nikomu więcej nie zagrożę. Dopóki znów nie zostanę oskarżona o coś, czego nie
popełniłam. I nawet nie czułam się z tym źle. Nie potrafiłam zadecydować tak
długo, aż świat sam przydzielił Sophie Serpens do, ich zdaniem, właściwego
szeregu. Nareszcie byłam wśród swoich.
— Masz jedno życzenie. Możesz poprosić, o co chcesz.
Zaskoczona poderwałam
głowę. O co? O to, by było jak dawniej? O wybaczenie czegoś, czego nie
zrobiłam? O zwrot różdżki? Albo o Barty’ego? Pragnęłam zbyt wielu rzeczy, które
de facto — chciałam w to wierzyć — były wyłącznie kwestią
czasu. A zaraz stanęła mi przed oczami szara, zaciśnięta twarz Narcyzy, jej
niezłomne spojrzenie i maska doskonałej beznamiętności, za którą kryła trupa.
— O ostatnią szansę
dla Malfoyów.
Wiedziałam, że go to
zaskoczy, nawet rozśmieszy, ale nie spodziewałam się, że do tego stopnia.
Ukucnął tak, że znaleźliśmy się na jednym poziomie. I choć jego oblicze
pozostało gładkie i nieporuszone, dało się wyczuć narastające rozdrażnienie.
Nawet wymknęło mi się coś na kształt triumfalnego
uśmieszku — nareszcie czymś go zaskoczyłam, ale szybko sobie
uświadomiłam, że nie był to moment, w którym koniecznie chciałabym prowokować
awanturę. Długo czekałam, aż i jego usta drgnęły, a potem rozciągnęły się
pogardliwie. Zacmokał karcąco.
— Mogłaś poprosić o
wszystko, a chcesz wolności Malfoyów? Zmarnowałaś życzenie — prychnął
rozbawiony, lecz w powietrzu wciąż buzowały fizycznie wyczuwalne iskierki. Niespodziewanie
uniósł rękę i chwycił mnie za kark, aż ugięłam się pod jej ciężarem, ale kiedy
mówił, głos miał identycznie spokojny i zjadliwy. — Jeśli cokolwiek
przeskrobią, ty też za to zapłacisz, tu
comprends?
Poczułam w żołądku
zaciskający się supeł i nienaturalne gorąco w okolicy kołnierza, ale skinęłam
sztywno głową.
— Jasne.
Energia między nami
stężała do tego stopnia, że byłam niemal pewna — zaraz oberwę. Mimo
wszystko. Z całą pewnością nie spodziewałam się pocałunku. Nie teraz, kiedy
wyglądałam jak potwór i wciąż przypominałam mu o klęsce. Zależności. Uratowałam
mu życie i to wystarczyło, by mnie znienawidził, a nie przyciskał do pianina.
Instrument wydał ciężki, nieczysty dźwięk, ale usłyszałam to jak zza ściany. W
uszach mi szumiało, a krew zawrzała, gdy pofrunęłam do góry, ciasno opleciona jego
ramionami. Zapomniałam o wszystkim. Nawet w perspektywie naszych zaszłości to
wydawało się wręcz absurdalne, ale nie powiedziałam ani słowa, nienaturalnie
rozgrzana, kierowana najniższymi pobudkami. Wylądowałam na materacu, a siła
uderzenia na moment odebrała mi dech, ale Czarny Pan nie dał mi sekundy na
otrząśnięcie się. A to okazało się tak znajome! Jakby trzy tygodnie snu w
piekle, wojna i miesiące niedopowiedzeń nie istniały. Jego ręce były wszędzie,
wszędzie tam, gdzie nie powinno ich być z wielu powodów, a jeden z nich
odpoczywał właśnie kilka sypialni dalej. Mimo to nie potrafiłam, nie chciałam tego przerwać, przecież to
tylko jedna z wielu taki sytuacji jak wcześniej i — jak się
okazało — później w przyszłości. Nic wielkiego. Kilka pocałunków,
kilka dotknięć i cała lawina magii, cyrkulujące fale energii przenikające nas w
jednakowy sposób, przeszywające w najbardziej podniosły, erotyczny, wzruszający
i dramatyczny sposób. Szeroka gama uczuć na raz, coś dziesięć razy mocniejszego
od krwi, porównywalnego do muzyki przepływającej przez każdą komórkę. I chyba
działo się to bardziej wewnątrz umysłu, cielesność grała gdzieś z tyłu, kiedy
moje usta całowały dużo mniej żarliwie. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów
doznałam w sobie tak intensywny natłok obcej magii — aksamitnie
czarnej, prawie namacalnie gęstej, ale doskonale dopasowanej. Wszystko wokół
wirowało i miałam wrażenie, że za moment eksploduję od nadmiaru wchłoniętej
energii, ale pragnienie i tak wzrastało. Jakby ktoś nieustannie pompował mi
przez gardło powietrze. Z gorącej szyi i pulsującej pod moimi wargami żyły bił
najciemniejszy strumień wędrujący z powietrzem prosto do płuc. Wtedy ani przez
ułamek sekundy nie pomyślałam o pokusie skosztowania krwi, pragnęłam jedynie
postąpić o krok dalej, bez względu na to, jakie przyniosłoby skutki. I ta
paląca niecierpliwość trwała idealnie do momentu, aż wraz z dłońmi na biodrach
i ustami na moich piersiach nie zaczęła się ziszczać.
Poderwałam się i automatycznie
odskoczyłam, dysząc ze strachu. Voldemort — idealnie po środku zimnej
plamy światła na łóżku — też się wycofał. Nagle zrobiło się
przeraźliwie zimno, choć przez okno napływało z zewnątrz ciepłe powietrze. Nie
musiał nic mówić, wzrok robił to za niego.
— Jesteś moim…
jestem twoją… — wykrztusiłam. — To jest…
Powstał i nagle wydał mi
się dziesięć razy wyższy i onieśmielający niż zwykle. Przez jego pobłażliwość
na przestrzeni lat ośmieliłam się zapomnieć, z kim miałam do czynienia i co
oznaczała odmowa. W tamtej chwili przeszyła mnie szpila najbardziej
autentycznego przerażenia, jakiego nie doświadczyłam od bitwy. Magia zawirowała
niebezpiecznie, lecz tym razem nie było w niej niczego przyjemnego.
— No jakie? — wysyczał
i sięgnął do przodu; chwycił mnie za kark i błyskawicznie podciągnął do góry,
zmuszając, bym uklękła na bezwładnych kolanach. Dotyk, który jeszcze chwilę
wcześniej otulał, teraz surowo karał. — Złe? A co to znaczy?
Impuls. Pierdolony impuls. I choć po stokroć chciałabym się
wtedy opanować, nie było już odwrotu, stało się. Powiedziałam coś, co od
początku wisiało poza nami jak niewidzialne tabu, którego — jak oboje
próbowaliśmy udawać — nie dostrzegaliśmy, ale zdawaliśmy sobie sprawę
z jego obecności. I nareszcie to padło. W tej przerażającej sytuacji
powstrzymałam się przed odpowiedzią. Przestraszyłam się. Po prostu się
przestraszyłam, ale wiedziałam, że prędzej zaryzykowałabym serię Cruciatusów,
niż wyjawiła prawdę. Chyba oczekiwał, aż coś odpowiem, lecz ja milczałam, nie
potrafiłam wymyślić żadnego wiarygodnego kłamstwa, które by go uspokoiło. Sekundy
ciągnęły się niemiłosiernie w tym potwornie bolesnym, gęstym napięciu, aż
Czarny Pan niespodziewanie puścił mnie i już go nie było. Drzwi trzasnęły,
zanim wygrzebałam się z pościeli — roztrzęsiona, wygnieciona i
porozpinana. Drżącymi rękami sięgnęłam po górę od piżamy i powoli ją włożyłam;
miałam wrażenie, że te krótkie odwiedziny trwały kurewsko długo, ciągnęły się
godzinami, a ja znów byłam dwiema różnymi osobami — Sophie sprzed
wizyty Czarnego Pana i Sophie po niej. Z tym, że dopiero w tej Sophie poczułam
się znowu sobą. Przywołałam kule i odesłałam je z powrotem na miejsce. Kiedy z
samego rana pani Malfoy albo Barty zjawi się ze śniadaniem i skrzatem do
towarzystwa, nikt nie zauważy, że ta noc różniła się od poprzednich. Miałam
ochotę się rozpłakać, ale wciąż byłam zbyt przerażona. Nie mogłam pozbyć się
wrażenia, że ten dramat definitywnie coś skończył. Wyrzuty sumienia gniotły
mnie w dołku jeszcze przez długie godziny, kiedy próbowałam dojść do ładu z
emocjami. Nadal czułam na sobie znajomy ślad dłoni, i choć Czarny Pan zabrał ze
sobą całą magię, jego zapach wciąż unosił się w powietrzu, przeszedł wierzchnią
część pościeli, przesiąknął moje włosy. Czy postąpiłam dobrze? To była
asertywność czy zwykłe tchórzostwo? Co odpowiedziałby tata? Z całą pewnością by tego nie pochwalił. Tylko
czy… wciąż powinnam się zastanawiać, co poradziliby rodzice, skoro moje zdjęcie
widniało w Proroku pomiędzy
fotografiami innych poszukiwanych śmierciożerców? Być może nadszedł czas, aby
zmienić autorytet?
W tamtym momencie
doświadczyłam tak dotkliwej pustki, że gdy z samego rana po zaledwie dwóch,
trzech godzinach snu obudziło mnie trzaskanie drzwiami i krzątanie się Narcyzy,
wciąż tkwiłam w tym piekielnie bezbarwnym stanie odrętwienia. Czułam piasek pod
powiekami i miałam ochotę jeszcze trochę pospać, lecz stukanie i dzwonienie nie
ustępowało, a tupot wielu nieobutych stóp w różnych miejscach sypialni dał mi
do zrozumienia, że czarownicy towarzyszyła więcej niż dwójka skrzatów.
Nareszcie — zirytowana i niewyspana — zdecydowałam się
otworzyć jedno oko.
— Co jest,
kurwa…?! — Natychmiast poderwałam się z pościeli. Uniosłam rękę, a
tiulowa plątanina rozstąpiła się i uformowała się w grzeczne falbany po obu
stronach wezgłowia. — Co się tu dzieje?!
— Sophie, ty
czarujesz…!
— A skrzaty domowe
rujnują mój pokój! O co chodzi z tymi lustrami?
Sypialnia została
przewrócona do góry nogami. Pianino, pięknie zdobiony kabinet, komody, biurko,
fotele i resztę mebli wypchnięto na środek, nie zważając na poprzewracane na
półkach bibeloty, a kurewsko droga, aksamitna tapeta zaczęła znikać pod
długimi, wąskimi pasami luster tak, że pokój przypominał teraz salę taneczną.
Jeden ze skrzatów zaczął przytwierdzać je nawet do sufitu.
Wstrząśnięta spojrzałam
z powrotem na Narcyzę.
— O chuj
chodzi? — powtórzyłam nienaturalnie piskliwym głosem.
— Instrukcje od Czarnego
Pana — odparła krótko i przystąpiła do rozkładania śniadania na
drewnianej tacy.
Obserwowałam ją przez
chwilę, starając się otrząsnąć z porannego szoku. Groteskowość tego widowiska
wytrąciła mnie na moment z równowagi — lustra, skrzaty domowe i
Voldemort pasowały do siebie jak pięść do nosa, dopóki nie połączyłam faktów.
No tak. Mogłam się tego spodziewać. Wściekłość bardzo szybko ustąpiła miejsca
rozgoryczeniu, tak, że nawet się roześmiałam. Złośliwy… mściwy… bezczelny…
bezczelny sukinsyn. O ile zaraz po przebudzeniu wciąż czułam się winna, tak w
tym momencie wszelkie wyrzuty sumienia spierdoliły w podskokach na Madagaskar. Bez
słowa wsypałam prawie pół cukierniczki do owsianki i pochłonęłam ją w mgnieniu
oka, byle zająć się czymś w momencie, kiedy skrzaty demolowały sypialnię. Kiedy
skończyły, z każdej strony — nawet z góry, z jebanego
sufitu — łypała moja własna twarz. Choć nieco mniej pobliźniona i
powykrzywiana, wciąż jednakowo szkaradna. Do tej pory unikałam luster,
rozkazałam pozasłaniać te w pokoju i w łazience, za to teraz miałam ich pod
dostatkiem. Dupek. Przynajmniej nie zabrał radia.
Rozkazałam Narcyzie
nastawić, a sama położyłam się na plecach ze skrzyżowanymi pod głową rękami; znalazłam
mniejsze zło we wpatrywaniu się w siebie przez półprzezroczyste zasłonki, które
skrzaty zostawiły po rozmontowaniu haftowanego baldachimu. Pani Malfoy zaczęła
majstrować przy pokrętle i po chwili pokój wypełniło ciche brzęczenie Yesterday Beatlesów.
— Słyszałam w nocy
pianino… — zaczęła niepewnie, gdy wszystkie meble wróciły na swoje
miejsce i zostałyśmy same.
— Gram, śpiewam,
czaruję, normalnie człowiek orkiestra, tylko dalej wyglądam jak szyszymora, o
czym, jak widzę, mam sobie co chwilę przypominać — warknęłam. — Ten
dupek przecież nie byłby sobą, gdyby…
— Lucjusz i Draco
są wolni — przerwała mi. Głos miała szorstki i martwy, ale gdy
uniosłam się na łokciach, by na nią spojrzeć, w błękitnych oczach zaszkliły się
łzy. — Nad ranem złożyli przysięgę. Od Bellatriks wiem, że wstawiłaś
się za moim mężem…
I nagle wszystko stało
się jasne. Po prostu nie mogłam powstrzymać ironicznego parsknięcia. Pewnie w
innej sytuacji zrobiłoby mi się nawet trochę głupio, ale po serii ostatnich
absurdalnych wydarzeń nie miałam już do tego siły. Powrót do gnicia i snu
pełnego bólu i ropy chyba nie byłby takim złym rozwiązaniem, skoro absolutnie
każdy mieszkaniec tego przeklętego domu wariatów.
— Ach, czyli
dlatego teraz znoszę to. — Uniosłam rękę i zamachałam nią niedbale. — Pewno
wszyscy pękają ze śmiechu, jaka ta Sophie jest naiwna, syndrom mesjasza
wykurwił poza skalę i teraz wzięła sobie za punkt honoru ocalenie każdego
szczura w tym zamku.
Ale Narcyza nie wyglądała
na ani trochę rozbawioną.
— Wręcz przeciwnie — odparła
spokojnie. — Wszyscy są bardzo poruszeni, myślą, że ich sytuacja też
niebawem się wyklaruje. Bella jest pod wrażeniem.
— W
istocie — mruknęłam, bawiąc się koronkowym obrąbkiem poszewki. Nie
szczędziłam sobie sarkazmu. — I co teraz zrobicie? Wrócicie do
siebie?
— Nic się nie
zmieni. Nikt nie opuścił tego miejsca od tygodni… i niekoniecznie dlatego, że
Czarny Pan tak rozkazał. Nie mamy gdzie wracać, nawet gdyby nagle wszystko
wróciło do porządku sprzed bitwy. Nasz majątek został skonfiskowany. Jesteśmy
bezdomni.
W jej głosie ani przez
chwilę nie zabrzmiała gorycz, jedynie chłodne, wyważone zdecydowanie.
Zaskakujące jak na kobietę, którą od pierwszych dni życia otaczał śmieszny
przepych. A jednak okazało się, że — w porównaniu do reszty potępionej
ferajny — najlepiej radziła sobie z zaakceptowaniem nowej
rzeczywistości. Okazała się najsilniejsza z nas wszystkich.
Po wczorajszej
eskapadzie pod pianino dzisiaj z większym optymizmem ujęłam kule w dłonie, choć
ramiona i barki bolały niemiłosiernie. Doświadczyłam dziwacznego uczucia grozy,
gdy kątem oka obserwowałam się w lustrze — to był ten moment, kiedy
odzyskanie sprawności było na wyciągnięcie ręki, ale wciąż potrzebowałam pomocy
choćby w pójściu do łazienki. Frustracja zamiast maleć, rosła z każdym drobnym
niepowodzeniem, mimo że jeszcze tydzień temu marzyłam o takiej nieporadności. Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek wcześniej
tak łatwo wpadała z zachwytu w gniew i z powrotem.
Wieczorem zamiast
Narcyzy wpadł Barty. Niezmiennie promienny i podekscytowany, co zaczęło być dla
mnie równoznaczne z kolejnych niekonwencjonalnym wynalazkiem, jednak tym razem nie
przytargał ze sobą ani skrzata domowego, ani butli z eliksirem. Pojawił się z
wózkiem.
— Nie ma
mowy! — wypaliłam, odrzucając przestarzały numer Czarownicy.
— Rozumiem, że
wielkie łoże i sługi wkoło niego są bardziej dramatyczne, ale musisz zacząć
wstawać — odparł z entuzjazmem, zamykając za sobą
drzwi. — Słyszałem o Malfoyach, masz gest…
— Mhm — mruknęłam
niezadowolona i opadłam z powrotem na poduszki. — Mam nadzieję, że
nie będę tego żałować, poręczyłam za nich.
Przez jakiś czas
obserwowałam, jak Crouch rozkładał i sprawdzał wózek. Fotel wyglądał elegancko
i wygodnie — duży, z głębokim oparciem, obity jakąś ładną, fioletową
tkaniną, chyba żakardową. Gdyby tylko nie te koła; poczułam dreszcz na plecach,
kiedy Barty zaczął sprawdzać opony. Miał rację, leżenie w łóżku może i było
teatralne, ale nie przywoływało na myśl niepełnosprawności, a wózek na kółkach
tak. Widok drewnianych uchwytów sprawił, że zrobiło mi się niedobrze.
— A ty? Czego sobie
życzyłeś? — zapytałam, byle odwrócić swoją uwagę od
fotela. — No wiesz… w nagrodę za wyciągnięcie mnie z dupy.
Crouch tylko poklepał
mocno wysokie oparcie.
— To jest moje
życzenie. Poprosiłem Czarnego Pana, aby był łaskaw powierzyć mi opiekę nad
tobą. No, wszystko gotowe. To co, wypróbujemy go?
I wtedy już wiedziałam,
że poprzedniej nocy podjęłam właściwą decyzję. Gdy podawał mi kule, bym
samodzielnie mogła podejść do wózka, tamto przykre uczucie pustki nieznacznie
zelżało. Skoro autorytet mogłam wybierać jedynie spośród niegodziwców, może
powinnam zdecydować się na najlepszego z nich. Moralność Bartemiusza była
idealnie wyważona, przez co nieustannie odnosiłam wrażenie, że Crouch odnalazłby
się doskonale zarówno po stronie Voldemorta, jak i Zakonu Feniksa. Każdy jego
wybór miał uzasadnienie w zasadach, które wyznawał. Dokładnie tak, jak jego
pan. I choć Barty bezgranicznie mu ufał, wiedziałam, że inspirował się
wszystkim, co w Czarnym Panu uważał za najlepsze. Ja mogłam marzyć o takim
rozsądku.
Zapytałam go nieśmiało,
co sądził o liście do Ghostów, ale milczał, udając, że ostatni raz sprawdzał
koła. Jakże sugestywnie.
— Niebawem może się
tak stać, że wrócisz do rodziców — odezwał się i przykucnął przy
fotelu.
Coś nieprzyjemnie
podskoczyło mi w żołądku, jakbym podczas schodzenia ze schodów nie trafiła na
stopień, ale nawet nie drgnęłam. Nawet spróbowałam się uśmiechnąć, choć miałam
wrażenie, że podwaliny świata, które powoli zaczęłam budować, runęły na nowo. I
znów nic nie było pewne.
— Kiedy? To w ogóle
możliwe? — zapytałam beztrosko. — Czytałeś Proroka, jestem „poszukiwanym
śmierciożercą”, Oreżnów na bank jest pod obserwacją.
— Nie wiem. Ale kim
jesteśmy, by zrozumieć zamiary Czarnego Pana? Możemy tylko snuć teorie, a jeśli
chcesz poznać moją… my wszyscy tutaj, ten „areszt domowy”… to nie gra na czas
ani kara, jak wszyscy szepczą, a próba. Powrót do domu może być twoją… może po
to, żeby się przekonać, czy wrócisz? — mruknął skonsternowany, po
czym westchnął ciężko i wyprostował się już z większym entuzjazmem, którego jednak
nie dostrzegłam na jego twarzy. — To fragment czegoś większego i my,
maluczcy, musimy mu zaufać.
— To było dopiero
dramatyczne — podsumowałam ze śmiechem, choć w środku wciąż gniotła
mnie perspektywa rychłego powrotu do Oreżnowa. I nie wiązało się to tylko i
wyłącznie z narażaniem rodziny; czysto egoistycznie obawiałam się kolejnego
rozstania z Bartym. Widziałam, że on również. Zanim postanowił pociągnąć ten
podniosły temat lub, co gorsza, odstawić mnie z powrotem do łóżka, uśmiechnęłam
się i dodałam konspiracyjnym szeptem: — Mam taki pomysł, żeby
przejechać się po korytarzu, póki wszyscy są zajęci kolacją. W życiu nie
podejrzewałam, że zamarzę za widokiem normalnej ściany.
Bardzo chętnie przystał
na moją propozycję. Nigdy dotąd nie poruszałam się przy pomocy wózka i było to
zupełnie niepowtarzalne uczucie — mieszanina wszystkich rodzajów
braku kontroli, jakie mogłam sobie wyobrazić, ale i ogromne podekscytowanie.
Coś się zadziało. Siedziałam prosto, zginałam i prostowałam palce u stóp, a
kiedy Barty otworzył drzwi i przepchnął fotel delikatnie przez próg, okazało
się, że poza moją sypialnią znajdował się inny świat. Miałam wrażenie, że od
momentu, gdy zobaczyłam go po raz ostatni, minęły lata. Ogromna sala wejściowa,
stylizowana na tę, którą widywałam w Hogwarcie, lecz dużo bardziej czysta i
strojna, z podłogą tak wypolerowaną, że można w niej było dostrzec odbicie
fresku na suficie. Ściany, z których nareszcie nie straszyła moja twarz,
przyjemnie stonowane, udekorowane sztukaterią. Rzędy pozamykanych pokoi i ten
jeden — dokładnie naprzeciw schodów i wysokich, dwudzielnych
drzwi — niby niepozorny, ale najbardziej przyciągający wzrok. Ten, w
którym być może teraz pracował lub odpoczywał Czarny Pan. Nie. Nie, z całą pewnością go nie było. W innym razie Barty nie
zgodziłby się na tę wycieczkę. Zabrał mnie do swojej sypialni, a potem pod
wschodnie schody prowadzące na piętro. Był przy tym tak ostrożny i powolny, a
granitowa, śliska podłoga biegnąca przez cały korytarz wręcz krzyczała: zapierdalaj mną! Aż się prosiła. Spojrzałam
na Barty’ego i uśmiechnęłam się łobuzersko. A tamten błysk w jego oczach mógł
oznaczać tylko jedno: natychmiast się zrozumieliśmy.
— Proszę państwa,
przy balustradzie chyba pojawił się złoty znicz — wyszeptał,
pochylając się tuż nad uchwytami. — Tak, to musi być znicz, Potter
już go zauważy!
— Ale ja nie jestem
szukającym…!
Mocne pchnięcie i wózek
pomknął gładko samym środkiem korytarza.
— Nic straconego,
Serpens już siedzi mu na ogonie! Lecą łeb w łeb, panie i panowie, czy będziemy
świadkami najbardziej spektakularnego zwycięstwa Ślizgonów w tym sezonie?! Aj,
mało brakowało! Ale co to? Znicz zakręcił, Potter rozwalił sobie głupi łeb,
wpadając prosto w trybuny, Serpens pędzi dalej…!
— Barty, zabijesz
nas!
Tuż przed salą tronową
zrobił ostry zwrot i pomknął z powrotem.
— Cicho, to
Błyskawica! Pałkarz Gryfonów odbija w Serpens tłuczkiem… Unik! Unik! Unik! Z tą
miotłą nic nie ma szans!
— I z szukającą
też!
— I z szukającą
też! Serpens pochwyciła znicza i robi honorową rundkę wkoło boiska, Slytherin
wygrywa tysiąc do zera, Gryfoni rzucają się z trybun, widownia szaleje!
Nasze wrzaski musiały
roznieść się po całym dworze, dziesięć razy zwielokrotnione, a fotel tańczył po
wypolerowanej posadzce i pewnie trwałoby to jeszcze jakiś czas, gdyby nie
postać, z którą prawie się zderzyliśmy. Crouch gwałtownie wyhamował, a ja prawie
zleciałam z wózka prosto pod nogi Notta. W sali na moment zapadła głucha cisza.
Wysoki, przeraźliwie chudy i pomarszczony jako jeden z niewielu śmierciożerców
nie nosił na sobie widocznych śladów bitwy; musiał słyszeć nas już z daleka,
ale nawet teraz nie mógł oszczędzić sobie tego protekcjonalnego uśmieszku.
— A,
Crouch — zawołał cicho śmierciożerca, a jego blade oczy zwęziły się
pogardliwie. — Dobrze, że cię widzę. Chciałbym ci przypomnieć, że
dzisiaj masz rozdać pierwszą partię dokumentów.
— Pamiętam,
Nott. — Wyraz twarzy Barty’ego natychmiast się zmienił. Choć włosy
wciąż miał rozwichrzone, a szatę w nieładzie, zniknął wszelki ślad po chłopięcej
radości i nagle Crouch wydał mi się co najmniej dziesięć lat
starszy. — Będą na czas.
— No, ja myślę. Nie
wiem, jak tobie, ale mnie już znudziło gnicie
w tej norze. Dokumenciki możesz dostarczyć po kolacji, jeśli łaska…
— Oczywiście — przerwał mu z
naciskiem. — Odbierzesz je za — zerknął na
zegarek — czterdzieści pięć minut u Czarnego Pana. Jak wszyscy.
Przez chwilę piorunowali
się nawzajem wzrokiem, a ja znalazłam się dokładnie pośrodku małej burzy,
wyraźnie mocniejszej ze strony Bartemiusza. Nie lubił Notta, zresztą podobnie
jak reszty śmierciożerców, którym udało się przetrwać po zniknięciu Voldemorta.
A oni nawiązywali ze sobą skomplikowane koalicje i nienawidzili się nawzajem.
Przykład wręcz idealnej rodzinki — skłóconej, obłudnej, uchodzącej za
doskonałą. Do której teraz należałam.
Tymczasem napięcie
urosło do takich rozmiarów, że któryś z nich musiał w końcu odpuścić. Nott
chrząknął znacząco.
— Za czterdzieści
pięć minut, Crouch — rzucił, ledwo zauważalnie skinął głową w moją
stronę i minął nas, energicznie łopocząc szatą.
Odetchnęłam dopiero
wtedy, gdy kroki ucichły, a Barty bez słowa pchnął wózek i zawrócił. Nie
odezwałam się, kiedy wziął mnie na ręce i położył do łóżka. Już nie odzyskał
wcześniejszego zapału, a twarz wciąż miał przerażająco poważną. Widziałam, jak
oni wszyscy na niego patrzyli. Jak na farciarza, który omotał Czarnego Pana
jakimiś sztuczkami, choć już wielokrotnie udowodnił, że zasłużył na jego łaskę.
Gdyby nadarzyła się okazja, pewnie każdy z satysfakcją posłałby go do
diabła — z powrotem do Azkabanu. Przesunęłam się na materacu bliżej
okna i poklepałam ręką wolne miejsce; Crouch przysiadł tylko na chwilę i choć
wyglądał na całkowicie opanowanego, nie miał mocy zwodzenia moich zmysłów.
Natychmiast wyczułam od niego zniecierpliwienie, podobnie jak wcześniej w holu
od Notta.
— Wozisz mnie po
korytarzach, a masz swoją robotę — odezwałam się, kiedy przytuliłam
głowę do jego ramienia. Pierwszy raz poczułam ukłucie wyrzutów sumienia z
powodu wczorajszej nocy. — Nie zasługuję na ciebie.
Parsknął pod nosem i
nieudolnie spróbował się uśmiechnąć.
— Od tygodnia
wszystko jest gotowe. Czekałem na rozkaz Czarnego Pana.
— Nie byłbyś sobą…
Tym razem naprawdę się
roześmiał.
— Co wam po nowych
dokumentach, skoro wszędzie są wasze
zdjęcia? — zapytałam. — Przecież ludzie wiedzą, jak
wyglądacie…
— Nie pracowałem
nad fałszywymi dokumentami. Wpadłem na to jakiś czas temu… na długo przed tym,
jak… jak sielanka się skończyła. Delikatnie mówiąc. Wypatrywałem ludzi…
najczęściej samotnych albo mugoli… A potem porywałem. Niebawem na korytarzach
zaroi się od staruszków, chociaż mam w zanadrzu nawet kilku czarodziejów. I
właśnie to robiłem od samego początku. Prawdę mówiąc — zawahał
się — zacząłem jeszcze przed bitwą. Na wszelki wypadek, kiedy mugole
znikali na taką skalę, że w oczach czarodziejskiego świata byli jedynie
bezimienną masą. Wieczorem nasz pan zbierze wszystkich, zapozna z planem, każdy
dostanie swojego mugola i nowy życiorys… Wypróbowałem to, to dobra metoda.
Dopóki każdy zachowa rozsądek, być może uda nam się rozwinąć to na szerszą
skalę, przydzielić niektórym śmierciożercom po kilka osób. Sam mam jednego
mugola i czarownicę z Austrii, dzięki temu mogę wychodzić. To naprawdę dobra
metoda.
Słuchałam tego z
najwyższą uwagą, rozdarta między podziwem a niechęcią, a on mówił o tym tak
spokojnie! Jego serce biło miarowo, jakbyśmy rozmawiali o obiedzie, choć w
kociołkach bulgotały teraz hektolitry eliksiru wielosokowego, a w lochach
zawodziły dziesiątki ludzi. Tylko dlaczego, że byli wyglądali zbyt przeciętnie,
by Barty przeszedł obok nich obojętnie. Przez dłuższą chwilę w milczeniu
gładziłam palcami jakieś niekonkretne miejsce na jego piersi, wyobrażając
sobie, jak wieczorami przeczesywał parki i odhaczał na swojej liście: Nott, Crabbe, Selwyn, Yaxley… Nawiedziła
mnie wizja Croucha koczującego pod kościołem, czekającego na jakąś babcię w
chustce i… nic. Obojętność. I odrobinę pustki, ale żadnego gniotącego supła w
trzewiach, zero obrzydzenia.
— Może powinnam
zwracać się do ciebie… hmm… Wielosokowy
Mistrzu? Nie, to brzmi chujowo…
— Sophie, nie
przeklinaj…
— Przeszkadza ci,
że przeklinam, ale nie widzisz niczego złego w porywaniu ludzi? Nie boisz się,
że wszystko wygadam? Czarny Pan wykopie mnie stąd lada dzień, może nawet jutro…
Nie, Barty, to są jego plany?
Zamierzacie porwać wszystkich? Dla Czarnego Pana też porwałeś jakiegoś dziadka?
A co będzie, jak któryś z nich nawieje? Albo da plamę?
— Sophie, nic się
nie stanie, wszyscy są pod ścisłą kontrolą, zaczarowani i w lochach… Zresztą
sam Imperius, odpowiednio dawkowany i stosowany zamiennie z innymi zaklęciami,
działa znakomicie, nie potrzeba żadnych łańcuchów ani krat! Ja swoich ludzi
trzymam u siebie, oddałem im gabinet, są mi całkowicie posłu…
Nawijał jak najęty, a ja
nie mogłam już tego dłużej słuchać.
— A co, jeśli
zaczną walczyć z zaklęciem?! — zawołałam spanikowana. Emocje
całkowicie mną zawładnęły. — Barty, proszę cię… proszę, zostawmy to
wszystko, lećmy stąd… zaczniemy normalne życie, tu już nie ma czego łatać! Przegraliśmy,
nie widzisz tego…? Będziemy tu siedzieć jak… jak karaluchy, aż nas wszystkich
wyłapią, wsadzą do Azkabanu… rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Wieczność, wieczność w Azkabanie, nie chcę tak żyć,
Barty, lećmy…!
Wpadłam w taką histerię,
że jeszcze moment i zaczęłabym hiperwentylować, ale Crouch chwycił mnie z całej
siły za ramiona i potrząsnął. Od nadmiaru tlenu zakręciło mi się głowie.
— Uspokój się!
Boisz się… rozumiem to… ale to zaszło za daleko — wyrzucił
zdesperowany i ujął moją twarz w dłonie, zmuszając, bym na niego
spojrzała. — No już… Nie zachowuj się jak dzieciak, jeszcze wszystko
odzyskamy. Musisz zaufać Czarnemu Panu.
Cokolwiek by nie
powiedział, nie byłabym w stanie opanować płaczu. Cała gorycz i frustracja,
które gromadziły się przez ostatnie tygodnie, nareszcie znalazły ujście razem
ze łzami i żadne zapewnienia nie sprawiły, że poczułam się lepiej. Zaufaj
Czarnemu Panu. Zaufaj Czarnemu Panu. Ufałam od początku, a i tak prawie umarł,
świat, który nam wszystkim obiecywał, runął. Voldemort nie miał pojęcia, co
robić dalej, inaczej nie trzymałby nas w zamknięciu, nie miotałby się jak
szalony, nie pozwoliłby trzymać mugoli w domu, a teraz Crouch oddał im swoją
pracownię. Byłam tym wszystkim zmęczona. Żałowałam, że nie
mogłam — śladem Armanda i innych nieśmiertelnych — tak po
prostu uciec, zaszyć się na cmentarzu i obudzić się dopiero wtedy, kiedy
wszystko znów będzie jak dawniej. Wypłakałam na koszuli Barty’ego sporą plamę,
zanim nareszcie zrobiło mi się wszystko jedno; zrezygnowana obserwowałam, jak
poprawiał szatę, zanim zniknął za drzwiami. Kiedy przedstawi swój plan, zapewne
wszyscy będą zachwyceni. Po kilkumiesięcznym duszeniu się we własnym
towarzystwie zgodziliby się na wszystko, nawet na transmutację w szczury, byle
się czegoś dowiedzieć i skontrolować, co pozostało z ich majątków. Nawet ja
miałam tego wszystkiego dość, choć jeszcze nie tak dawno marzyłam o powrocie do
Czarnego Pana.
*
Mimo początkowej
niechęci do wózka następnego dnia od razu przebrałam się w szatę i tak
wyszykowana czekałam, aż Narcyza pojawi się ze śniadaniem. Byłam znużona widokiem
swojej twarzy w każdym kącie i tym, jak się ze mną obchodzono, a dzięki
fotelowi odzyskałam choć tę odrobinę samodzielności — nareszcie mogłam
przemieszczać się bez niczyjej pomocy. Plan Barty’ego chyba dobrze się przyjął,
bo z dnia na dzień dwór opustoszał — zarówno z ludzi, jak i z ich
zapachów. Nie miałam nic do roboty, ale i tak nie chciałam przebywać w
sypialni; jeździłam bez celu po korytarzach i rozmawiałam z portretami, na
które do tej pory nie zwracałam uwagi. Wszystko, byle nie oszaleć. Nie mogłam
pozbyć się gniotącego w dołku poczucia, które towarzyszyło oczekiwaniom na
wyniki egzaminów. Budziłam się każdego ranka i myślałam: czy to dzisiaj? A
potem wchodziła pani Malfoy, nastawiała radio i zaczynał się kolejny dzień.
Chyba zbyt wcześnie ucieszyłam się na dobrą zmianę — od kiedy Crouch
zniknął na super ważnym, tajnym spotkaniu u Lorda Voldemorta, nie zobaczyłam
ani jego, ani nikogo innego poza Narcyzą i skrzatami do pomocy. Aż minął
dokładnie tydzień i zamiast o ósmej zerwałam się kilka minut północy.
Przez całą niedzielę
grzmiało i lało jak z cebra, ale z jakiegoś powodu okno, które wieczorem
zamknęłam, zastałam otwarte. Firanka falowała delikatnie, a z zewnątrz napływał
charakterystyczny zapach ozonu. Zaspana i oszołomiona byłam przekonana, że to
tylko sen, dopóki na ścianie nie dostrzegłam czarnego zarysu postaci. Długie
włosy opadające na szerokie, męskie ramiona natychmiast wybiły mi z głowy
Czarnego Pana, a zaraz potem przypomniałam sobie, że przecież to dzięki
Armandowi Barty mógł uwarzyć Esencję.
— A więc to
dziś — wyszeptałam. Uśmiechałam się, choć ogarnęła mnie melancholia,
dziwny smutek, zupełnie nie na miejscu. Całkowicie abstrakcyjny. — Naprawdę
tu jesteś, czy to mi się śni?
Wyciągnął rękę i
natychmiast poczułam twarde palce szczypiące mój nos; pochwyciłam je, zanim się
odsunął — rozgrzane i pulsujące krwią, jakby Armand dopiero co zabił.
Z przyjemnością przytuliłam policzek do wnętrza dłoni. Zero zapachu, jaki wydzielał
każdy śmiertelnik, wyłącznie woń burzy i wilgotnej wełny.
— A
teraz? — zapytał.
— We śnie pewnie
powiedziałbyś coś filozoficznego… albo głupiego. To jest dopiero teatr: wszyscy
przychodzicie w nocy, jakby dzień był za mało dramatyczny.
Usłyszałam dźwięczny
śmiech, który utwierdził mnie w przekonaniu, że to naprawdę się działo.
Przysunęłam się bliżej i wsunęłam się w jego ramiona — jedyne, które
nigdy nie odmówiły mi uścisku. Prostego, wspierającego, pozbawionego
podtekstów. Niewymagającego odpłaty. Armand był nienaturalnie ciepły, przez
przemoczoną marynarkę czułam nawet delikatne tętnienie, choć jego serce
niezmiennie stało. Włosy pachniały mu deszczem i wilgotną ziemią, tylko tym,
jakby z pięknych apartamentów przerzucił się na sypianie w
trumnach — jak na rasowego wampira przystało.
— Musisz uwierzyć
mi na słowo: ja mogę przyjść tylko w nocy.
— Teraz to ja
pieprzę głupoty… Przyszedłeś mnie zabrać, tak? Powiedz.
— Przyszedłem cię
zobaczyć… obejrzeć… pozałatwiać kilka spraw. Nie ukrywam, że byłem ciekaw, jak sobie
poradzisz… Swoją drogą Esencja ze mnie
już drugi raz ratuje ci życie. Chyba powinienem zostawić Barty’emu całą butelkę
krwi, którą mógłby trzymać w lodówce…
— Dziękuję — wypaliłam,
zanim na dobre się rozkręcił. Nie wiedziałam, jak rozmawiać z nim po tym
wszystkim. Był zły, że zmusiłam go do zmiany planów? Z jak daleka musiał tu
dotrzeć? Czy pozostali już wiedzieli? Może potępiali go jeszcze bardziej? Setki
pytań kłębiło mi się w głowie, aż na wierzch wypłynęło jedno. Najbardziej
uporczywe. — Nie mam kogo o to zapytać… A boję się, że jak zapytam,
to zburzę jakiś… spokój, nie wiem… ale muszę wiedzieć. Co z profesorem
Snape’em? Ty musisz wiedzieć.
Znowu się roześmiał. Groteskowo,
odchylając głowę tak, aż błysnęły kły. Pochwyciłam desperacko jego loki, a on
się śmiał, śmiał, choć w tym śmiechu nie było ani krztyny humoru. Wstrząsnęło
mną upiorne poczucie odrealnienia — jeszcze głębsze i straszniejsze
niż podczas wizyty Czarnego Pana. A Armand chichotał dalej. Zdębiałam na jego
kolanach, choć miałam ochotę uciekać.
— Po tym wszystkim
to nadal profesor Snape? Kogo ty
chciałaś wtedy uszczęśliwić? Jego czy siebie? — Brzmiał przerażająco
radośnie. — Dla niektórych ludzi jest lepiej, kiedy umierają. Nie
możesz zmuszać każdego do życia, zwłaszcza tych, którzy tego nie chcą. Musisz
się tego nauczyć. Podczas twojej wieczności jeszcze wielu ludzi odejdzie, a ty
będziesz musiała się z tym pogodzić. Niczego się o nim nie dowiesz, chyba że on
sam tego zechce.
Nic, co do tej pory
usłyszałam, nie wstrząsnęło mną do tego stopnia. Jego słowa, choć padły chwilę
temu, wciąż dźwięczały mi w uszach, jakby Armand to wykrzyczał. Wiedziałam o
tym wszystkim. Znałam teorię i przeżyłam kilka nieodwracalnych śmierci, ale
wciąż nie dowierzałam, że można tak po prostu umrzeć. Że można się z tym
pogodzić. A on mówił o tym tak lekko, chociaż lata temu nie pozwolił mi odejść!
Chciałam mu tyle powiedzieć, wytłumaczyć, że to przecież zupełnie naturalne,
ale nie byłam w stanie się odezwać. On tymczasem odstawił mnie od siebie i bez
trudu włożył z powrotem pod kołdrę, choć wciąż ściskałam w pięściach jego
włosy; nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jeśli rozluźnię uścisk, Armand
zniknie i znów przestanę go obchodzić.
Ale powieki zrobiły się
tak potwornie ciężkie…
— J-ja tylko chcę, żeby… wiedział, że… — wymamrotałam z
trudem — że go kocham… Boże, ja kocham tylu ludzi… a jak umrą,
zostanę sama. Nie chcę być sama…
— Na początku nikt nie chce, a później każdy szuka samotności. Śpij
już, skarbie…
Było mi tak rozkosznie błogo, jak zawsze, kiedy całował mnie na dobranoc…
~*~
Nie było mnie tutaj
bardzo długo (przynajmniej w nowościach, bo stare rozdziały powoli betuję, mam już
całe dwa). Kiedy siadałam do pisania, myślałam, że będzie mi to szło jak krew z
nosa i w potwornych mękach, ale powiem tak: było chujowo, ale stabilnie.
Codziennie coś tam dłubałam, aż wydłubałam, chociaż momentami chciałam to
zostawić i wrócić do wygodnego opkowania DLR. Rozdział miał być trochę dłuższy (praktycznie
tylko o dwie sceny), ale uznałam, że część ze śmierciożercami i część z Ghostami
jednak dobrze będzie rozdzielić, skoro to jedynie około 1k słów więcej. Po prostu
kolejny będzie dłuższy. Obiecuję coś tu wrzucić wcześniej niż za dwa lata. XD
* Evanescence Hello
Dla chętnych wrzucam odnośnik do Mariage d’amour.