1 lipca 2016

371. Bariery

         Spodziewałam się, że pewnego dnia po prostu wyrwę się z koszmaru i jak zwykle po prostu znowu zacznę żyć, ale tkwiłam między świadomością a snem jeszcze bardzo długo, dwadzieścia cztery godziny na dobę zmagając się z ciasnotą, jakbym dzieliła ciało z kimś jeszcze. Wszystko niezmiennie swędziało, czułam się cała wilgotna i klejąca, absurdalnie wydawało mi się, że dopiero co położyłam się do łóżka po całym dniu pracy na grządkach — nieumyta i spocona, jednocześnie słysząc dookoła znajome głosy. Powietrze było przesycone strachem i obrzydzeniem, a łóżko — mimo wszystko — zbyt wygodne jak na Oreżnów. Bardzo chciałam się obudzić, wiedziałam, że płacz przyniósłby mi ukojenie, ale nie mogłam, po prostu nie potrafiłam, a to swędzenie doprowadzało mnie do szału.
         Nareszcie — nieznośnie powoli — obcość, której nie potrafiłam wyprzeć, sama osunęła się w głąb ciała, jakby sama stwierdziła, że nie odpowiada jej taki układ. W słabości, w której mnie pozostawiła, nawet się ucieszyłam, że to już dosyć przerażających koszmarów. Wcześniej mogłam godzinami przewracać oczami, choć nic nie widziałam, teraz nie byłam w stanie dźwignąć powiek. Mrowienie w zupełności ustało — jego miejsce zajął piekący ból, nie dość silny, bym marzyła o powrocie do poprzedniego stanu, lecz natarczywy, kurewsko irytujący, drażniący każdy najmniejszy zakamarek, jakbym wykąpała się w kwasie.
         Pierwsze, co zobaczyłam po otwarciu oczu, to przydymione, rozmazane czerwienie i brązy. Wiedziałam, że nie byłam sama, słyszałam, jak ktoś kręcił się w pobliżu — ten ktoś wystraszony i zniesmaczony — i bardzo szybko zorientował się, że wciąż żyłam. Ciepły, matczyny głos zawołał coś cicho i dłuższą chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, że to mnie wzywał. A może tych głosów było więcej? Nie chciałam ich tutaj, zabierali powietrze i głośno tupali, tak że moje bębenki niemal eksplodowały. Spróbowałam odpowiedzieć, przepędzić ich, ale gardło zapłonęło żywym ogniem. I znów walka o każdy oddech, kiedy hektolitry wydzielin próbowały wydostać się na zewnątrz, choć jakaś nieznana siła wciągała je z powrotem do płuc. Przewalałam oczami, usiłując dojrzeć cokolwiek poza tą tym ciepłym półmrokiem, ale nic z tego. Marzyłam o białym. O czymś chłodnym, lodowatym. Mokrym. O wietrze, byle jak najdalej od tego ukropu. Aż tu niespodziewanie pojawili się inni. Więcej kroków, więcej głosów, na miły Bóg, wewnątrz głowy czułam takie pulsowanie, jakby lada chwila krew miała trysnąć uszami.
Ktoś uderzył mnie w twarz i gwałtownie zaczerpnęłam powietrza. Przełknęłam ślinę i drugi raz poczułam płomienie. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że ten ogień był tak naprawdę pragnieniem i wyłącznie oszołomienie powstrzymywało mnie przed rzuceniem się na tego, kto mnie dotknął. Wiedziałam, że minie pierwszy szok, nie powstrzyma go ani ból, ani silna wola. Coś przypominającego żelazne klamry skuły nadgarstki, a inna potężna siła przygwoździła mi głowę, by sekundę później coś rozkosznie zimnego i paraliżującego przeszło od przedramienia w górę. Pięło się wyżej, rozgałęziając się w okolicy serca — jedna nitka pięła się przez szyję do twarzy, druga rozchodziła się dalej, zapuszczając się do dłoni i po same czubki palców. Przywołało to jednoznaczne skojarzenie z życiodajnym deszczem po tygodniach suszy. Zwiotczała opadłam na plecy, starając się utrzymać w tej upojnej agonii resztki świadomości, ale świat dookoła wirował, choć przez na wpół przymknięte powieki widziałam jedynie te brunatno-czerwone plamy. Ilość bodźców narastała, zaczynała przytłaczać wraz z dłonią okładającą mnie po policzkach i zniekształconym głosem, który wołał „Soph-ie, Soph-ie”. Nie mogłam znieść dudnienia tych sylab.
— Va te faire foutre, va te faire foutre… — błagałam bez końca, ale dopiero gdy otworzyłam oczy, głosy. Dopiero wtedy uzmysłowiłam sobie, że cała dygotałam.
Nie pamiętałam kompletnie nic. Nic. Dużo czasu upłynęło, zanim obraz się wyostrzył i byłam w stanie dostrzec coś więcej niż ciemne, rozmyte sylwetki. Leżałam w jakiejś jamie, otoczona przez skrzaty domowe. Kiedy dotarł do mnie absurd tego odkrycia, raz jeszcze się rozejrzałam i okazało się, że jama przybrała kształt mojej własnej sypialni, ale nie w Oreżnowie, a w posiadłości Czarnego Pana. I wtedy machina powoli ruszyła, trybiki zaskoczyły — istotnie na materacu dookoła mnie klęczała gromada skrzatów, a za półprzezroczystym baldachimem majaczyły jeszcze jakieś dwie, wysokie postacie — kobieca i męska. Ktoś pozasłaniał wszystkie okna i szparę pod drzwiami chyba też — świadczyła o tym szmata ciśnięta przy progu — tak że jedynym źródłem światła były lampy oliwne postawione jak najdalej od łóżka.
To niemożliwe. Tak nie było. Nie było tak!
Wyciągnęłam ręce, zaczęłam macać wkoło siebie, desperacko, szaleńczo próbując kogoś dosięgnąć, kogokolwiek, byle tylko się upewnić, że naprawdę tam stali. Skrzaty domowe odskoczyły w popłochu. Poczucie mięsa odrywanego od kości znalazło się gdzieś daleko poza mną; w sekundę urodziło się setki pytań i wszystkie na raz chciały dojść do głosu. Gdzie mnie zamknęli? Kto? Gdzie jest tata… gdzie wszyscy? Czy oni żyją? Jakim cudem spałam tyle czasu? O ile w ogóle spałam… I dlaczego to tak kurewsko bolało?
Tiulowe zasłony zafalowały i ktoś wtargnął do mojej nory z przepoconych, zakrwawionych poduszek i kołder całych w strzępach. Wytrzeszczałam oczy na znajomą twarz, ale nie potrafiłam się odezwać, dopóki on sam nie przemówił.
— Sophie, to ja. — Brzmiał jak spod wody. — Tu Barty. Poznajesz mnie? Barty Crouch. Byłaś chora, spałaś trzy tygodnie, ale już wszystko będzie dobrze. Tu Barty, poznajesz?
Trzy tygodnie. Trzy tygodnie potwornej męczarni pomiędzy snem a rzeczywistością, walka o każdy milimetr we własnym ciele… a co przedtem? Spróbowałam sobie przypomnieć, ale w głowie miałam tylko białą plamę, jakbym dopiero się urodziła. Czy to możliwe? Zacisnęłam powieki z całych sił, ignorując rwący ból, i choć w pokoju panował ciepły półmrok, wciąż było mi zbyt jasno. Jeszcze chwilę wcześniej z przyjemnością unosiłam się w błogiej pustce z towarzystwem jedynie własnych myśli, a teraz z przerażeniem czekałam, aż pojawi się tu ktoś jeszcze i potwierdzi, że naprawdę się obudziłam, że nadal żyłam w tym samym wszechświecie. Zupełnie straciłam kontrolę nad członkami, jakbym nie była niczym więcej jak oczami w czymś obcym. Martwym.
— Ona nie rozumie, trzeba iść po Czarnego Pana…
— Sophie, słyszysz mnie? Tu Barty Crouch!
— Ja… aaa… — próbowałam chociaż wyjąkać, ale słowa nie chciały się formować. Wiedziałam, co chciałam powiedzieć, po kilku próbach pragnęłam to wykrzyczeć, lecz coś stale trzymało mnie za gardło. Kilka razy otworzyłam i zamknęłam usta. Wargi zaczęły mi drżeć, a do oczu podeszły łzy; spodziewałam się, że płacz ostudzi frustrację, ale było jeszcze gorzej. — Ba… Barty… wiem…
Z trudem przesunęłam po pościeli omdlałą dłoń, żeby dosięgnąć chociaż jego palców; długi, wspierający uścisk, a potem ogrom uczuć, który zobaczyłam w oczach Croucha, sprawiły, że całkowicie się rozkleiłam. Czułam łzy ciurkiem spływające po policzkach, a potem dalej po szyi — jedna po drugiej, kolejna, kolejna i kolejna, drażniąc nadwrażliwą skórę. Próbowałam je zetrzeć, ale ręce — zbyt wyczerpane, bym mogła je unieść — jedynie zatrzepotały na kołdrze. Właśnie ten impuls uświadomił mi coś jeszcze: od głowy w dół odnosiłam wrażenie zwiększającej się słabości. Czułam śliską fakturę satyny, z której uszyte było nakrycie, lecz poruszenie czymkolwiek od piersi w dół okazało się niemożliwe. Nadymałam się, ile sił, by drgnąć chociaż palcem, zaciskałam i rozluźniałam powieki. Nic. Skrzywiłam się w wielkich bólach i wbiłam wzrok w zasłonięte okno, zawstydzona tym, co mogłam zobaczyć w oczach Barty’ego. Nie byłam w stanie poprawnie sklecić zdania, poruszać się o własnych siłach, choć trzeźwość umysłu po tajemniczej interwencji skrzatów domowych zwiększała się z minuty na minutę, tak że zostałam zamknięta we własnej głowie razem ze świadomością kalectwa. Odwróciłam głowę na tyle energicznie, na ile pozwalała mi na to władza nad ciałem.
— Idź! — wrzasnęłam z całą rozsadzającą od środka złością. — Idźcie!
Buchnęło ze mnie wściekłe westchnienie i warczałam tak bez końca, powtarzając w kółko to jedno słowo, dopóki sobie nie poszli. Nie chciałam słuchać pocieszeń, miałam dość fałszywych zapewnień, zanim w ogóle się rozpoczęły. Kiedy zostałam sama, znów nawiedziło mnie to samo poczucie oderwania od miejsca i czasu pod postacią łagodnego unoszenia się w powietrzu, lecz tym razem nie było ani trochę przyjemne.
Absurdalne! Tak kurewsko absurdalne! Ja niepełnosprawna! Sophie Serpens przykuta do łóżka! Upośledzona! To wszystko wyglądało jak sen, który nie miał prawa się ziścić. Ja niepełnosprawna. Przecież miałam żyć wiecznie, ale nie tak! Przeszył mnie gorący, niemal bolesny dreszcz przerażenia — a co, jeśli właśnie tak? Zawyłam w bliżej nieokreślony sposób i łkałam tak do momentu, aż gardło na nowo nie zaczęło płonąć, lecz nie przyniosło to ani chwilowej ulgi. Ja niepełnosprawna.
Ja niepełnosprawna. Kaleka!
Powtarzałam to w głowie jak mantrę, aż słowa kompletnie straciły znaczenie. Jednak wpatrywanie się do końca świata w wyszywany sufit baldachimu nie prezentował się tak fatalnie, gdy myślałam o tym, że już nigdy miałam się nie odezwać. Już nigdy nie wypowiedzieć żadnego sensownego zdania. Nie zaśpiewać!
Jeszcze więcej skapnęło z podbródka na szyję.
Myśl o tym ostatnim spowodowała największą dziurę w sercu. Już nigdy nie zaśpiewać! Nigdy nie zmusić rąk do stworzenia melodii. Nie dotknąć klawiszy pianina. Cała wieczność z muzyką komponowaną przez innych, z pięknymi dźwiękami opuszczającymi usta innych. Nie moje. Jak bycie głodnym i siedzenie w klatce pośrodku piekarni. Zawsze myślałam, że będę żyć wiecznie albo umrę spektakularnie. Swój upadek zawsze wiązałam ze śmiercią, z czymś potwornie dramatycznym, potrzebnym, nigdy nie przeszło mi przez myśl, że mogłam skończyć w ten sposób — cicho, bez fajerwerków. Tak zwyczajnie przykuta do łóżka i skazana na pomoc bliskich w nawet najprostszych czynnościach. Jak gdyby nigdy nic. Poczułam falę obrzydzenia na wyobrażenie Barty’ego w śmierciożerczej szacie, myjącego mnie każdego wieczora, zanoszącego do toalety, smarującego odleżyny maścią, obcinającego mi paznokcie u stóp. Prawie się zaśmiałam, ale bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że Czarny Pan nigdy na to nie pozwoli. Przecież jego Prawa Ręka, najwierniejszy sługa, prawie syn… on musiał zająć się ważniejszymi rzeczami. Każdy w tym domu miał na głowie ważniejsze sprawy. Zostanę odesłana do rodziców, by tam wegetować — w dusznej klitce na poddaszu, a wszystko, cały ruch w świecie, który właśnie się odradzał, będzie mnie omijał. Będzie omijał tę Sophie Serpens, która przecież miała tyle zrobić i to wydawało się takie oczywiste.
Przy drzwiach znów coś zaszeleściło, ale tym razem do pokoju wszedł sam Barty; obrzuciłam go cierpkim spojrzeniem i odwróciłam głowę. Wiedziałam, że to go zaboli. I dobrze. Podle właśnie tego chciałam — żeby cierpieli wszyscy dookoła mnie, skoro i ja musiałam. Cała napięta uparcie nie chciałam na niego patrzeć, kiedy materac ugiął się pod jego ciężarem, a Crouch mocno ujął moją rękę.
— Długo spałaś, miałaś bardzo wysoką gorączkę. Pomogłaś swojej mamie i potem sama zachorowałaś, pamiętasz? Spokojnie, z twoją mamą wszystko dobrze… Był tu Armand. — Policzki drgnęły mu kompulsywnie, kiedy zareagowałam na imię. — Odszedł jakiś czas temu… Ale sporządziłem eliksir z jego krwi, mamy spory zapas i niedługo poczujesz się lepiej. Wszystko będzie dobrze, słyszysz? No, już, już, nie chcę widzieć żadnego płakania, będziesz chodzić, śpiewać… wszystko, zobaczysz. Teraz dam ci taki zastrzyk… tu jest… Musisz się wyspać, ale tak naprawdę. Nie będziesz miała po tym żadnych koszmarów, zrobiłem to na bazie Eliksiru Słodkiego Snu. Ja muszę za chwilę iść, będę z tobą, aż zaśniesz, a później przyjdzie do ciebie żona Malfoya. Przyjdę wieczorem i jutro też, jak już się obudzisz.  
Poczułam delikatne ukłucie, a później zimny, niemal boleśnie lodowaty strumień wypełniający żyłę w zgięciu lewego ramienia i świat niemal natychmiast zamglił mi się przed oczami. Doświadczyłam przyjemnego odrętwienia i ani się spostrzegłam, kiedy zrobiło się ciemno. Pstryk — jakby ktoś nagle wyłączył światło.
Nie miałam pojęcia, na jak długo odpłynęłam, ale eliksir musiał być mocny, bo znów kompletnie straciłam poczucie czasu, jednak tym razem leżało mi się tak błogo i wygodnie, że przez moment miałam ochotę przewrócić się na bok i zasnąć, ale uświadomiłam sobie, że nie mogłam się ruszyć. Spanikowana zatrzepotałam powiekami i zaczęłam przewracać oczami na wszystkie strony; leżałam w łóżku, w swojej sypialni, okna wciąż przysłaniał ciemny, gruby materiał, a lampy oliwne niezmiennie ćmiły się na parapetach. Nic się nie zmieniło, może poza pościelą i moimi włosami — były teraz wyraźnie lekkie i świeże.
W głębi pokoju poruszył się jakiś kształt.
— Obudziłaś się… Spałaś dokładnie… szesnaście godzin, jest kwadrans po siódmej. Ósmy sierpnia — usłyszałam chłodny, kobiecy głos, a zaraz potem tiulowe kotary się rozstąpiły i na zamazanym, prawie czarnym tle zobaczyłam twarz Narcyzy Malfoy w plamie ciepłego światła świecy. Najwyraźniej spostrzegła moje zdziwienie, bo wyjaśniła: — Bartemiusz nakazał, żeby cię o wszystkim informować. Dwie godziny temu skrzaty podały ci Esencję… nie, spokojnie, nie bój się, wszystko jest dobrze, Bartemiusz podał ci coś, co zamroziło mięśnie. Pozostaniesz w takim stanie do czasu, aż będziesz mogła samodzielnie jeść. To rozkaz Czarnego Pana.
Obecność pani Malfoy trochę mnie rozproszyła. Spodziewałam się Barty’ego, skrzatów domowych albo nikogo, ale nie żony Lucjusza. Jej powściągliwość peszyła bardziej niż cynizm Voldemorta. Z dwojga złego chyba wolałabym się obudzić i przerazić się na widok niego siedzącego w fotelu nieopodal jak prawie dwa lata temu, zaraz po tym, gdy Snape uratował mi życie.
Zrobiło się cholernie niezręcznie.
Narcyza Malfoy musiała dojść do tego samego wniosku, bo wycofała się z zasięgu kotar i zaczęła krzątać się gdzieś w okolicy drzwi wejściowych. Dobiegły mnie odgłosy przestawianych szkieł, a kiedy kobieta znów pojawiła się w zasięgu wzroku, niosła pod pachą coś, co przypominało kosz wypełniony brudnymi szmatami. Bardzo szybko dotarło do mnie, że za niewierność męża i syna została oddelegowana do najbardziej niewdzięcznej i mozolnej pracy, jaką w swoim niedoinformowaniu mogła sobie wyobrazić — do opieki nad robiącą pod siebie kaleką. Łzy na nowo zebrały mi się pod powiekami i w tym samym momencie doświadczyłam kolejnej potwornej fali gorąca.
— Okno. Otwórz okno — wydusiłam z trudem.
Nie byłam pewna, czy to kwestia odżywczego snu, czy Esencji, ale umysł miałam czystszy i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wysiłek, który musiałam włożyć w mówienie, wynikał z podejrzanego specyfiku utrzymującego mnie w bezruchu. Powtórzyłam prośbę. Tak bardzo chciałam odetchnąć świeżym powietrzem! Poczuć na twarzy powiew wiatru albo chociaż usłyszeć świat! Śpiew ptaków, warkot silników, typowy uliczny gwar — po prostu doświadczyć zanieczyszczenia hałasem.
Ale Narcyza Malfoy zawahała się.
— Nie wolno robić mi niczego bez porozumienia z Bartemiuszem — padła sucha odpowiedź.
Zawiedziona przez dłuższą chwilę zabierałam się do zapytania o ściągnięcie zasłon, lecz po kilku próbach ponownie zamilkłam, a pani Malfoy wróciła swoich zajęć. Czyli tak miało to wyglądać. Każda najmniejsza czynność, nad którą zwyczajnie się nie zastanawiałam, będzie wymagała specjalnego pozwolenia Barty’ego, skonsultowanego oczywiście z Czarnym Panem. Przecież to on tym sterował. Tamten skurwiel musiał przepysznie się bawić, dyrygując nami, rozdysponowując najbardziej błahe przyjemności tak, bym musiała o nie błagać. Łzy na nowo popłynęły po twarzy i zatrzymały się w zagłębieniu po środku szyi. Teraz otworzenie okna było równoznaczne z wielkim świętem, a umycie włosów zależało od wszystkich dookoła. Dopiero co wypełzłam z piekła, a już odkryłam, że wszystko zostało mi zabrane, nawet jebane zezwolenie na podrapanie się po nosie. Nie pojmowałam, po co mnie stamtąd ściągali, skoro resztę życia miałam spędzić na łasce Narcyzy Malfoy i skrzatów domowych.
Sfrustrowana obserwowałam, jak kobieta uwijała się po drugiej stronie sypialni, skupiona wyłącznie na tym, co robiła. Zdążyłam zauważyć, że ani raz nie wyciągnęła różdżki, nawet kiedy opróżniała w toalecie wiadro z wodą. Wypełniła mnie ponura satysfakcja i nawet uśmiechnęłam się do siebie na wyobrażenie pani Malfoy wykręcającej brudną szmatę nad umywalką. Skrzaty musiały przecierać oczy z niedowierzania. Skoro musiałam leżeć i prosić się o pomoc w najbardziej prozaicznej czynności, Narcyza Malfoy była osobą, którą chciałam widzieć na miejscu tego, kto będzie mi usługiwał.
Nie wiem, przez jak długi czas bym się nie odzywała, gdyby czarownica nie postanowiła przerwać tego niezręcznego milczenia. Uporządkowała już wszystko, co zostało do sprzątnięcia, po czym zaczęła grzebać w jednym z kufrów piętrzących się w kącie za drzwiami, a kiedy się odwróciła, zauważyłam, że ściskała coś, co przypominało książki dla dzieci z kolorowymi okładkami.
— Nikt nie miał pojęcia, co z tobą będzie, kiedy odzyskasz przytomność. Pewnie cię to nie pocieszy, ale taka jest prawda — oświadczyła sucho, ustawiając krzesło nieopodal łóżka tak, bym dobrze ją widziała. — Nie obejrzy cię żaden uzdrowiciel, więc musimy sobie radzić środkami, które mamy. Nie wiemy, możemy tylko zgadywać, czy to afazja, czy coś innego… co prawda Bartemiusz zarzekał się, że dzięki Esencji wrócisz do formy sprzed choroby, ale zalecił rehabilitację. — Zaśmiała się. — Taką, jaką mogą ci sprezentować skrzaty domowe i ja.
I nagle uświadomiłam sobie, po co jej były te dziecięce książeczki. Prychnęłam rozdrażniona.
— Nie. Nie!
— Nie utrudniaj, bardzo cię proszę — ofuknęła mnie i zaczęła przeglądać okładki. — Wszyscy robią, co w swojej mocy, żebyś odzyskała zdrowie, a ty grymasisz. Nie uchodzi, dziewczyno. Nie jesteś pępkiem świata. Zapewniam cię, że w obecnym położeniu każdy, absolutnie każdy wolałby się znaleźć gdzieś indziej, ale czas zaakceptować rzeczywistość! Chcesz odzyskać zdrowie? Wykaż choć odrobinę inicjatywy.
Przeżyłam wstrząs, słysząc takie słowa z jej ust. Z ust NARCYZY MALFOY, tej, której mąż i syn — o ile jeszcze żyli — zostali zdegradowani do pozycji skrzatów domowych. A nawet gorzej niż skrzatów. I ona, ta zahukana, zdana na łaskę i niełaskę Czarnego Pana kobieta bez różdżki, śmiała wydawać mi jakieś rozkazy, pouczać mnie… MNIE! Ale bardzo szybko sobie przypomniałam, że ja również nic już nie znaczyłam.
Wyczuła, że mój milczący opór zelżał, więc pochyliła się i zaczęła na głos czytać pierwsze zdanie z książeczki. Byłam sfrustrowana. Powtarzanie tego wszystkiego okazało się dziesięć razy trudniejsze niż nauka do SUM-ów, choć zamiast zakuwania skomplikowanych runów musiałam jedynie powtarzać proste słówka, które przecież znałam. I tak pod koniec Czarodzieja i jego skaczącego garnka, gdy pani Malfoy zasiadła do obiadu podanego przez skrzata, miałam ochotę wyć. Oddałabym wiele, by usiąść z tatą przy pianinie i pośpiewać jak za dawnych czasów. Wtedy nauka słów była przyjemnością, a ta z Narcyzą jedynie zepchnęła mnie do poziomu smarkacza. Nie mogłam sobie wyobrazić większego upodlenia, dopóki na kwadrans przed dwudziestą w progu nie zjawił się Barty.
— Ćwiczycie? — Od razu się rozpromienił, ale ja wydusiłam z siebie tylko kwaśny uśmiech. — Dziękuję, teraz chciałbym zostać z nią sam.
Cierpliwie odczekał, aż pani Malfoy poskłada bajki i wyjdzie za drzwi, dopiero wtedy zbliżył się do łóżka. W przeciwieństwie do czarownicy nie wyglądał ani na rozdrażnionego, ani spiętego, może tylko troszkę na zmęczonego; pod oczami zauważyłam fioletowe worki, a na szczęce błysnął w świetle lampy kilkudniowy zarost, lecz Crouch nieprzerwanie się uśmiechał, jakby szykował się na imprezę urodzinową.
— Jak postępy? — zapytał, siadając tuż obok u wysokiego wezgłowia.
— Chujowo — stwierdziłam zdawkowo, na co Barty parsknął śmiechem i zaczął kartkować Baśnie Barda Beedle’a.
— Do powtarzania przekleństw, widzę, nie trzeba cię namawiać. Ładnie nas wczoraj sklęłaś… Przeczytamy to? Moja matka bardzo lubiła Czarę Marę, chociaż mnie, prawdę mówiąc, trochę ta bajka przerażała, przynajmniej gdy miałem pięć lat.
Przysunął się tak, by znaleźć się ze mną na jednym poziomie, a potem lewitował książkę. Pierwszy raz, od kiedy odzyskałam świadomość, poczułam prawdziwe ludzkie ciepło i dotyk pozbawiony obrzydzenia. Jednocześnie zawstydzona i wdzięczna, zupełnie nie mogłam się skupić, przez co jeszcze bardziej się jąkałam i potwornie przekręcałam wyrazy, a Barty wytrwale nie dawał po sobie poznać, że do śmierci będzie miał dość Czary Mary i jej gdaczącego pieńka. Ze zdania na zdanie frustrowałam się coraz bardziej. Nie musiałam rozmawiać z Narcyzą Malfoy, nawet specjalnie o to nie zabiegałam, ale z Bartemiuszem tak. Cała skręcałam się w środku, próbując jednocześnie po raz szósty przeczytać „Dawno temu w pewnym dalekim kraju żył głupi król, który postanowił, że tylko on będzie miał moc magiczną” i ułożyć w głowie słowa, które chciałabym mu powiedzieć. Crouch zachowywał się, jakby ostatnie trzy tygodnie nie istniały, milczał na temat Lorda Voldemorta, sytuacji w kraju, Ghostów, Armanda i mojego stanu zdrowia, a ja cierpiałam, zawiedziona, że nasze pierwsze prawdziwe spotkanie wyglądało w ten sposób.
— Ciężko dzisiaj pracowałaś. I wydaje mi się, że zasłużyłaś na nagrodę — zagadnął z szelmowskim uśmiechem, gdy wybiła dwudziesta pierwsza i oboje nie mogliśmy już patrzeć na Baśnie Barda Beedle’a. — Gdybym był Czarnym Panem, powiedziałbym, że możesz wybrać, co chcesz, ale jestem tylko Bartym, więc mogę ci zaproponować wszystko w obrębie tego pokoju.
— O-o-okno. Proszę, odsłoń okno.
— No nie wiem… — Zsunął się z kołdry i w kilku susach znalazł się przy parapecie, by zajrzeć za czarną kotarę. — Słońce już zaszło, więc nie powinnaś mi się tu spalić… Chociaż mam już doświadczenie w gaszeniu prześcieradeł… i wszystkiego innego, w zeszły poniedziałek próbowałaś mnie podpalić.
W jego głowie pewnie zabrzmiało to jak żart, ale ja poczułam się jeszcze gorzej. Coś lodowatego przewróciło mi się w żołądku, kiedy pomyślałam, ile jeszcze widział upokarzających i niebezpiecznych akcji w moim wykonaniu. Doświadczyłam jakiegoś potwornego odrealnienia, jakbym znów została wysiedlona z własnego ciała — dokładnie w momencie, gdy Crouch szarpnął za zasłonę.
— Przepraszam.
— To nie twoja wina — odparł i rozległ się trzask otwieranego okna. — Kiedy siedziałem w Azkabanie, więźniowie krzyczeli różne rzeczy. Niektóre głupie, niektóre przerażające… Sam pewnie byłem nie lepszy, ale nic z tego nie pamiętam. Jednak zawsze to lepiej podpalić kogoś innego, niż próbować się zagłodzić.
Zeskoczył z komody i rozgarnął kłębowisko tiulowych kotar, żeby wziąć mnie na ręce. Jeszcze nigdy nie doznałam czegoś podobnego — jakby zamknięcia, całkowitego zespolenia we własnym ciele, ale bez możliwości poruszenia choćby palcem. W ramionach Barty’ego natychmiast stałam się szmacianą lalką, ale szybko wrócił ze mną na parapet i usadowił wygodnie między swoimi nogami, tak, bym widziała ogród. Przez otworzone na oścież skrzydła okienne sączył się powoli zapach lata — wieczorne powietrze wciąż nosiło w sobie ciepłe ślady słońca, a kwiaty w pełnym rozkwicie woniały tak intensywnie, że zapomniałam o dusznym odorze, w którym zostałam zamknięta na cały dzień. Przez długą chwilę siedziałam z zamkniętymi oczami i oddychałam powoli, rozkoszując się miękkim uściskiem Barty’ego. Starałam się nie planować. Przyszłość wydawała mi się przerażająca, ale już nie ze względu na niepełnosprawność — reprymenda pani Malfoy sprawiła, że jakaś maleńka cząstka optymizmu, której nie zdążyła strawić gorączka, uwierzyła w czarodziejskie ozdrowienie. Nie. Teraz bałam się tego, co mnie czeka, kiedy nareszcie stanę na nogi. Absurdalnie pomyślałam o przedłużeniu tej gehenny, byle tylko uciec od konfrontacji ze światem. Pytanie: kim był ten świat? Czarnym Panem? Rodzicami? Zakonem Feniksa? Nowo utworzonym rządem? A mogłam poprosić Bartemiusza o najnowszego Proroka… Co prawda ciepły wiaterek przyjemnie omiatał mi twarz, lecz poczucie całkowitej izolacji nie pozwalało się nim cieszyć.
— Jak jest na zewtrzu… zewn… na zewnętrzu? — zapytałam.
— Nie wiem — odpowiedział niemal natychmiast i wtedy pierwszy raz tego wieczora usłyszałam w jego głosie nutkę ironii. — Dla nas praktycznie nic się nie zmieniło. Czarny Pan wyraźnie ma jakiś plan, wydaje mi się, że uruchomił jakieś kontakty za granicą, ale jeszcze jest zbyt wcześnie na konkrety. A wielcy obrońcy uciśnionych… No cóż, odbudowują Hogwart, z naszych źródeł wiemy, że semestr rusza od września…
— Z naszych źródeł?
Crouch zawahał się, zanim odpowiedział.
— Twój brat dostał list. Poza tym wciąż mamy niezdemaskowanych ludzi chociażby w Wizengamocie, wynika z tego, że ministerstwo nadal jest mocno zinwigilowane. Okazuje się — prychnął sarkastycznie — że rządy Czarnego Pana odpowiadały większej grupie, niż by się wydawało. Ale w polityce już tak jest, zwłaszcza w tym kraju… Ale pieski Dumbledore’a mężnie walczą o nowy porządek na świecie. Nikt mnie o to nie pytał, ale gdyby to zrobił… nie wiem, czy wypowiedzenie kolejnej otwartej wojny naszym przeciwnikom to dobry pomysł… Ale Czarny Pan ma swoją wizję, a my możemy jedynie wypełniać jego polecenia, jeżeli będzie łaskaw tego od nas żądać. 
Nie przestawał głaskać moich włosów, ale nie odczuwałam już tego samego przyjemnego rozluźnienia; choć powinnam się cieszyć, nie wiedzieć czemu, dużo mocniej zaniepokoiłam się informacją o Spirydionie jako źródle wiedzy Voldemorta niż tym, że kraj odzyskiwał równowagę po wojnie. Bardzo chciałam powiedzieć Barty’emu, jak bardzo nie chciałam, aby brat mieszał się w sprawy dorosłych, lecz brakowało mi słów. Mogłam tylko siedzieć i w milczeniu pławić się w rosnącej irytacji. Nigdy się o to nie podejrzewałam, ale w tych niebezpiecznych czasach wolałam widzieć Spirydiona w bezpiecznym domu rodziców, na granicy między światem mugolskim i czarodziejskim, z dala od spraw, które mogły skończyć się dla niego Azkabanem. Gdybym mogła logicznie przemówić i wciąż cokolwiek bym tu znaczyła… albo chociaż nie przespała tych trzech tygodni, nie pozwoliłabym wykorzystywać jego naiwności. W oczach świata wciąż był neutralnym dzieciakiem i Czarny Pan na tym żerował, nie obchodziło go, co stanie się z siostrzeńcem. Nie zdziwiłabym się, gdyby Voldemort liczył po cichu na jakąś wpadkę — wszyscy by zobaczyli, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać jeszcze nie przegrał. Że jego idee wciąż przyciągały do siebie tych, na których budowała się przyszłość. Nie potrafiłam wyobrazić sobie życia po końcu sierpnia. Każdy pierwszy września był jednoznaczny z początkiem czegoś nowego — z kolejnym semestrem i czystą kartą, prozaiczną walką o Puchar Domów, kolejnym stopniem prowadzącym do dorosłości. Niespodziewanie stanęłam przed zasłoną z białej, gęstej mgły i ile bym się w nią nie wpatrywała, nie potrafiłam przejrzeć na drugą stronę. Miałam tysiące pomysłów na siebie. Chciałam być tancerką, aurorem, podróżniczką, uzdrowicielem, śmierciożercą, nauczycielką, choreografem, myślałam o działaniu na rzecz Praw Czarodziejskich dla wampirów i o graniu w reprezentacji jako ścigająca… Podczas porad zawodowych znajdowałam się na etapie nie wiem, nie pośpieszajcie mnie, lecz we wszystkim tym zawsze przeplatała się muzyka. Podświadomie wiedziałam, że każde stanowisko, na jakim by mnie nie obsadzono, będzie prowadziło do wypalenia. Każde poza muzyką. A teraz nie miałam szans na spełnienie żadnego z tych marzeń, bo nie mogłam wyściubić nosa za drzwi domu Czarnego Pana. Poza śpiewaniem śmierciożercom do kotleta nie mogłam liczyć na nic innego.
O ile kuracja Esencją pójdzie zgodnie z planem Barty’ego. Ale tamten wydawał się całkowicie optymistycznie nastawiony i nijak nie potrafiłam wyczuć, czy naprawdę ślepo wierzył w moje ozdrowienie, czy potrafił tak świetnie udawać. Poczułam się jeszcze mniej warta, niż kiedy się obudziłam.
— Dlaczego jestem… zdręt… mmm… odrętwo… zdrętwociała? Nie można już…?
— Jeszcze nie. Nie spodziewaliśmy się, że obudzisz się przed końcem kuracji Esencją, nie mieliśmy pojęcia, jak się zachowasz. Dopóki nie dostaniesz czystej krwi, obawiamy się, że możesz… emm… nie zapanować nad sobą.
Odwróciłam gwałtownie głowę, by móc na niego spojrzeć.
— Jak? — spytałam ostro. — Skoro jestem… k-kaleką i… i tak!
— Uspokój się. Wytrzymaj jeszcze chwilę… do jutra, najdłużej do piątku — przerwał mi, zanim na dobre się rozkręciłam. — Wieczorem wstrzykniemy ampułkę krwi… zobaczymy, jak zareagujesz, później podamy doustnie… jeśli się przyjmie, to będzie znaczyło, że w środku wszystko ładnie się goi, wtedy zdejmę wszystkie zaklęcia, dostaniesz normalny obiad… Taki jest plan, zgadzasz się?
Wypuściłam ze świstem powietrze i z powrotem oparłam głowę o ramię Barty’ego; gdzieś w środku bez przerwy byłam świadoma, że już nikt nie zamierzał wkoło mnie skakać, a Crouch robił to jedynie przez wzgląd na uczucia, ale nie mogłam, po prostu nie mogłam tego zaakceptować. To ja zawsze miałam ostatnie zdanie, a teraz musiałam się godzić na wszystko.
— Tak — odparłam niezadowolona.
— To teraz proponuję kąpiel, a potem przedostatni zastrzyk.
— Kurewsko tak.
Crouch wezwał skrzata, by przygotował łazienkę. Ja w tym czasie starałam się cieszyć z ostatnich minut przy otwartym oknie; przeczuwałam, że kiedy znów pojawi się pani Malfoy, pokój zostanie zamknięty na cztery spusty, a wszystkie szpary pozatykane. Przez cały dzień odsuwałam od siebie niewygodne myśli, ale i tak czułam je kłujące gdzieś z tyłu głowy. Od chwili, kiedy jako tako zaczęłam kontaktować z rzeczywistością, liczyłam, że zobaczę Czarnego Pana. Że przyjdzie przekonać się, czy jeszcze gniłam, czy może już nie… Albo ktokolwiek powie coś na jego temat. Byłam zawiedziona, wściekła i zaniepokojona. W uszach dudniło mi jedno pytanie: po co ratować kogoś, kogo nie chce się oglądać? Nie śmiałam poruszać tego tematu przy Narcyzie. Bałam się usłyszeć to, czego już się domyślałam — jego nie obchodzi twój los. Jego nikt nie obchodzi. Wyobraziłam sobie, jak brzmiałyby te słowa wypowiadane przez panią Malfoy i coś boleśnie zawiązało mi wnętrzności w supeł.
Skrzat domowy uwinął się ze wszystkim tak, jak powinien zrobić to skrzat — szybko, cicho i dokładnie, a następnie zniknął bez słowa, pozostawiając na łóżku świeżą piżamę. Choć bez wątpienia nie byłam brudna, żadne zaklęcie czyszczące nie mogło równać się z kąpielą. I chyba wolałam zostać umyta przez panią Malfoy niż Barty’ego, ale milczałam, kiedy mnie rozbierał, a potem ostrożnie wkładał do wanny; woda zmieszana z pachnącym, karmelowym płynem delikatnie parowała, ale okazała się rozkosznie w sam raz. Zamknęłam oczy, a ciepły półmrok pod powiekami  bardzo szybko sprawił, że zrobiłam się przyjemnie senna.
— Lubię tę część chorowania — mruknęłam, gdy gąbka prześlizgnęła się po mojej szyi i kolistymi ruchami zaczęła przesuwać się najpierw po jednym, potem po drugim ramieniu. Natychmiast zmieniłam zdanie: nie wyobrażałam sobie Narcyzy Malfoy w tak subtelnym, czułym wydaniu.
— Nie ma nic za darmo. Pierwsze, co zrobisz po wyzdrowieniu, to wyszorujesz temu dziadkowi plecy. Później zobaczymy, póki co waham się między masażem a wypucowaniem pracowni. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak długo stałem nad kociołkami…
Zachichotałam i uniosłam powieki; zobaczyłam go szeroko uśmiechniętego i z napuszonymi od wilgoci włosami. W miękkim, pomarańczowym świetle świec wyglądał na dużo mniej zmęczonego i znacznie młodszego, lecz nie dało się nie zauważyć, że potwornie schudł — wciąż z trudem przywoływałam zdarzenia sprzed choroby, ale jego obraz, który zachował się w mojej głowie, posiadał znacznie pełniejsze policzki i mniej podkrążone oczy, a czarna szata wydawała się lepiej dopasowana.
— Wszystko, co sobie życzysz — wyszeptałam.
Skrępowanie, które towarzyszyło nam od momentu, gdy przekroczył próg tej sypialni, całkowicie się rozpłynęło, a ja przestałam myśleć o tym, że nie potrafiłam sklecić złożonego zdania i poruszyć choćby palcem u stopy. Posłusznie przechyliłam głowę, kiedy Barty ujął w dłoń mój policzek i nachylił się, a kiedy poczułam jego usta na swoich, doświadczyłam niemal tych samych motylków jak na początku, kiedy praktycznie nic o sobie nie wiedzieliśmy. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej wiedziałam, że to jest to. Że jednocześnie nie zasługiwałam na niego i nigdy nie doświadczę większej miłości. Wiedziałam, że bez względu na to, co zrobię, to on zawsze będzie bardziej kochał.
Kiedy się odsunął, twarz mu pałała. Uniósł moją dłoń i musnął ją ustami; o ile jeszcze sekundę wcześniej byłam przyjemnie rozluźniona, tak teraz coś ogromnego i obślizgłego podskoczyło mi w żołądku — chybotliwe płomienie świec musiały zakrzywiać światło, ale dostrzegłam na ręce wyraźne szramy. Szramy, które ciągnęły się przez całą długość ramienia, dekolt… Spanikowana rzuciłam Crouchowi ostre spojrzenie.
— Zabierz to… pianę… — wydukałam.
Zdenerwowana wpatrywałam się w miejsce, w które wsunął ręce; bąbelki rozstąpiły się na dwie strony, tak, że mogłam zobaczyć zniekształcony przez wodę obraz swojego brzucha, bioder, ud… Wszystko w zgrubiałych bliznach, ciemnych, niemal brązowych, jakbym uległa niedokładnej transmutacji w drzewo. Na moment straciłam oddech. Leżałam osłupiała, uświadamiając sobie sens ogromu tego całego absurdu, który musiałam przyjąć na słowo, ale kiedy już się odezwałam, głos miałam spokojny.
— Lusterko. Lusterko, Barty.
Niechętnie po nie sięgnął. I choć sekundy ciągnęły się niemiłosiernie, a przez ten czas zdążyłam wyobrazić sobie przynajmniej tuzin okropności, to, co ujrzałam w odbiciu, okazało się sto razy gorsze. Szpetne oblicze, które pokryte czymś, co przypominało szare narośle, ani trochę nie przypominało Sophie z przeszłości. Powieki niemal zrośnięte z łukiem brwiowym, usta zgrubiałe, dwukrotnie spuchnięte, policzki całe w bruzdach, a na czole i pod lewym okiem dwa niemal czarne, zwęglone kratery, jakby ktoś zgasił mi na twarzy papierosa. Głos uwiązł mi w gardle, a ja gapiłam się na siebie, dopóki Barty nie zabrał lusterka; kiedy na niego spojrzałam, był jak obcy. Nie mogłam uwierzyć, że to zataił. Miałam ochotę go spoliczkować. Wściekłość buzowała we mnie jak w wulkanie, ale nie mogłam się ruszyć, tkwiłam w tej bezczynnej wiotkości, a członki wciąż moczyły się w wodzie, która nagle zrobiła się lodowata.
— Zapinacie mnie… pod szyję… paral… pare… paraliżujecie klątwą… — Słowa znów stały się niemal niemożliwe do wypowiedzenia, ale nie dbałam o to. — Myślicie, że… jestem głupia?! Że zapomnin… zapominęłam… że nie wyglądałam… jak Quasimodo?! Wynocha! Va te faire foutre! Casse-toi, flis de putain! Immédiatement! Je te hais!
Barty zawahał się, ale wstał i stanowczym ruchem wyciągnął mnie z wanny; kiedy niósł mnie z powrotem do sypialni, odwróciłam głowę. Nie chciałam na niego patrzeć, jego dotyk — choć suchy i profesjonalny — nieznośnie palił, gdy ze wzrokiem wlepionym w baldachim czekałam, aż Crouch włoży mi piżamę, poda lekarstwo i pójdzie sobie. Nienawidziłam tej zależności. W środku cała się trzęsłam, a tłumiona furia kolejny raz skutkowała niechcianymi łzami; chwilę później poczułam delikatne ukłucie i lód rozchodzący się żyłami po całym ciele, ale nawet nie spojrzałam na Barty’ego. Cierpliwie czekałam, aż trzasną drzwi, rozżalona i wściekła na cały świat. Choć wiedziałam, że to niczyja wina, chciałam, by ktoś został ukarany. Crouch za to, że nie odezwał się na ten temat słowem, skrzaty domowe, bo przygotowały koszule z długimi rękawami, Narcyza Malfoy, bo znów musiałam znosić jej obecność. Armand, bo śmiał tu przybyć i ratować mnie tylko po to, bym egzystowała w tym żałosnym stanie, kaleka i obrzydliwa. Tylko Voldemorta nie winiłam. On jedyny nie udawał, że nic się nie stało. Nawet nie przyszedł, nie przekazał żadnej wiadomości, choć przecież nie musiał. Widziałam się w lusterku.
Tej nocy prawie nie zmrużyłam oka, ale nie byłam pewna, czy to za sprawą tych wszystkich natarczywych myśli, czy Esencji. Dopiero gdy wybiła trzecia, a pani Malfoy, której skrzaty przygotowały materac pod drzwiami do łazienki, nareszcie przestała się wiercić, dochodzące ze środka irytujące poczucie mrowienia ustąpiło. Nawet gdyby Barty mnie nie zaczarował, nie dałabym rady podrapać się po żołądku. Chyba wtedy zasnęłam, ale nie trwało to długo — wybiła godzina szósta, a wraz z nią Narcyza zaczęła hałasować w łazience. Wsłuchując się w monotonny dźwięk płynącej wody, szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w zasłonięte okno i wyobrażałam sobie wschód. To początek sierpnia, słońce musiało stać już wysoko na niebie, a skrzaty pewnie uwijały się przy nawożeniu. Barty nie miał czasu. Marzył, żeby mieć ogromną szklarnię i sprowadzić masę unikatowego habazia z tropikalnych krajów, lecz teraz nie było mowy o dłuższych wycieczkach.
Nie zareagowałam, kiedy pani Malfoy powiedziała mi dzień dobry i zaczęła majstrować przy fiolce z Esencją. Wciąż nie mogłam na nich wszystkich patrzeć, a jak na złość pałętali się po mojej sypialni od bladego świtu. Jebana żona Lucjusza Malfoya i pielgrzymki skrzatów domowych. Do kompletu brakowało tylko Croucha; wciąż pamiętałam o jego obietnicy, ale teraz już nic od niego nie chciałam, dlatego gdy tylko przekroczył próg mojego pokoju, natychmiast odwróciłam wzrok, obrażona po wszystkie czasy.
— To co, zaczynamy? — zapytał beztrosko, jakby nic się nie stało. Nie odpowiedziałam, ale on i tak obszedł łóżko i usadowił się na materacu, podwijając rękawy. — Będzie ci smakował, to był naprawdę paskudny zakapior.
Z entuzjazmem wyciągnął sporych rozmiarów fiolkę i przytwierdził ją do szklanej strzykawki zakończonej długą, grubą igłą. Prychnęłam poirytowana.
— Na próżno się wysilasz. Możecie przestać mnie oszukiwać, bo to i tak do niczego nie prowadzi. Będę tu zdychać całą wieczność, nie widzę żadnej poprawy.
— Możesz już swobodnie gderać, więc w istocie nie widzę poprawy — zripostował złośliwie, oglądając w świetle różdżki zawartość ampułki. — Rzekłbym, że jest gorzej, niż było.
Przez dłuższą chwilę analizowałam sens tego, co powiedział. Poczułam na policzkach narastający rumieniec, ale za żadne skarby świata nie przyznałabym Crouchowi racji, więc znów odwróciłam głowę. Pani Malfoy krzątała się przy meblach, sprzątając już i tak perfekcyjnie uporządkowaną komodę, jakby wiedziała, co robić.
— Fantastycznie — warknęłam rozdrażniona. — Jak długo będziecie mnie kłuć? Nie godzę się na takie eksperymenty, ostrzykujcie sobie kogoś innego…
W tym samym momencie igła wbiła mi się w zgięcie przedramienia i prawie natychmiast zamilkłam. Zabolało, ale tym razem nie doświadczyłam paraliżującego zimna, a gęstego, miękkiego ciepła. Zniewalająco rozluźniające. Rozlało się po całym ciele w ułamku sekundy, choć to niemożliwe, by tak szybko rozeszła się po organizmie. Znacznie różniła się od Esencji; w eliksirze jakiś składnik zabił sycące właściwości krwi, przez co zaczęłam podejrzewać, że Crouch pomylił się co do receptury. Sypialnia znów zamgliła mi się przed oczami, a z jednej Narcyzy przy komodzie nagle zrobiły się trzy i zaczęły wirować, ale tylko na chwilę; obraz bardzo szybko się wyostrzył i nabrał kolorów, wszystko zrobiło się jaśniejsze, nawet grube, czarne kotary zrobiły się trochę bardziej przepuszczalne.
I w pewnej chwili uzmysłowiłam sobie, że ktoś się nade mną pochylił i klepnął w twarz. Barty. To musiał być Barty, bo zwichrzone blond włosy pani Malfoy majaczyły gdzieś po drugiej stronie sypialni. Miałam ochotę mu oddać, ale ręce wciąż ani drgnęły.
— Sophie, Sophie, jak się czujesz? — Zniekształcony głos docierał do mnie jak spod wody, ale ciśnienie w głowie szybko ustępowało i wszystkie dźwięki dookoła odzyskiwały swoje normalne brzmienie. — Słyszysz? Sophie?
— Mmm… dobrze… jest dobrze, przestań mnie bić… — wymamrotałam. — Od początku mówiłam… a teraz mnie wypuść, bo cię dojadę… i wtedy mnie popamiętasz… I otwórz to pieprzone okno, kurewsko tu duszno.
Zamknęłam na chwilę oczy, ale żaden dźwięk nie wskazywał, że ktokolwiek spełnił moją prośbę; Crouch położył sobie na kolanach niewielką, skórzaną torbę, której wcześniej nie zauważyłam. W środku była tylko wielka, pękata butelka wypełniona ciemnoczerwonym płynem. Spod ciężkich powiek obserwowałam, jak Barty grzebał w sakwie, żeby wydobyć z niej długą, czarną słomkę. Zaśmiałam się słabo na sam widok, choć po odkręceniu sam zapach spowodował, że żołądek skręcił mi się z głodu — pierwszy raz od chwili przebudzenia się.
— Jak się przyjmie. Taką mieliśmy umowę, pamiętasz? — zapytał i podsunął mi pod nos butelkę. Niepewnie chwyciłam zębami za koniuszek słomki i pociągnęłam. — I jak? Smakuje?
Gardło wypełniła mi już nieco stężała, chłodna krew. Wyraźnie czułam nutkę alkoholu, ale gdy przełknęłam, w ustach pozostał tłusty posmak, jakbym zjadła tanie frytki z budy na dworcu. I choć walory smakowe były, jakie były, niemal natychmiast przyjemne ciepło wypełniło policzki, całą twarz, rozlało się po brzuchu, dosięgło nawet do czubków odrętwiałych palców.
— Zimna krew, tego mi było trzeba — odparłam, ale uśmiechnęłam się niechętnie; nawet w gniewie nie potrafiłam się długo boczyć, kiedy widziałam ten entuzjazm w oczach Croucha. — Rada na przyszłość: nie lubię grubych, a ten oblech ewidentnie miał nadwagę.
Czułam się bardzo dziwnie, sącząc krew przez słomkę: to trochę jak pomieszanie picia z dziecięcej butelki z odpoczynkiem na plaży z drinkiem z palemką w dłoni, a intensywny wzrok Barty’ego i dyskretne zerkanie pani Malfoy czyniły tę sytuację dużo mniej normalną. Być może ofiara nie była wartościowa, ale to, co z niej zostało — tak. Żyły wrzasnęły w ekstazie, a żar, który na moment ogarnął całe ciało, niemal nie buchnął mi z twarzy; doświadczyłam wewnętrznej regeneracji w tak dostrzegalny sposób, że sypialnia i wszyscy w niej obecni na moment zniknęli, a przed oczami jak w przyśpieszonym tempie przemknęły wszystkie organy. Młodniejące w ułamku sekundy jak przy pomocy jednego zaklęcia. Poczułam się nagle dużo pełniejsza, jakbym wcześniej była tylko pustą skorupą. Wszystkie dźwięki stały się dużo lepiej słyszalne, obrazy ostrzejsze; miejski hałas docierał do mnie wyraźną kakofonią, ale wystarczyła odrobina skupienia, by rozdzielić ją na konkretne odgłosy. Stukot tramwaju. Zgrzyt kół, gdy zmieniał szyny. Wzrastający szum na ulicy — właśnie zmieniło się światło na zielone. Stukot obcasów kilka pięter nad nami. Szelest ścierki w dłoni Narcyzy. Znów uchyliłam powieki i spostrzegłam Barty’ego z pustą butlą w dłoni. Resztki czerwonej substancji okleiły dno. Odciski palców wyraźnie odcinały się na szkle. Odwróciłam wzrok — doskonale widoczna faktura aksamitnej tapety, ciepły odcień zieleni w miejscu, gdzie stała świeca, chłodniejszy na reszcie ściany, a sam płomień… istna feeria barw. Dotyk podwójnego szycia bawełnianej piżamy delikatnie łaskotał okolice nadgarstków i kostek, szorstki w porównaniu z opływającą, przypominającą wodę satynową kołdrą. Odetchnęłam pełną piersią, a w nos momentalnie uderzył mnie słodkawy odór zgnilizny — zbyt słaby, by Barty i pani Malfoy mogli uznać go za uporczywy, wwiercony w meble, stare świece i ściany.
Kiedy spojrzałam na Croucha, tamten znów się uśmiechał.
— Cuchnie tu trupem, otwórz okno — zakomenderowałam.
Wiedziałam, że minie sporo czasu, zanim smród choroby całkowicie wywietrzeje. Czułam ją nawet od siebie, jej aura wciąż unosiła się dookoła mnie, wydzielały ją włosy, skóra — przechyliłam lekko głowę, by dotknąć nosem ramienia — nawet piżama, którą miałam na sobie zaledwie kilka godzin. Bartemiusz w milczeniu skinął różdżką, a zaraz potem dobiegł nas dźwięk uchylanego okna; do sypialni natychmiast wdarła się tłumnie cała chmara zapachów — zacząwszy od najbanalniejszych kwiatów i ziół, przez smog i rozgrzany asfalt, skończywszy na nieco wywietrzanym aromacie wczorajszej kolacji. Ktoś wyraźnie przypalił naleśnika.
W tamtej chwili zrobiłam się głodna, ale tak ludzko, zwyczajnie głodna, jakby mój żołądek dopiero teraz zaczął pracować. Nie było w tym krztyny wampirycznego szaleństwa.
— Teraz już nie masz wyboru — dodałam, nie mogąc powstrzymać triumfalnego uśmiechu. — Musisz cofnąć zaklęcie.
Nic na to nie odpowiedział, ale wyciągnął różdżkę. Ze wszystkich sił pragnęłam pozbyć się tej klątwy; nie chodziło o odzyskanie samodzielności czy o zrobienie wszystkim na złość, raczej o kontrolę. Wiedziałam, że po minucie nie zacznę skakać i tańczyć, po prostu chciałam czuć, że to ja decydowałam o ruchu moich mięśni. O tym, kiedy się podrapać, a kiedy przewrócić na bok. Miałam serdecznie dość leżenia i wpatrywania się w ten jebany baldachim. I choć od samego przebudzenia niczego tak nie pragnęłam, na dźwięk zdejmowanego zaklęcia coś nieprzyjemnie ścisnęło mnie za wnętrzności. Osiągnęłam to, co chciałam… i co? Co teraz? Jaki następny krok? Już nie miałam do czego dążyć, teraz pozostało jedynie żmudne oczekiwanie na jakąkolwiek poprawę — zbyt słabą, bym zdołała codziennie dostrzegać poprawę. Sztywne rusztowanie, które czułam za każdym razem, gdy próbowałam się poruszyć, zaczęło słabnąć, aż całkowicie się wchłonęło i nie trzymało mnie już zupełnie nic. Cała w nerwach, z zaciśniętymi wargami — powoli, bardzo powoli — uniosłam prawą rękę. Natychmiast zaczęła kompulsywnie drżeć, ale zanim opadła z powrotem na pościel, zdążyłam kilkakrotnie zacisnąć i rozprostować palce. Wszystko w potwornie zwolnionym tempie, choć od środka rozsadzała mnie energia. Zrobiłam to samo z drugą dłonią i spróbowałam poruszyć stopami. Bez skutku.
— I co teraz? — zapytałam chłodno, starając się utrzymać obojętny wyraz twarzy. — Wczoraj mówiłeś coś o obiedzie? Czy się przesłyszałam…?
— Skrzat zaraz coś przyniesie. A teraz… tylko się nie denerwuj, trochę o tym czytałem i pomyślałem, że można byłoby wprowadzić coś na kształt rehabilitacji, jaką stosują mugole. Wydaje mi się, że to trochę przyjemniejsze niż przyjmowanie kolejnych eliksirów… Chociaż tego też możemy spróbować…
— Nie chcę, żebyś czegoś próbował — przerwałam mu ostro. — Nie jestem królikiem doświadczalnym. Albo coś jest skuteczne, albo nie będę tego wykonywać. Po co było to czytanie bajek? Żeby mnie upokorzyć? Wystarczyło podać krew i jak ręką odjął.
Barty wyraźnie się zmieszał, a pani Malfoy za jego plecami zaczęła mocniej pucować blat; od kilku minut tarła mechanicznie w jednym miejscu, komicznie pochylona.
— Nie jestem uzdrowicielem, wszystko, co teraz robię, to trochę metoda prób i błędów… ale nic się nie martw, ten sposób jest naprawdę bezpieczny. Przeszkoliłem trzy skrzaty, do tego zmniejszymy dawkę Esencji, wszystko jest pod kontrolą. Nie naraziłbym twojego zdrowia.
— Mhm, wierzę — mruknęłam i wyciągnęłam ręce tak, by założyć je sobie za głowę; już dawno nie czułam się tak komfortowo, choć plecy już mnie swędziały, aby spróbować siadania. A najlepiej siadania przy rozsuniętych kotarach i otwartym oknie.

*

         Kiedy Barty wyszedł, a ja się uspokoiłam, owszem, poczułam coś, co mogłam nazwać wyrzutami sumienia. Niech mu będzie, jak na brak doświadczenia spisał się całkiem nieźle — do czasu. Po żałośnie kiepskim obiedzie złożonym z kremu kalafiorowego nadszedł moment rehabilitacji. Gdyby to dotyczyło kogoś innego, chociażby Victora, prawdopodobnie tarzałabym się ze śmiechu po podłodze, ale w takiej sytuacji ani trochę nie było mi wesoło. Po południu wzięłam udział w dziwacznej serii wygibasów w towarzystwie trzech skrzatów domowych instruowanych przez Croucha; zirytowana próbowałam pocieszać się faktem, że oszczędzono mi upokorzeń na oczach pani Malfoy, choć i tak podchodziłam do „rehabilitacji” jak do marnego żartu. Myślałam, że ze wstydu zapadnę się pod ziemię — wyobrażałam sobie, jak wszyscy się razem prezentowaliśmy i byłam przekonana, że z boku wyglądało to jeszcze gorzej: jeden skrzat podtrzymujący moją nogę, drugi stojący mu na ramionach i monitorujący kąt jej nachylenia, a trzeci majstrujący przy stopie. Takich ćwiczeń musiałam znieść okrągły tuzin, tak że o siedemnastej, kiedy nareszcie skończyliśmy, zaczęłam tęsknić do błogiej bezczynności. Ciągnęło się to bez przerwy przez kilka dni — wygibasy… nie, przepraszam, rehabilitacja, Esencja, krew z butelki, rehabilitacja, Esencja, krew z butelki, przez co poczułam się tak, jakby poza mną, skrzatami, Narcyzą i Bartym w domu nie ostał się nikt żywy. Jedynie konsystencja posiłków była wyznacznikiem postępu — kolejna środa, dokładnie tydzień od przebudzenia, okazała się wielkim świętem, kiedy pani Malfoy zjawiła się z talerzem pierogów. Moim pierwszym posiłkiem nieskładającym się w całości z zupy. Radio chodziło bez przerwy, lecz choć tęskniłam za piosenkami, najbardziej wyczekiwałam na wiadomości; zdawałam sobie sprawę, że to, co spiker serwował do publicznej wiadomości różniło się od rzeczywistości, ale potrzebowałam tego. Jedynie audycje na żywo sprawiały, że nie czułam się aż tak odcięta od świata.
         — Horoskop dla Raka: To, na co wyczekujesz, spotka cię dziś wieczorem, jednak uważaj: jeśli nie wykażesz się asertywnością, ktoś może spróbować cię oszukać. Ale nie łam się! Koniec końców wyjdzie na twoje… wspaniale, może nareszcie doproszę się o tę wegańską czekoladę — przeczytałam. Tydzień temu ośmieliłam się poprosić o Proroka i teraz codziennie do śniadania czytałam horoskopy, aby jakoś zagłuszyć tę nienaturalną ciszę, ale dopiero od wczoraj mogłam utrzymać gazetę w pionie. — A w twoim piszą, że jeśli zabijesz dzisiaj pająka, stracisz masę złota. Ty już chyba nie masz złota, które mogłabyś stracić, nie?
         — Są ważniejsze rzeczy — odparła zdawkowo.
         — Pewnie tak — mruknęłam i przewróciłam stronę. Coś ogromnego i kolczastego podskoczyło mi w żołądku, kiedy pod nekrologami wśród fotografii poszukiwanych osób zobaczyłam swoje zdjęcie. Jeszcze ze szkolnej legitymacji. Parsknęłam udawanym śmiechem i machnęłam Narcyzie gazetą przed nosem. — Nigdy nie doczytałam do końca i tyle mnie ominęło… Według Proroka jestem niebezpieczną morderczynią, poszukiwaną za „czynne śmierciożerstwo i wielokrotne złamanie Zasady Portam”… cokolwiek to znaczy… O, patrz, wyznaczyli nawet nagrodę! Co? Tylko pięćset galeonów? Syriusz Black był warty dwa razy tyle, a według nich pozbył się tylko kilku mugoli… czy tam kilkunastu… Co? No nie. Lucjusz Malfoy chodzi za siedemset! Nie dałabym za niego nawet stówki, na co komu taka chorągiewka…
         Przeszłam z powrotem do artykułu zapowiadającym odświeżenie składu w Wizengamocie i energicznie strzepnęłam gazetę. Sarkazm pozwolił mi opanować strach, ale w środku wciąż byłam bardzo zdenerwowana. Wzrok bezmyślnie prześlizgiwał się po tekście, kiedy powoli docierało do mnie, że miarka naprawdę się przebrała. Już nigdy nie wyjdę na ulicę jako Sophie Serpens. O ile w ogóle wyjdę z tego łóżka o własnych siłach… Kłamstwo rozchodziło się po kraju każdego dnia, w mugolskiej części świata pewnie też się rozeszło. Dokładnie w tym momencie dotarło do mnie, że to już koniec mojej kariery. Definitywny koniec śpiewanie absolutnie wszędzie — bo nawet jeśli jakimś cudem Prorok postanowiłby sprostować te oszczerstwa, nie miał mocy zmiany tego, co zagnieździło się w ludzkiej świadomości. Czynne śmierciożerstwo… aż zagotowałam się ze złości! Nie zabiłam nikogo ani podczas bitwy, ani podczas całej wojny, wręcz przeciwnie, omyłkowo zapobiegłam kilku śmierciom. W tym śmierci kilku morderców… Ale Zakon Feniksa też zyskał! Wszyscy na tym zyskali. Każdy dostał drugą szansę, a nagroda, którą miałam za to otrzymać, to dożywocie w Azkabanie. Miałam ochotę wypierdolić gazetę przez okno.
         — A tak właściwie… — zaczęłam niepewnie. — Co jest z Draconem? Nie żyje?
         Przez dłuższy moment nie odpowiadała, mieszając mechanicznie w swoim kubku; przyglądałam jej się dyskretnie znad Proroka i ani przez moment się nie skrzywiła. Wciąż miała na twarzy ten sam beznamiętny wyraz, ale wyczułam od niej panikę. Tego nie dała rady ukryć.
         — Żyje. Obaj żyją. Nie wiem nic więcej. — Coś przewróciło mi się w żołądku, kiedy usłyszałam ten głos. Jakby mówiła o pogodzie. — Nie wiem, jak długo to potrwa. Od dawna się mnie… nie informuje.
         Wstała i zaczęła sprzątać po śniadaniu, choć jej porcja owsianki została prawie nietknięta. Spoglądałam na nią, jak ostrożnie układała sztućce i zmiatała resztki do jednego talerza — nie ja jedna czułam się w tym domu jak intruz, tyle że ona nie mogła liczyć na łaskę. Zdałam sobie sprawę, że opiekował się mną śmieć, który zachował w sobie klasę, jakiej nie widziałam dotąd u żadnego śmierciożercy. Bardzo nie chciałam tego przyznać, ale Narcyza Malfoy była prawdziwą damą. Każdego dnia znosiła moje napady furii i choć nie śmiała tego komentować, jej oczy odważnie głosiły: jesteś tu niczym tak, jak ja. Wielka czarownica bez różdżki.
         Odrzuciłam Proroka tak, by upadł na podłogę, a potem zirytowana patrzyłam, jak pani Malfoy schylała się, by go podnieść. Często w przypływie rozdrażnienia robiłam jej na złość, mszcząc się za to, że po prostu była. Kilka dni temu — w gniewie i całkowicie bezmyślnie — zażyczyłam sobie świętego spokoju chociaż w nocy i tak też się stało. Jeszcze tego samego wieczora materac zniknął. Bez słowa, bez choćby krzywego spojrzenia, a ja zostałam całkiem sama i jeszcze bardziej wściekła na cały świat, po tysiąckroć oglądając się w lusterku, wypatrując kolejnych bruzd i przeklinając Bartemiusza, że jego okłady z wrzeszczącego aloesu nie przynosiły żadnych efektów. Nim się zorientowałam, stałam się najgorszą wersją siebie — złośliwą, perfidną i zgorzkniałą wiedźmą.
         — Wyłącz radio, mam dość tego smęcenia — odezwałam się, ale już nie tak apodyktycznie jak zwykle. — Tu stoi pianino. Tam, pod tą narzutą. Umiesz grać, nie? Wszystkie arystokratki umieją… Zagraj mi… zagraj mi… Mariage d’amour. To był pierwszy utwór, który usłyszałam w domu. Nie mogli się ze mną porozumieć, bo nikt nie mówił po francusku. Trochę tata… I tak to trwało przez dzień czy dwa, a potem tata usiadł do pianina i zaczął grać. Tak po prostu, jak to miał w zwyczaju, żeby sobie brzdękolić przed spaniem… Usłyszałam to i… zleciałam na dół, wtedy powiedziałam moje pierwsze słowo, „Chcę!”. Serpens nie pozwalał mi dotykać fortepianu, a tata tak po prostu wziął mnie na kolana i…
         — Mam grać czy nie? — przerwała mi lodowato, gdy łopotanie kartek ustało. Na pulpicie już stały przygotowane nuty.
         — Dobra, dobra, już się zamykam — odparłam, ale w myślach wciąż miałam obraz tamtego dnia.
         Muzyka rozbrzmiała tak czysto i płynnie, że kiedy zamknęłam oczy, prawie, prawie poczułam się tak, jakbym znów była u siebie. Słońce przygrzewało wyjątkowo mocno, ale uparłam się, by pootwierać okna na oścież i teraz w całej sypialni unosił się duszny, łąkowy zapach z zaniedbanego ogrodu Croucha. Do Oreżnowa przyjeżdżaliśmy tylko na krótko na święta i wakacje, dlatego kojarzył mi się praktycznie tylko i wyłącznie z latem; przekraczałam próg domu i automatycznie stawałam się kilka lat młodsza, znów wszyscy bez wyjątku byliśmy traktowani jak dzieci. Tak bardzo chciałam teraz siedzieć z tatą i Vipim w łódce i łowić ryby, ścigać się z bratem w szukaniu grzybów, słuchać maminego narzekania, kłócić się ze wszystkimi o to, kto następny w kolejce do łazienki. W Oreżnowie wszystko grało. Harmider nie ustawał, radio nie przestawało grać, w każdym kącie coś chrobotało, stara maszyna Bes rzęziła, a kiedy wyszło się na zewnątrz, chóry świerszczy dawały popis w okolicznych łąkach, kozy Sethiego beczały, Spajk i Rip za szopą kłócili się o miotły. Ciągle słyszałam, jak mama krzyczała: „Victor, przestań dudnić po schodach!”. A tutaj cisza. Martwa cisza, jakby ktoś rzucił zaklęcie, by korytarze nie roznosiły żadnych dźwięków. Jakby naprawdę poza Bartym, Narcyzą i skrzatami od dawna nikt tu nie mieszkał, a ja, intruz, śmiałam się temu dziwić. Choć od momentu przebudzenia ani raz nie zapytałam o innych, często o nich myślałam. Jak to teraz będzie? Czy ktoś się do mnie odezwie? Im dłużej to rozważałam, tym doświadczałam dziwniejszych wizji — z lochami, więzieniem i aresztem domowym na czele. A i tak najbardziej prawdopodobne wydawało się powtórne wypędzenie. Stanęłaś na nogi, to teraz fora ze dwora. I co dalej? Prosto do Azkabanu? Azkaban albo narażanie rodziny. Tchórzliwa część mnie głośno domagała się ukrycia w domu rodzinnym, jakby to miało do czegoś doprowadzić. Jedynym wyjściem — przerażającym i zarazem bardzo ekscytującym — okazała się ucieczka. Śmierć dla świata, jak robił każdy Nieśmiertelny, kiedy życie pośród ludzi stawało się nie do zniesienia. Czasami przyłapywałam się na tym, jak nieświadomie planowałam pierwsze kroki — gdzie się udać, zniknąć bez słowa czy pożegnać się z rodzicami, skąd zdobyć złoto? I wtedy moje rozmyślania jakimś cudem zawsze zbaczały z tematu na Snape’a. Podczas tych trzech tygodni to jego dotyczyły prawie wszystkie zwidy, potworne obrazy spuchniętego ciała w znajomej szacie i mnie samej w głodzie nie do opanowania, na kolanach przy rozszarpanym gardle. Wciąż pamiętałam wyraźnie pasję, z jaką chłeptałam krew — obrzydliwie zakrzepniętą, czarną jak smoła, a potem przerażenie po uświadomieniu sobie, że to ja zrobiłam. I za każdym razem, gdy omamy się nasilały, nie mogłam przestać się nakręcać — muszę go zjeść, zanim on zje mnie.
         Resztę dnia spędziłam wolna od towarzystwa ludzi, naciągana, masowana i wykręcana przez skrzaty domowe; choć ćwiczenia nie dawały kompletnie nic, postanowiłam zachować to dla siebie. Nie miałam serca studzić zapału Barty’ego, kiedy zjawiał się codziennie wieczorem, żeby zmonitorować postęp i zjeść ze mną kolację. Udawałam, że czułam się wspaniale, a gdy w nocy zostawałam sama, siadałam podparta na brzegu łóżka i mimo wszystko przeżywałam zawód. Skonsternowana patrzyłam na dwie drewniane kule, które Narcyza przyniosła początkiem tygodnia i stały tak już piąty dzień, oparte o ścianę za szafką nocną. Dlaczego to nie dziś? Przecież miało być dziś. Może jutro? Tak, na pewno jutro.
         I właśnie jutro stało się dziś. Od momentu, kiedy Narcyza zaczęła grać, wiedziałam, że dość już tchórzostwa. Bez przerwy trwałam podszytej strachem irytacji, ale panicznie bałam się tego sprawdzić, nie śmiałam poprosić o różdżkę, a dźwięk Mariage d’amour obudził starą determinację. Jakbym w końcu naprawdę się przebudziła. Długo siedziałam na skraju materaca, wpatrując się w pianino; nakrywa wciąż była podniesiona, a na pulpicie Narcyza zostawiła nuty — wiedziałam, że to najzwyklejszy przypadek, ale jakaś przesądna część mnie dopatrywała się w tym znaku. Wiaterek delikatnie poruszał firanką i wydmuchał prawie cały odór zgnilizny, a jedyny dowód na to, że ktoś kiedykolwiek w tym pokoju chorował, stał w kącie nieopodal łóżka. Zbyt daleko, by go dosięgnąć, ale i tak wyciągnęłam dłoń — pierwszy raz całkowicie spokojna, bez krztyny strachu.
        — Accio — wyszeptałam, choć w pobliżu i tak nie znajdował się nikt, kto mógłby to usłyszeć.
        Kule drgnęły, a potem jak gdyby nigdy nic podleciały prosto do rąk. Złapałam je w ostatniej chwili, nim spadły na podłogę i narobiły hałasu. Uśmiechnęłam się cierpko; mogłam poruszyć każdym przedmiotem w tym pokoju, ale nie potrafiłam zmusić do tego własnych nóg. Już drugi raz. Nie zapomniałam, jak z tego korzystać, ale za pierwszym razem, o dziwo, okazało się to znacznie łatwiejsze. Z trudem podciągnęłam się do pionu, mając w głowie rady profesora Lupina, kiedy lata temu uczyłam się latać — spięta, z zagryzionymi zębami, z całych sił ściskając uchwyty, pilnowałam, by trzymać równowagę. Powoli, bardzo powoli posuwałam się do przodu, trzęsąc się i postękując z wysiłku. Wcześniej pokonywałam ten dystans w kilku susach i nigdy nie przyszło mi do głowy, że to tak daleko. Już po czterech krokach ramiona zaczęły drętwieć, a kiedy dowlekłam się środek pokoju, łokcie zaczęły niekontrolowanie drżeć. Miałam wrażenie, że ciągnęłam za sobą dwa dziesięciotonowe głazy, a nie nogi; po pokonaniu mniej więcej połowy drogi, kiedy pierwsza kropla potu popłynęła mi między brwiami, zaczęłam rozważać czary, ale wolałam nie kusić losu — łoskot, którego narobiłabym swoim lądowaniem na ścianie, obudziłby cały dwór.
         — Dalej, kurwo… nie łam się… — wycedziłam przez zaciśnięte zęby, coraz rozpaczliwiej szarpiąc się z kulami. Mazałam stopami po śliskiej podłodze, ale koniuszki palców nie wystarczały, by odciążyć ręce.
         Nareszcie opadłam na ławeczkę i aż jęknęłam z bólu; mięśnie płonęły mi żywym ogniem, a dłonie miałam czerwone i odrętwiałe. Trzepałam nimi w powietrzu przez jakiś czas, aż chłód złagodził pieczenie; domyślałam się, że dopiero jutro odczuję prawdziwe efekty tej wycieczki. Po cichu liczyłam, że Esencja pomoże także na zakwasy.
         Odwróciłam się do pianina i dotknęłam klawiszy. Delikatnie i nieśpiesznie, z nabożnym skupieniem, nie dowierzając, że się powiodło. Siedziałam tu i za chwilę miałam zagrać, a jeszcze półtora tygodnia temu nie byłam w stanie podrapać się po nosie. Było mi tak luźno i przyjemnie, kompletnie zapomniałam o tym, że wyglądałam jak potwór. Wyprostowałam się i podekscytowana sięgnęłam do gablotki obok; doczołgałam się tu, by grać, nie obmacywać klawisze. Przez kilka minut przeglądałam teczki, zastanawiając się, który utwór nadawałby się na pierwszy raz. Coś klasycznego… o, a może coś mojego? Starego czy nowego? 
         W końcu ustawiłam nuty na pulpicie; w pokoju panował niemal prawie całkowity mrok, chłodny i granatowy, jedynym źródłem światła był księżyc i okna z naprzeciwka — jedyny dowód na to, że jeszcze nikt tu nie pomarł. Ale nieważne, bo i tak znałam to na pamięć. Sztywna ze zdenerwowania nacisnęłam na klawisze, a instrument wydał pierwszy dźwięk — tak czysty i doskonały, jak ten, który wypłynął spod palców Narcyzy Malfoy. Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło i przez moment grałam w kółko jeden i ten sam zapętlony początek, aż powoli, bardzo powoli gula zaczęła się zmniejszać i odzyskałam głos.
         — Playground school bell rings again,*
Rain clouds come to play again,
Has no one told you she’s not breathing?
Hello, I’m your mind giving you someone to talk to,
Hello.
If I smile and don’t believe,
Soon I know I’ll wake from this dream.
Don’t try to fix me, I’m not broken,
Hello, I’m the lie living for you, so you can hide
Don’t cry.
Suddenly I know I’m not sleeping,
Hello, I’m still here,
All that’s left of yesterday.
         Z początku byłam całkowicie pewna, że to moja wyobraźnia albo poruszenie wywołane muzyką, ale kiedy dźwięki umilkły, wrażenie znajomej obecności nie zniknęło. Na ramieniu poczułam powoli wpełzającą dłoń i natychmiast poznałam jej właściciela, nim jeszcze nakryłam ją swoją. Miałam wrażenie, że emocje lada moment mnie rozsadzą — począwszy od wzruszenia i radości, przez zniecierpliwienie, na rozpaczy skończywszy, ale wiedziałam, że jeśli zapłaczę, ta idealna chwila między nami runie. Cisza kłuła w uszy.
— Umierałam bez ciebie — powiedziałam to głosem nabrzmiałym od łez, najmocniejszym, jaki dałam radę z siebie wydobyć. Niemal fizycznie poczułam w żołądku żal nierozerwalnie połączony z tym, że tak długo kazał na siebie czekać.
Parsknął krótko, ale nie było w tym wesołości.
— Nie dramatyzuj — zabrzmiał ironicznie, choć kiedy na niego zerknęłam, trzymał się nienaturalnie sztywno. Ostry profil wyglądał jeszcze bardziej demonicznie w lodowatym świetle księżyca, a oczy połyskiwały zbyt przenikliwie, bym mogła znieść to spojrzenie; powędrowałam wzrokiem z powrotem do nut. — Żyjesz i pochłaniasz całą uwagę mojego najwierniejszego pieska.
         — Wyjdę za niego.
Znów się roześmiał, tym razem szczerze, a atmosfera momentalnie zgęstniała, jakby ten śmiech był groźbą. Przez sekundę nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to kolejny surrealistyczny sen wywołany Esencją czy kolejnym alchemicznym eksperymentem Barty’ego, ale gdy poczułam szarpnięcie i obrotowy stołek postawił mnie tuż przed Czarnym Panem, już wiedziałam, że nie spałam. Żadne omamy nie potrafiły odtworzyć tej fali energii, z którą się zderzyłam. Nie w tak realistyczny sposób. Kiedy znów się odezwał, jego głos wręcz ociekał jadem.
— Wyglądasz szkaradnie.
Spodziewałam się, że poczuję się dotknięta, ale rozbawiło mnie to. Usta drgnęły mi w kompulsywnym uśmiechu. Choć czerwone oczy płonęły najczystszą podłością, chłonęłam tamten żar — pierwszy prawdziwy ogień pośród litościwych i zniecierpliwionych spojrzeń, od kiedy się ocknęłam. Dokładnie taki sam, jak zapamiętałam, niezabarwiony żadną absurdalną troską. Przypomniałam sobie, że istniały wobec niego jakieś inne uczucia niż tylko strach i niepewność.
— Je m’en fous, mogę śpiewać, reszta mnie wali.
         Przez moment taksowaliśmy się wzrokiem, jakby tygodnie oskarżeń i niedopowiedzeń nigdy nie miały miejsca. Już byłam bezpieczna, wiedziałam, że nie musiałam obawiać się wygnania. Co nie oznaczało, że mogłam liczyć na odpuszczenie win, ale o najważniejszym już się przekonałam — zostanę tu między potępionymi i nikomu więcej nie zagrożę. Dopóki znów nie zostanę oskarżona o coś, czego nie popełniłam. I nawet nie czułam się z tym źle. Nie potrafiłam zadecydować tak długo, aż świat sam przydzielił Sophie Serpens do, ich zdaniem, właściwego szeregu. Nareszcie byłam wśród swoich.
— Masz jedno życzenie. Możesz poprosić, o co chcesz. 
         Zaskoczona poderwałam głowę. O co? O to, by było jak dawniej? O wybaczenie czegoś, czego nie zrobiłam? O zwrot różdżki? Albo o Barty’ego? Pragnęłam zbyt wielu rzeczy, które de facto — chciałam w to wierzyć — były wyłącznie kwestią czasu. A zaraz stanęła mi przed oczami szara, zaciśnięta twarz Narcyzy, jej niezłomne spojrzenie i maska doskonałej beznamiętności, za którą kryła trupa.
         — O ostatnią szansę dla Malfoyów.
         Wiedziałam, że go to zaskoczy, nawet rozśmieszy, ale nie spodziewałam się, że do tego stopnia. Ukucnął tak, że znaleźliśmy się na jednym poziomie. I choć jego oblicze pozostało gładkie i nieporuszone, dało się wyczuć narastające rozdrażnienie. Nawet wymknęło mi się coś na kształt triumfalnego uśmieszku — nareszcie czymś go zaskoczyłam, ale szybko sobie uświadomiłam, że nie był to moment, w którym koniecznie chciałabym prowokować awanturę. Długo czekałam, aż i jego usta drgnęły, a potem rozciągnęły się pogardliwie. Zacmokał karcąco.
         — Mogłaś poprosić o wszystko, a chcesz wolności Malfoyów? Zmarnowałaś życzenie — prychnął rozbawiony, lecz w powietrzu wciąż buzowały fizycznie wyczuwalne iskierki. Niespodziewanie uniósł rękę i chwycił mnie za kark, aż ugięłam się pod jej ciężarem, ale kiedy mówił, głos miał identycznie spokojny i zjadliwy. — Jeśli cokolwiek przeskrobią, ty też za to zapłacisz, tu comprends?
         Poczułam w żołądku zaciskający się supeł i nienaturalne gorąco w okolicy kołnierza, ale skinęłam sztywno głową.
         — Jasne.
         Energia między nami stężała do tego stopnia, że byłam niemal pewna — zaraz oberwę. Mimo wszystko. Z całą pewnością nie spodziewałam się pocałunku. Nie teraz, kiedy wyglądałam jak potwór i wciąż przypominałam mu o klęsce. Zależności. Uratowałam mu życie i to wystarczyło, by mnie znienawidził, a nie przyciskał do pianina. Instrument wydał ciężki, nieczysty dźwięk, ale usłyszałam to jak zza ściany. W uszach mi szumiało, a krew zawrzała, gdy pofrunęłam do góry, ciasno opleciona jego ramionami. Zapomniałam o wszystkim. Nawet w perspektywie naszych zaszłości to wydawało się wręcz absurdalne, ale nie powiedziałam ani słowa, nienaturalnie rozgrzana, kierowana najniższymi pobudkami. Wylądowałam na materacu, a siła uderzenia na moment odebrała mi dech, ale Czarny Pan nie dał mi sekundy na otrząśnięcie się. A to okazało się tak znajome! Jakby trzy tygodnie snu w piekle, wojna i miesiące niedopowiedzeń nie istniały. Jego ręce były wszędzie, wszędzie tam, gdzie nie powinno ich być z wielu powodów, a jeden z nich odpoczywał właśnie kilka sypialni dalej. Mimo to nie potrafiłam, nie chciałam tego przerwać, przecież to tylko jedna z wielu taki sytuacji jak wcześniej i — jak się okazało — później w przyszłości. Nic wielkiego. Kilka pocałunków, kilka dotknięć i cała lawina magii, cyrkulujące fale energii przenikające nas w jednakowy sposób, przeszywające w najbardziej podniosły, erotyczny, wzruszający i dramatyczny sposób. Szeroka gama uczuć na raz, coś dziesięć razy mocniejszego od krwi, porównywalnego do muzyki przepływającej przez każdą komórkę. I chyba działo się to bardziej wewnątrz umysłu, cielesność grała gdzieś z tyłu, kiedy moje usta całowały dużo mniej żarliwie. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów doznałam w sobie tak intensywny natłok obcej magii — aksamitnie czarnej, prawie namacalnie gęstej, ale doskonale dopasowanej. Wszystko wokół wirowało i miałam wrażenie, że za moment eksploduję od nadmiaru wchłoniętej energii, ale pragnienie i tak wzrastało. Jakby ktoś nieustannie pompował mi przez gardło powietrze. Z gorącej szyi i pulsującej pod moimi wargami żyły bił najciemniejszy strumień wędrujący z powietrzem prosto do płuc. Wtedy ani przez ułamek sekundy nie pomyślałam o pokusie skosztowania krwi, pragnęłam jedynie postąpić o krok dalej, bez względu na to, jakie przyniosłoby skutki. I ta paląca niecierpliwość trwała idealnie do momentu, aż wraz z dłońmi na biodrach i ustami na moich piersiach nie zaczęła się ziszczać.
         Poderwałam się i automatycznie odskoczyłam, dysząc ze strachu. Voldemort — idealnie po środku zimnej plamy światła na łóżku — też się wycofał. Nagle zrobiło się przeraźliwie zimno, choć przez okno napływało z zewnątrz ciepłe powietrze. Nie musiał nic mówić, wzrok robił to za niego.
         — Jesteś moim… jestem twoją… — wykrztusiłam. — To jest…
         Powstał i nagle wydał mi się dziesięć razy wyższy i onieśmielający niż zwykle. Przez jego pobłażliwość na przestrzeni lat ośmieliłam się zapomnieć, z kim miałam do czynienia i co oznaczała odmowa. W tamtej chwili przeszyła mnie szpila najbardziej autentycznego przerażenia, jakiego nie doświadczyłam od bitwy. Magia zawirowała niebezpiecznie, lecz tym razem nie było w niej niczego przyjemnego.
         — No jakie? — wysyczał i sięgnął do przodu; chwycił mnie za kark i błyskawicznie podciągnął do góry, zmuszając, bym uklękła na bezwładnych kolanach. Dotyk, który jeszcze chwilę wcześniej otulał, teraz surowo karał. — Złe? A co to znaczy?
         Impuls. Pierdolony impuls. I choć po stokroć chciałabym się wtedy opanować, nie było już odwrotu, stało się. Powiedziałam coś, co od początku wisiało poza nami jak niewidzialne tabu, którego — jak oboje próbowaliśmy udawać — nie dostrzegaliśmy, ale zdawaliśmy sobie sprawę z jego obecności. I nareszcie to padło. W tej przerażającej sytuacji powstrzymałam się przed odpowiedzią. Przestraszyłam się. Po prostu się przestraszyłam, ale wiedziałam, że prędzej zaryzykowałabym serię Cruciatusów, niż wyjawiła prawdę. Chyba oczekiwał, aż coś odpowiem, lecz ja milczałam, nie potrafiłam wymyślić żadnego wiarygodnego kłamstwa, które by go uspokoiło. Sekundy ciągnęły się niemiłosiernie w tym potwornie bolesnym, gęstym napięciu, aż Czarny Pan niespodziewanie puścił mnie i już go nie było. Drzwi trzasnęły, zanim wygrzebałam się z pościeli — roztrzęsiona, wygnieciona i porozpinana. Drżącymi rękami sięgnęłam po górę od piżamy i powoli ją włożyłam; miałam wrażenie, że te krótkie odwiedziny trwały kurewsko długo, ciągnęły się godzinami, a ja znów byłam dwiema różnymi osobami — Sophie sprzed wizyty Czarnego Pana i Sophie po niej. Z tym, że dopiero w tej Sophie poczułam się znowu sobą. Przywołałam kule i odesłałam je z powrotem na miejsce. Kiedy z samego rana pani Malfoy albo Barty zjawi się ze śniadaniem i skrzatem do towarzystwa, nikt nie zauważy, że ta noc różniła się od poprzednich. Miałam ochotę się rozpłakać, ale wciąż byłam zbyt przerażona. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ten dramat definitywnie coś skończył. Wyrzuty sumienia gniotły mnie w dołku jeszcze przez długie godziny, kiedy próbowałam dojść do ładu z emocjami. Nadal czułam na sobie znajomy ślad dłoni, i choć Czarny Pan zabrał ze sobą całą magię, jego zapach wciąż unosił się w powietrzu, przeszedł wierzchnią część pościeli, przesiąknął moje włosy. Czy postąpiłam dobrze? To była asertywność czy zwykłe tchórzostwo? Co odpowiedziałby tata? Z całą pewnością by tego nie pochwalił. Tylko czy… wciąż powinnam się zastanawiać, co poradziliby rodzice, skoro moje zdjęcie widniało w Proroku pomiędzy fotografiami innych poszukiwanych śmierciożerców? Być może nadszedł czas, aby zmienić autorytet?
         W tamtym momencie doświadczyłam tak dotkliwej pustki, że gdy z samego rana po zaledwie dwóch, trzech godzinach snu obudziło mnie trzaskanie drzwiami i krzątanie się Narcyzy, wciąż tkwiłam w tym piekielnie bezbarwnym stanie odrętwienia. Czułam piasek pod powiekami i miałam ochotę jeszcze trochę pospać, lecz stukanie i dzwonienie nie ustępowało, a tupot wielu nieobutych stóp w różnych miejscach sypialni dał mi do zrozumienia, że czarownicy towarzyszyła więcej niż dwójka skrzatów. Nareszcie — zirytowana i niewyspana — zdecydowałam się otworzyć jedno oko.
         — Co jest, kurwa…?! — Natychmiast poderwałam się z pościeli. Uniosłam rękę, a tiulowa plątanina rozstąpiła się i uformowała się w grzeczne falbany po obu stronach wezgłowia. — Co się tu dzieje?! 
         — Sophie, ty czarujesz…!
         — A skrzaty domowe rujnują mój pokój! O co chodzi z tymi lustrami?
         Sypialnia została przewrócona do góry nogami. Pianino, pięknie zdobiony kabinet, komody, biurko, fotele i resztę mebli wypchnięto na środek, nie zważając na poprzewracane na półkach bibeloty, a kurewsko droga, aksamitna tapeta zaczęła znikać pod długimi, wąskimi pasami luster tak, że pokój przypominał teraz salę taneczną. Jeden ze skrzatów zaczął przytwierdzać je nawet do sufitu.
         Wstrząśnięta spojrzałam z powrotem na Narcyzę.
         — O chuj chodzi? — powtórzyłam nienaturalnie piskliwym głosem.
         — Instrukcje od Czarnego Pana — odparła krótko i przystąpiła do rozkładania śniadania na drewnianej tacy.
         Obserwowałam ją przez chwilę, starając się otrząsnąć z porannego szoku. Groteskowość tego widowiska wytrąciła mnie na moment z równowagi — lustra, skrzaty domowe i Voldemort pasowały do siebie jak pięść do nosa, dopóki nie połączyłam faktów. No tak. Mogłam się tego spodziewać. Wściekłość bardzo szybko ustąpiła miejsca rozgoryczeniu, tak, że nawet się roześmiałam. Złośliwy… mściwy… bezczelny… bezczelny sukinsyn. O ile zaraz po przebudzeniu wciąż czułam się winna, tak w tym momencie wszelkie wyrzuty sumienia spierdoliły w podskokach na Madagaskar. Bez słowa wsypałam prawie pół cukierniczki do owsianki i pochłonęłam ją w mgnieniu oka, byle zająć się czymś w momencie, kiedy skrzaty demolowały sypialnię. Kiedy skończyły, z każdej strony — nawet z góry, z jebanego sufitu — łypała moja własna twarz. Choć nieco mniej pobliźniona i powykrzywiana, wciąż jednakowo szkaradna. Do tej pory unikałam luster, rozkazałam pozasłaniać te w pokoju i w łazience, za to teraz miałam ich pod dostatkiem. Dupek. Przynajmniej nie zabrał radia.
         Rozkazałam Narcyzie nastawić, a sama położyłam się na plecach ze skrzyżowanymi pod głową rękami; znalazłam mniejsze zło we wpatrywaniu się w siebie przez półprzezroczyste zasłonki, które skrzaty zostawiły po rozmontowaniu haftowanego baldachimu. Pani Malfoy zaczęła majstrować przy pokrętle i po chwili pokój wypełniło ciche brzęczenie Yesterday Beatlesów.
         — Słyszałam w nocy pianino… — zaczęła niepewnie, gdy wszystkie meble wróciły na swoje miejsce i zostałyśmy same.
         — Gram, śpiewam, czaruję, normalnie człowiek orkiestra, tylko dalej wyglądam jak szyszymora, o czym, jak widzę, mam sobie co chwilę przypominać — warknęłam. — Ten dupek przecież nie byłby sobą, gdyby…
         — Lucjusz i Draco są wolni — przerwała mi. Głos miała szorstki i martwy, ale gdy uniosłam się na łokciach, by na nią spojrzeć, w błękitnych oczach zaszkliły się łzy. — Nad ranem złożyli przysięgę. Od Bellatriks wiem, że wstawiłaś się za moim mężem…
         I nagle wszystko stało się jasne. Po prostu nie mogłam powstrzymać ironicznego parsknięcia. Pewnie w innej sytuacji zrobiłoby mi się nawet trochę głupio, ale po serii ostatnich absurdalnych wydarzeń nie miałam już do tego siły. Powrót do gnicia i snu pełnego bólu i ropy chyba nie byłby takim złym rozwiązaniem, skoro absolutnie każdy mieszkaniec tego przeklętego domu wariatów.  
         — Ach, czyli dlatego teraz znoszę to. — Uniosłam rękę i zamachałam nią niedbale. — Pewno wszyscy pękają ze śmiechu, jaka ta Sophie jest naiwna, syndrom mesjasza wykurwił poza skalę i teraz wzięła sobie za punkt honoru ocalenie każdego szczura w tym zamku.
         Ale Narcyza nie wyglądała na ani trochę rozbawioną.
         — Wręcz przeciwnie — odparła spokojnie. — Wszyscy są bardzo poruszeni, myślą, że ich sytuacja też niebawem się wyklaruje. Bella jest pod wrażeniem.
         — W istocie — mruknęłam, bawiąc się koronkowym obrąbkiem poszewki. Nie szczędziłam sobie sarkazmu. — I co teraz zrobicie? Wrócicie do siebie?
         — Nic się nie zmieni. Nikt nie opuścił tego miejsca od tygodni… i niekoniecznie dlatego, że Czarny Pan tak rozkazał. Nie mamy gdzie wracać, nawet gdyby nagle wszystko wróciło do porządku sprzed bitwy. Nasz majątek został skonfiskowany. Jesteśmy bezdomni.
         W jej głosie ani przez chwilę nie zabrzmiała gorycz, jedynie chłodne, wyważone zdecydowanie. Zaskakujące jak na kobietę, którą od pierwszych dni życia otaczał śmieszny przepych. A jednak okazało się, że — w porównaniu do reszty potępionej ferajny — najlepiej radziła sobie z zaakceptowaniem nowej rzeczywistości. Okazała się najsilniejsza z nas wszystkich.
         Po wczorajszej eskapadzie pod pianino dzisiaj z większym optymizmem ujęłam kule w dłonie, choć ramiona i barki bolały niemiłosiernie. Doświadczyłam dziwacznego uczucia grozy, gdy kątem oka obserwowałam się w lustrze — to był ten moment, kiedy odzyskanie sprawności było na wyciągnięcie ręki, ale wciąż potrzebowałam pomocy choćby w pójściu do łazienki. Frustracja zamiast maleć, rosła z każdym drobnym niepowodzeniem, mimo że jeszcze tydzień temu marzyłam o takiej nieporadności. Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek wcześniej tak łatwo wpadała z zachwytu w gniew i z powrotem.
         Wieczorem zamiast Narcyzy wpadł Barty. Niezmiennie promienny i podekscytowany, co zaczęło być dla mnie równoznaczne z kolejnych niekonwencjonalnym wynalazkiem, jednak tym razem nie przytargał ze sobą ani skrzata domowego, ani butli z eliksirem. Pojawił się z wózkiem.
         — Nie ma mowy! — wypaliłam, odrzucając przestarzały numer Czarownicy.
         — Rozumiem, że wielkie łoże i sługi wkoło niego są bardziej dramatyczne, ale musisz zacząć wstawać — odparł z entuzjazmem, zamykając za sobą drzwi. — Słyszałem o Malfoyach, masz gest…
         — Mhm — mruknęłam niezadowolona i opadłam z powrotem na poduszki. — Mam nadzieję, że nie będę tego żałować, poręczyłam za nich.
         Przez jakiś czas obserwowałam, jak Crouch rozkładał i sprawdzał wózek. Fotel wyglądał elegancko i wygodnie — duży, z głębokim oparciem, obity jakąś ładną, fioletową tkaniną, chyba żakardową. Gdyby tylko nie te koła; poczułam dreszcz na plecach, kiedy Barty zaczął sprawdzać opony. Miał rację, leżenie w łóżku może i było teatralne, ale nie przywoływało na myśl niepełnosprawności, a wózek na kółkach tak. Widok drewnianych uchwytów sprawił, że zrobiło mi się niedobrze.
         — A ty? Czego sobie życzyłeś? — zapytałam, byle odwrócić swoją uwagę od fotela. — No wiesz… w nagrodę za wyciągnięcie mnie z dupy.
         Crouch tylko poklepał mocno wysokie oparcie.
         — To jest moje życzenie. Poprosiłem Czarnego Pana, aby był łaskaw powierzyć mi opiekę nad tobą. No, wszystko gotowe. To co, wypróbujemy go?
         I wtedy już wiedziałam, że poprzedniej nocy podjęłam właściwą decyzję. Gdy podawał mi kule, bym samodzielnie mogła podejść do wózka, tamto przykre uczucie pustki nieznacznie zelżało. Skoro autorytet mogłam wybierać jedynie spośród niegodziwców, może powinnam zdecydować się na najlepszego z nich. Moralność Bartemiusza była idealnie wyważona, przez co nieustannie odnosiłam wrażenie, że Crouch odnalazłby się doskonale zarówno po stronie Voldemorta, jak i Zakonu Feniksa. Każdy jego wybór miał uzasadnienie w zasadach, które wyznawał. Dokładnie tak, jak jego pan. I choć Barty bezgranicznie mu ufał, wiedziałam, że inspirował się wszystkim, co w Czarnym Panu uważał za najlepsze. Ja mogłam marzyć o takim rozsądku.
         Zapytałam go nieśmiało, co sądził o liście do Ghostów, ale milczał, udając, że ostatni raz sprawdzał koła. Jakże sugestywnie.
         — Niebawem może się tak stać, że wrócisz do rodziców — odezwał się i przykucnął przy fotelu.
         Coś nieprzyjemnie podskoczyło mi w żołądku, jakbym podczas schodzenia ze schodów nie trafiła na stopień, ale nawet nie drgnęłam. Nawet spróbowałam się uśmiechnąć, choć miałam wrażenie, że podwaliny świata, które powoli zaczęłam budować, runęły na nowo. I znów nic nie było pewne.
         — Kiedy? To w ogóle możliwe? — zapytałam beztrosko. — Czytałeś Proroka, jestem „poszukiwanym śmierciożercą”, Oreżnów na bank jest pod obserwacją.
         — Nie wiem. Ale kim jesteśmy, by zrozumieć zamiary Czarnego Pana? Możemy tylko snuć teorie, a jeśli chcesz poznać moją… my wszyscy tutaj, ten „areszt domowy”… to nie gra na czas ani kara, jak wszyscy szepczą, a próba. Powrót do domu może być twoją… może po to, żeby się przekonać, czy wrócisz? — mruknął skonsternowany, po czym westchnął ciężko i wyprostował się już z większym entuzjazmem, którego jednak nie dostrzegłam na jego twarzy. — To fragment czegoś większego i my, maluczcy, musimy mu zaufać.
         — To było dopiero dramatyczne — podsumowałam ze śmiechem, choć w środku wciąż gniotła mnie perspektywa rychłego powrotu do Oreżnowa. I nie wiązało się to tylko i wyłącznie z narażaniem rodziny; czysto egoistycznie obawiałam się kolejnego rozstania z Bartym. Widziałam, że on również. Zanim postanowił pociągnąć ten podniosły temat lub, co gorsza, odstawić mnie z powrotem do łóżka, uśmiechnęłam się i dodałam konspiracyjnym szeptem: — Mam taki pomysł, żeby przejechać się po korytarzu, póki wszyscy są zajęci kolacją. W życiu nie podejrzewałam, że zamarzę za widokiem normalnej ściany.
         Bardzo chętnie przystał na moją propozycję. Nigdy dotąd nie poruszałam się przy pomocy wózka i było to zupełnie niepowtarzalne uczucie — mieszanina wszystkich rodzajów braku kontroli, jakie mogłam sobie wyobrazić, ale i ogromne podekscytowanie. Coś się zadziało. Siedziałam prosto, zginałam i prostowałam palce u stóp, a kiedy Barty otworzył drzwi i przepchnął fotel delikatnie przez próg, okazało się, że poza moją sypialnią znajdował się inny świat. Miałam wrażenie, że od momentu, gdy zobaczyłam go po raz ostatni, minęły lata. Ogromna sala wejściowa, stylizowana na tę, którą widywałam w Hogwarcie, lecz dużo bardziej czysta i strojna, z podłogą tak wypolerowaną, że można w niej było dostrzec odbicie fresku na suficie. Ściany, z których nareszcie nie straszyła moja twarz, przyjemnie stonowane, udekorowane sztukaterią. Rzędy pozamykanych pokoi i ten jeden — dokładnie naprzeciw schodów i wysokich, dwudzielnych drzwi — niby niepozorny, ale najbardziej przyciągający wzrok. Ten, w którym być może teraz pracował lub odpoczywał Czarny Pan. Nie. Nie, z całą pewnością go nie było. W innym razie Barty nie zgodziłby się na tę wycieczkę. Zabrał mnie do swojej sypialni, a potem pod wschodnie schody prowadzące na piętro. Był przy tym tak ostrożny i powolny, a granitowa, śliska podłoga biegnąca przez cały korytarz wręcz krzyczała: zapierdalaj mną! Aż się prosiła. Spojrzałam na Barty’ego i uśmiechnęłam się łobuzersko. A tamten błysk w jego oczach mógł oznaczać tylko jedno: natychmiast się zrozumieliśmy.
         — Proszę państwa, przy balustradzie chyba pojawił się złoty znicz — wyszeptał, pochylając się tuż nad uchwytami. — Tak, to musi być znicz, Potter już go zauważy!
         — Ale ja nie jestem szukającym…!
         Mocne pchnięcie i wózek pomknął gładko samym środkiem korytarza.
         — Nic straconego, Serpens już siedzi mu na ogonie! Lecą łeb w łeb, panie i panowie, czy będziemy świadkami najbardziej spektakularnego zwycięstwa Ślizgonów w tym sezonie?! Aj, mało brakowało! Ale co to? Znicz zakręcił, Potter rozwalił sobie głupi łeb, wpadając prosto w trybuny, Serpens pędzi dalej…!
         — Barty, zabijesz nas!
         Tuż przed salą tronową zrobił ostry zwrot i pomknął z powrotem.
         — Cicho, to Błyskawica! Pałkarz Gryfonów odbija w Serpens tłuczkiem… Unik! Unik! Unik! Z tą miotłą nic nie ma szans!
         — I z szukającą też!
         — I z szukającą też! Serpens pochwyciła znicza i robi honorową rundkę wkoło boiska, Slytherin wygrywa tysiąc do zera, Gryfoni rzucają się z trybun, widownia szaleje!
         Nasze wrzaski musiały roznieść się po całym dworze, dziesięć razy zwielokrotnione, a fotel tańczył po wypolerowanej posadzce i pewnie trwałoby to jeszcze jakiś czas, gdyby nie postać, z którą prawie się zderzyliśmy. Crouch gwałtownie wyhamował, a ja prawie zleciałam z wózka prosto pod nogi Notta. W sali na moment zapadła głucha cisza. Wysoki, przeraźliwie chudy i pomarszczony jako jeden z niewielu śmierciożerców nie nosił na sobie widocznych śladów bitwy; musiał słyszeć nas już z daleka, ale nawet teraz nie mógł oszczędzić sobie tego protekcjonalnego uśmieszku.
         — A, Crouch — zawołał cicho śmierciożerca, a jego blade oczy zwęziły się pogardliwie. — Dobrze, że cię widzę. Chciałbym ci przypomnieć, że dzisiaj masz rozdać pierwszą partię dokumentów.
         — Pamiętam, Nott. — Wyraz twarzy Barty’ego natychmiast się zmienił. Choć włosy wciąż miał rozwichrzone, a szatę w nieładzie, zniknął wszelki ślad po chłopięcej radości i nagle Crouch wydał mi się co najmniej dziesięć lat starszy. — Będą na czas.
         — No, ja myślę. Nie wiem, jak tobie, ale mnie już znudziło gnicie w tej norze. Dokumenciki możesz dostarczyć po kolacji, jeśli łaska…
         — Oczywiście — przerwał mu z naciskiem. — Odbierzesz je za — zerknął na zegarek — czterdzieści pięć minut u Czarnego Pana. Jak wszyscy.
         Przez chwilę piorunowali się nawzajem wzrokiem, a ja znalazłam się dokładnie pośrodku małej burzy, wyraźnie mocniejszej ze strony Bartemiusza. Nie lubił Notta, zresztą podobnie jak reszty śmierciożerców, którym udało się przetrwać po zniknięciu Voldemorta. A oni nawiązywali ze sobą skomplikowane koalicje i nienawidzili się nawzajem. Przykład wręcz idealnej rodzinki — skłóconej, obłudnej, uchodzącej za doskonałą. Do której teraz należałam.
         Tymczasem napięcie urosło do takich rozmiarów, że któryś z nich musiał w końcu odpuścić. Nott chrząknął znacząco.
         — Za czterdzieści pięć minut, Crouch — rzucił, ledwo zauważalnie skinął głową w moją stronę i minął nas, energicznie łopocząc szatą.
         Odetchnęłam dopiero wtedy, gdy kroki ucichły, a Barty bez słowa pchnął wózek i zawrócił. Nie odezwałam się, kiedy wziął mnie na ręce i położył do łóżka. Już nie odzyskał wcześniejszego zapału, a twarz wciąż miał przerażająco poważną. Widziałam, jak oni wszyscy na niego patrzyli. Jak na farciarza, który omotał Czarnego Pana jakimiś sztuczkami, choć już wielokrotnie udowodnił, że zasłużył na jego łaskę. Gdyby nadarzyła się okazja, pewnie każdy z satysfakcją posłałby go do diabła — z powrotem do Azkabanu. Przesunęłam się na materacu bliżej okna i poklepałam ręką wolne miejsce; Crouch przysiadł tylko na chwilę i choć wyglądał na całkowicie opanowanego, nie miał mocy zwodzenia moich zmysłów. Natychmiast wyczułam od niego zniecierpliwienie, podobnie jak wcześniej w holu od Notta.
         — Wozisz mnie po korytarzach, a masz swoją robotę — odezwałam się, kiedy przytuliłam głowę do jego ramienia. Pierwszy raz poczułam ukłucie wyrzutów sumienia z powodu wczorajszej nocy. — Nie zasługuję na ciebie.
         Parsknął pod nosem i nieudolnie spróbował się uśmiechnąć.
         — Od tygodnia wszystko jest gotowe. Czekałem na rozkaz Czarnego Pana.
         — Nie byłbyś sobą…
         Tym razem naprawdę się roześmiał.
         — Co wam po nowych dokumentach, skoro wszędzie są wasze zdjęcia? — zapytałam. — Przecież ludzie wiedzą, jak wyglądacie…
         — Nie pracowałem nad fałszywymi dokumentami. Wpadłem na to jakiś czas temu… na długo przed tym, jak… jak sielanka się skończyła. Delikatnie mówiąc. Wypatrywałem ludzi… najczęściej samotnych albo mugoli… A potem porywałem. Niebawem na korytarzach zaroi się od staruszków, chociaż mam w zanadrzu nawet kilku czarodziejów. I właśnie to robiłem od samego początku. Prawdę mówiąc — zawahał się — zacząłem jeszcze przed bitwą. Na wszelki wypadek, kiedy mugole znikali na taką skalę, że w oczach czarodziejskiego świata byli jedynie bezimienną masą. Wieczorem nasz pan zbierze wszystkich, zapozna z planem, każdy dostanie swojego mugola i nowy życiorys… Wypróbowałem to, to dobra metoda. Dopóki każdy zachowa rozsądek, być może uda nam się rozwinąć to na szerszą skalę, przydzielić niektórym śmierciożercom po kilka osób. Sam mam jednego mugola i czarownicę z Austrii, dzięki temu mogę wychodzić. To naprawdę dobra metoda.
         Słuchałam tego z najwyższą uwagą, rozdarta między podziwem a niechęcią, a on mówił o tym tak spokojnie! Jego serce biło miarowo, jakbyśmy rozmawiali o obiedzie, choć w kociołkach bulgotały teraz hektolitry eliksiru wielosokowego, a w lochach zawodziły dziesiątki ludzi. Tylko dlaczego, że byli wyglądali zbyt przeciętnie, by Barty przeszedł obok nich obojętnie. Przez dłuższą chwilę w milczeniu gładziłam palcami jakieś niekonkretne miejsce na jego piersi, wyobrażając sobie, jak wieczorami przeczesywał parki i odhaczał na swojej liście: Nott, Crabbe, Selwyn, Yaxley… Nawiedziła mnie wizja Croucha koczującego pod kościołem, czekającego na jakąś babcię w chustce i… nic. Obojętność. I odrobinę pustki, ale żadnego gniotącego supła w trzewiach, zero obrzydzenia.
         — Może powinnam zwracać się do ciebie… hmm… Wielosokowy Mistrzu? Nie, to brzmi chujowo…
         — Sophie, nie przeklinaj…
         — Przeszkadza ci, że przeklinam, ale nie widzisz niczego złego w porywaniu ludzi? Nie boisz się, że wszystko wygadam? Czarny Pan wykopie mnie stąd lada dzień, może nawet jutro… Nie, Barty, to są jego plany? Zamierzacie porwać wszystkich? Dla Czarnego Pana też porwałeś jakiegoś dziadka? A co będzie, jak któryś z nich nawieje? Albo da plamę?
         — Sophie, nic się nie stanie, wszyscy są pod ścisłą kontrolą, zaczarowani i w lochach… Zresztą sam Imperius, odpowiednio dawkowany i stosowany zamiennie z innymi zaklęciami, działa znakomicie, nie potrzeba żadnych łańcuchów ani krat! Ja swoich ludzi trzymam u siebie, oddałem im gabinet, są mi całkowicie posłu…
         Nawijał jak najęty, a ja nie mogłam już tego dłużej słuchać.
         — A co, jeśli zaczną walczyć z zaklęciem?! — zawołałam spanikowana. Emocje całkowicie mną zawładnęły. — Barty, proszę cię… proszę, zostawmy to wszystko, lećmy stąd… zaczniemy normalne życie, tu już nie ma czego łatać! Przegraliśmy, nie widzisz tego…? Będziemy tu siedzieć jak… jak karaluchy, aż nas wszystkich wyłapią, wsadzą do Azkabanu… rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Wieczność, wieczność w Azkabanie, nie chcę tak żyć, Barty, lećmy…!
         Wpadłam w taką histerię, że jeszcze moment i zaczęłabym hiperwentylować, ale Crouch chwycił mnie z całej siły za ramiona i potrząsnął. Od nadmiaru tlenu zakręciło mi się głowie.
         — Uspokój się! Boisz się… rozumiem to… ale to zaszło za daleko — wyrzucił zdesperowany i ujął moją twarz w dłonie, zmuszając, bym na niego spojrzała. — No już… Nie zachowuj się jak dzieciak, jeszcze wszystko odzyskamy. Musisz zaufać Czarnemu Panu.
         Cokolwiek by nie powiedział, nie byłabym w stanie opanować płaczu. Cała gorycz i frustracja, które gromadziły się przez ostatnie tygodnie, nareszcie znalazły ujście razem ze łzami i żadne zapewnienia nie sprawiły, że poczułam się lepiej. Zaufaj Czarnemu Panu. Zaufaj Czarnemu Panu. Ufałam od początku, a i tak prawie umarł, świat, który nam wszystkim obiecywał, runął. Voldemort nie miał pojęcia, co robić dalej, inaczej nie trzymałby nas w zamknięciu, nie miotałby się jak szalony, nie pozwoliłby trzymać mugoli w domu, a teraz Crouch oddał im swoją pracownię. Byłam tym wszystkim zmęczona. Żałowałam, że nie mogłam — śladem Armanda i innych nieśmiertelnych — tak po prostu uciec, zaszyć się na cmentarzu i obudzić się dopiero wtedy, kiedy wszystko znów będzie jak dawniej. Wypłakałam na koszuli Barty’ego sporą plamę, zanim nareszcie zrobiło mi się wszystko jedno; zrezygnowana obserwowałam, jak poprawiał szatę, zanim zniknął za drzwiami. Kiedy przedstawi swój plan, zapewne wszyscy będą zachwyceni. Po kilkumiesięcznym duszeniu się we własnym towarzystwie zgodziliby się na wszystko, nawet na transmutację w szczury, byle się czegoś dowiedzieć i skontrolować, co pozostało z ich majątków. Nawet ja miałam tego wszystkiego dość, choć jeszcze nie tak dawno marzyłam o powrocie do Czarnego Pana.

*

         Mimo początkowej niechęci do wózka następnego dnia od razu przebrałam się w szatę i tak wyszykowana czekałam, aż Narcyza pojawi się ze śniadaniem. Byłam znużona widokiem swojej twarzy w każdym kącie i tym, jak się ze mną obchodzono, a dzięki fotelowi odzyskałam choć tę odrobinę samodzielności — nareszcie mogłam przemieszczać się bez niczyjej pomocy. Plan Barty’ego chyba dobrze się przyjął, bo z dnia na dzień dwór opustoszał — zarówno z ludzi, jak i z ich zapachów. Nie miałam nic do roboty, ale i tak nie chciałam przebywać w sypialni; jeździłam bez celu po korytarzach i rozmawiałam z portretami, na które do tej pory nie zwracałam uwagi. Wszystko, byle nie oszaleć. Nie mogłam pozbyć się gniotącego w dołku poczucia, które towarzyszyło oczekiwaniom na wyniki egzaminów. Budziłam się każdego ranka i myślałam: czy to dzisiaj? A potem wchodziła pani Malfoy, nastawiała radio i zaczynał się kolejny dzień. Chyba zbyt wcześnie ucieszyłam się na dobrą zmianę — od kiedy Crouch zniknął na super ważnym, tajnym spotkaniu u Lorda Voldemorta, nie zobaczyłam ani jego, ani nikogo innego poza Narcyzą i skrzatami do pomocy. Aż minął dokładnie tydzień i zamiast o ósmej zerwałam się kilka minut północy.
         Przez całą niedzielę grzmiało i lało jak z cebra, ale z jakiegoś powodu okno, które wieczorem zamknęłam, zastałam otwarte. Firanka falowała delikatnie, a z zewnątrz napływał charakterystyczny zapach ozonu. Zaspana i oszołomiona byłam przekonana, że to tylko sen, dopóki na ścianie nie dostrzegłam czarnego zarysu postaci. Długie włosy opadające na szerokie, męskie ramiona natychmiast wybiły mi z głowy Czarnego Pana, a zaraz potem przypomniałam sobie, że przecież to dzięki Armandowi Barty mógł uwarzyć Esencję.
         — A więc to dziś — wyszeptałam. Uśmiechałam się, choć ogarnęła mnie melancholia, dziwny smutek, zupełnie nie na miejscu. Całkowicie abstrakcyjny. — Naprawdę tu jesteś, czy to mi się śni?
         Wyciągnął rękę i natychmiast poczułam twarde palce szczypiące mój nos; pochwyciłam je, zanim się odsunął — rozgrzane i pulsujące krwią, jakby Armand dopiero co zabił. Z przyjemnością przytuliłam policzek do wnętrza dłoni. Zero zapachu, jaki wydzielał każdy śmiertelnik, wyłącznie woń burzy i wilgotnej wełny.
         — A teraz? — zapytał.
         — We śnie pewnie powiedziałbyś coś filozoficznego… albo głupiego. To jest dopiero teatr: wszyscy przychodzicie w nocy, jakby dzień był za mało dramatyczny.
         Usłyszałam dźwięczny śmiech, który utwierdził mnie w przekonaniu, że to naprawdę się działo. Przysunęłam się bliżej i wsunęłam się w jego ramiona — jedyne, które nigdy nie odmówiły mi uścisku. Prostego, wspierającego, pozbawionego podtekstów. Niewymagającego odpłaty. Armand był nienaturalnie ciepły, przez przemoczoną marynarkę czułam nawet delikatne tętnienie, choć jego serce niezmiennie stało. Włosy pachniały mu deszczem i wilgotną ziemią, tylko tym, jakby z pięknych apartamentów przerzucił się na sypianie w trumnach — jak na rasowego wampira przystało.
         — Musisz uwierzyć mi na słowo: ja mogę przyjść tylko w nocy.
         — Teraz to ja pieprzę głupoty… Przyszedłeś mnie zabrać, tak? Powiedz.
         — Przyszedłem cię zobaczyć… obejrzeć… pozałatwiać kilka spraw. Nie ukrywam, że byłem ciekaw, jak sobie poradzisz… Swoją drogą Esencja ze mnie już drugi raz ratuje ci życie. Chyba powinienem zostawić Barty’emu całą butelkę krwi, którą mógłby trzymać w lodówce…
         — Dziękuję — wypaliłam, zanim na dobre się rozkręcił. Nie wiedziałam, jak rozmawiać z nim po tym wszystkim. Był zły, że zmusiłam go do zmiany planów? Z jak daleka musiał tu dotrzeć? Czy pozostali już wiedzieli? Może potępiali go jeszcze bardziej? Setki pytań kłębiło mi się w głowie, aż na wierzch wypłynęło jedno. Najbardziej uporczywe. — Nie mam kogo o to zapytać… A boję się, że jak zapytam, to zburzę jakiś… spokój, nie wiem… ale muszę wiedzieć. Co z profesorem Snape’em? Ty musisz wiedzieć.
         Znowu się roześmiał. Groteskowo, odchylając głowę tak, aż błysnęły kły. Pochwyciłam desperacko jego loki, a on się śmiał, śmiał, choć w tym śmiechu nie było ani krztyny humoru. Wstrząsnęło mną upiorne poczucie odrealnienia — jeszcze głębsze i straszniejsze niż podczas wizyty Czarnego Pana. A Armand chichotał dalej. Zdębiałam na jego kolanach, choć miałam ochotę uciekać.
         — Po tym wszystkim to nadal profesor Snape? Kogo ty chciałaś wtedy uszczęśliwić? Jego czy siebie? — Brzmiał przerażająco radośnie. — Dla niektórych ludzi jest lepiej, kiedy umierają. Nie możesz zmuszać każdego do życia, zwłaszcza tych, którzy tego nie chcą. Musisz się tego nauczyć. Podczas twojej wieczności jeszcze wielu ludzi odejdzie, a ty będziesz musiała się z tym pogodzić. Niczego się o nim nie dowiesz, chyba że on sam tego zechce.
         Nic, co do tej pory usłyszałam, nie wstrząsnęło mną do tego stopnia. Jego słowa, choć padły chwilę temu, wciąż dźwięczały mi w uszach, jakby Armand to wykrzyczał. Wiedziałam o tym wszystkim. Znałam teorię i przeżyłam kilka nieodwracalnych śmierci, ale wciąż nie dowierzałam, że można tak po prostu umrzeć. Że można się z tym pogodzić. A on mówił o tym tak lekko, chociaż lata temu nie pozwolił mi odejść! Chciałam mu tyle powiedzieć, wytłumaczyć, że to przecież zupełnie naturalne, ale nie byłam w stanie się odezwać. On tymczasem odstawił mnie od siebie i bez trudu włożył z powrotem pod kołdrę, choć wciąż ściskałam w pięściach jego włosy; nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jeśli rozluźnię uścisk, Armand zniknie i znów przestanę go obchodzić.
         Ale powieki zrobiły się tak potwornie ciężkie…
— J-ja tylko chcę, żeby… wiedział, że… — wymamrotałam z trudem — że go kocham… Boże, ja kocham tylu ludzi… a jak umrą, zostanę sama. Nie chcę być sama…
— Na początku nikt nie chce, a później każdy szuka samotności. Śpij już, skarbie…
Było mi tak rozkosznie błogo, jak zawsze, kiedy całował mnie na dobranoc…

~*~

         Nie było mnie tutaj bardzo długo (przynajmniej w nowościach, bo stare rozdziały powoli betuję, mam już całe dwa). Kiedy siadałam do pisania, myślałam, że będzie mi to szło jak krew z nosa i w potwornych mękach, ale powiem tak: było chujowo, ale stabilnie. Codziennie coś tam dłubałam, aż wydłubałam, chociaż momentami chciałam to zostawić i wrócić do wygodnego opkowania DLR. Rozdział miał być trochę dłuższy (praktycznie tylko o dwie sceny), ale uznałam, że część ze śmierciożercami i część z Ghostami jednak dobrze będzie rozdzielić, skoro to jedynie około 1k słów więcej. Po prostu kolejny będzie dłuższy. Obiecuję coś tu wrzucić wcześniej niż za dwa lata. XD
* Evanescence Hello
Dla chętnych wrzucam odnośnik do Mariage d’amour.