Przed oczami latały mu
czarne plamy, kiedy wlókł się opustoszałym korytarzem w kierunku swojej
sypialni. Gdy mijał drzwi, zza których dobiegł go smród padliny, oparł się
pokusie zajrzenia do środka, choć ręce go świerzbiły, aby chwycić za klamkę. W
głowie miał mętlik, a plecy nieznośnie bolały go od wielogodzinnego stania nad
stołem. Barty pozostawił na małym ogniu eliksir, który teraz leniwie bulgotał w
kotle; Crouch nareszcie mógł pozwolić sobie pozwolić na kilka godzin snu. Wciąż
mdliło go od intensywnych zapachów unoszących się nad kociołkiem, ale
czarodziej szybko orzeźwił się szklaneczką ognistej whisky, którą wlał sobie do
ust, kiedy tylko znalazł się w swoim pokoju. Trunek zapiekł go w gardle, ale
Barty powstrzymał kaszel, bo w tym samym momencie poczuł, jak żołądek skręcił
się i chyba zrobił salto. Picie alkoholu nie było najlepszym pomysłem,
zważywszy na to, że czarodziej nie jadł od kilkunastu godzin. Czując się
jeszcze gorzej niż przed zaplanowanym drinkiem, rozsunął lekkie, na wpół
prześwitujące kotary otaczające łóżko i zapadł się w pościeli; miękka kołdra
rozkosznie wypełniła każdą szczelinę między nim a materacem. Barty nie
potrzebował wiele, aby zasnąć – podczas gdy on odpływał, w sypialni Snape’a
ciężka aura snu opadła, a Armand był już na nogach. Odmówił sobie dzisiaj tej
niebezpiecznej zabawy w podglądanie słońca, ale tylko wyjątkowo, ponieważ miasto
tętniło życiem, dając mu tym samym zaproszenie na ucztę. Kraków ociekał krwią
śmiertelnych. Krwią, której Armand pożądał; już dawno przestał sobie wmawiać,
że zabijanie złoczyńców miało służyć czemuś wznioślejszemu, ale w tej chwili
naprawdę czuł, jak wypełnia go boże powołanie. Miał odebrać życie jednemu, aby
ofiarować je drugiemu. Perspektywa polowania już dawno nie przyprawiała go o
tak nabożne dreszcze.
Stojąc na szerokim
parapecie, stwierdził ze śmiechem, że w tym miejscu do opuszczenia domu częściej
używano okien. Wychylił się do przodu i już go nie było. Śmiertelne oko mogłoby
wychwycić jedynie błysk szmaragdowozielonej kamizelki wampira – takie prędkości
nie były przeznaczone dla każdego. Ułamek sekundy i Armand już stał na
popękanym chodniku w najbardziej – jego zdaniem – parszywej dzielnicy miasta.
Tak bardzo nie pasował do tego miejsca, jak to tylko możliwe, ale żaden
człowiek nie miał prawa go zauważyć; szary tłumek mijał go, nie zaszczycając
spojrzeniem, jakby wampir stał się niewidzialny. I tak w istocie było.
Ruszył powoli w stronę
bloku z numerem trzynaście wymalowanym na ścianie - tynk poodpadał w wielu
miejscach, ukazując resztki brudnego styropianu i siatki. Takich bloków było w
okolicy więcej, ale uwagę Armanda zwróciła akurat trzynastka. Położył dłoń na
metalowej gałce, a drzwi otworzyły się w momencie, gdy tylko pomyślał, że
chciałby wejść do środka. Kiedy znalazł się na klatce schodowej, w nos
natychmiast uderzył go rozkosznie intensywny smród potu i przetrawionego
alkoholu. Zrobił krok do przodu, a światło zapaliło się automatycznie; w tej
samej chwili Armand ujrzał ubranego w jakieś brudne łachy mężczyznę. Zmysły go
nie zawiodły. Śmiertelnik kiwał się sennie pod drzwiami prowadzącymi do
piwnicy, a Armand natychmiast spotkał się z siatką napływających od niego
nieskładnych myśli i obrazów. Na klatce aż gęsto było od gorąca i smrodu, ale
wampir zamruczał cicho, sunąc w stronę mężczyzny. Serce zabiło mu szybciej z
podniecenia, kiedy pijak zaczął się szamotać, ale wampir miał go już w swoich
ramionach. Przycisnął go do piersi jak wyjątkowo brzydkie, wyrośnięte dziecko,
wtulając twarz w otłuszczoną szyję, przez którą z trudem wymacał zębami
tętnicę. Miał kilkusetletnią wprawę, więc mężczyzna nawet nie poczuł ukłucia,
ale i tak wrzasnął na tyle głośno, na ile pozwalała mu wielka alabastrowo biała
dłoń przyciśnięta do jego twarzy. Kiedy usta Armanda wypełniła gorąca krew, w
głowie mu zawirowało. Przez ciągnącą się nieśmiertelność pił z wielu ciał i za
każdym razem towarzyszyły temu te same doznania. Tak samo silne, niezmienne,
sprawiające, że kolana miały ochotę ugiąć się pod ciężarem rozkosznie gorącej
cieczy płynnie przenikającej każdą komórkę w jego organizmie. Zaciągnął się
słodkim smrodem żula, podczas gdy szorstkie, brudne dłonie wplątały się w
miękką kotarę jego czarnych włosów, usiłując w ostatnich rozpaczliwych ruchach
obronić się przed parą kłów. Armand przymknął oczy, a fala wspomnień zalała go
z jeszcze większą intensywnością. Całe zacharkane, nędzne życie mężczyzny w
jednej chwili stało się migającą serią obrazów nasycanych ogłuszającym
dudnieniem. Oboje to słyszeli – napierające na bębenki rytmiczne huki, które
najpierw zrównały się w rytmie, ale za chwilę zaczęły się rozmijać. Serce
Armanda waliło coraz mocniej, napędzane świeżą ludzką krwią, a serce mężczyzny
gasło. Jedno uderzenie, drugie uderzenie…
Ciało opadło delikatnie
na podłogę, a wampir wyciągnął z kieszeni małą chusteczkę, którą wytarł usta.
Zrobił to czysto instynktownie, lubił ten ludzki gest oznaczający zakończenie
posiłku, choć na jego ustach nie pozostał żaden krwawy ślad. Jeszcze przez
kilka sekund czuł, jak kręciło mu się w głowie; pomyślał, że mężczyzna musiał
pod wieczór dogodzić sobie butelką taniego wina, bo we krwi czuć było cierpki
smak alkoholu. Armand pochylił się nad stygnącym trupem i z troską podniósł go,
podtrzymując głowę, aby nie podskakiwała na zwiotczałej szyi, kiedy wampir
biegł bo schodach na najwyższe piętro bloku. Bez trudu wspiął się po szczeblach
prowadzących na dach, gdzie pozostawił ciało. Zanim odszedł, zakropił ranki na
szyi nieboszczyka krwią z własnego języka, aby pozbyć się śladów. Kiedy
odlatywał, czuł, że był już syty, ale postanowił, że tej nocy zasługuje na
prawdziwą ucztę. A przecież znalezienie ofiary w tak dużym mieście nie
stanowiło najmniejszego problemu. Wystarczyło wyciągnąć rękę i zerwać kolejne
śmiertelne serce.
Powrócił rozgrzany, syty
i odprężony, wiedząc, że za moment będzie musiał pożegnać się z tym przyjemnym
mrowieniem tuż pod skórą. Z przyjemnością przymknął powieki, kiedy przelatywał
przez barierę ochronną nad apartamentem. Poczuł, jak przez jego ciało
przechodzi delikatny impuls energii i wpuszcza go na teren posesji. Choć okno,
z którego wcześniej korzystał, było zamknięte (skrzaty musiały mieć z tym coś wspólnego), wystarczyła jedna myśl,
aby mógł bezszelestnie dostać się do środka. Korytarz, jak i zresztą reszta
zamku, pogrążony był w ciemności. Armand nie bywał tu zbyt często, ale nie miał
większego problemu z odnalezieniem sypialni swego pisklęcia, które z pewnością
leżało teraz samotne i opuszczone. Groteska goniła groteskę, ale Armand polubił
bywanie w jej centrum. W pokoju Sophie czekało na niego jeszcze jedno
widowisko, którego nie przewidział. Dziewczynie nie towarzyszył żaden
śmiertelnik, owszem, ale kręciło się tam mnóstwo skrzatów domowych. Wszedł do
środka, pozwalając sobie na znaczące chrząknięcie i pobłażliwy uśmieszek, który
jeszcze bardziej rozgrzał jego zaczerwienione usta. Skrzatom wydał się aniołem,
więc te bardziej przesądne popadały na twarze, aby nie patrzeć na to błyszczące
oblicze. Doprawdy boskie. Armand zaśmiał się w duchu, ale kiedy je odprawiał,
był najzupełniej poważny. W głębi pokoju na łóżku leżała czarownica – tak, jak
ją położył zeszłej nocy, tak ją teraz zastał: z porozrzucanymi pod dziwnymi
kątami kończynami i nienaturalnie odchyloną głową, a w pomieszczeniu panował
słodkawy odór rozkładającego się mięsa. Wampir rozłożył się na szerokim
materacu, jakby był u siebie, nie zważając na to, że obute lakierki pozostawiły
na pościeli ślady kurzu. Dopiero teraz poczuł prawdziwy smród buchający z
zaropiałych ran. Zielonkawy zarys łusek przebijał się przez kleistą mieszaninę
wszystkich obrzydliwości, które mogło wytworzyć ciało, które toczyło walkę z
chorobą. A już to ciało stało się
prawdziwym pobojowiskiem. Błysnął długi zadbany paznokieć, a na nadgarstku
Armanda pojawiła się ciemna linia prowadząca kilka centymetrów wzdłuż głównej
żyły. W mdłym świetle kandelabrów zamigotała krew i pierwsze krople skapnęły na
czoło i zamknięte oczy czarownicy. Ta nawet się nie poruszyła. Była we własnym
świecie i nie wyglądało na to, aby miała prędko z niego wrócić. Krew po
zetknięciu z jej twarzą zasyczała cicho i wchłonęła się, roztapiając brunatny
klajster.
Wtem przy drzwiach coś
zachrobotało, a sekundę później w progu stanął Barty. Nie wyglądał na
zaskoczonego obecnością wampira, choć nie był zadowolony, kiedy zobaczył, że
był sam na sam z jego narzeczoną.
- Esencja póki co ma się dobrze? – zapytał całkiem neutralnie Armand.
- Tak. – Crouch nie krył swojej zjadliwości. – Póki co.
Wyczarował sobie krzesło i usiadł zaraz przy łóżku, ale nie odważył
się sięgnąć po rękę dziewczyny, bo od perspektywy dotknięcia znajomego ciała w
takim stopniu rozkładu zwyczajnie i ludzko go mdliło. Natomiast wampir zdawał
się w ogóle nie zważać na smród i niezbyt przyjemne widoki. Przez chwilę obaj
milczeli (Armand cały czas skrapiał krwią twarz dziewczyny), starając się
oddychać na tyle płytko, żeby nie zaciągać się wonią zgnilizny, ale Crouch pierwszy
się złamał:
- Przyszło mi do głowy… Czemu nie dasz jej krwi tak po prostu? Już raz
jej pomogło… kiedy się połamała, więc może teraz…?
Zanim dokończył pytanie, jego towarzysz już zaczął kręcić głową.
Jeszcze nie miał okazji tak zwyczajnie porozmawiać z Bartemiuszem, ponieważ
odnosił wrażenie, że każde ich spotkanie ograniczało się do krótkich wymian
złośliwości, którym Armand z przyjemnością ulegał, jednak zdążył się
zorientować, że ten chłopiec – nie, nie mężczyzna, ale jeszcze niedoświadczony
chłopiec – był bardzo inteligentny i rozmowa z nim mogła okazać się przyjemna.
Wampir liczył na bliższą znajomość z młodym śmierciożercą, lecz dopiero po
przekroczeniu granicy nieśmiertelności, do której – miał nadzieję – miało dojść
już niebawem.
- To by wiele ułatwiło, ale nie. – Zsunął się z łóżka i podszedł do
okna, aby je uchylić. Smród trochę się rozrzedził. – Wyobrażam sobie, że
bezpośrednie zetknięcie z tak mocną krwią mogłoby być dla jej organizmu…
szokiem?
Chłopak niechętnie kiwnął głową.
- Potrzebuję pierwszej porcji krwi, więc gdybyś mógł… Czekałem, aż
będziesz z powrotem. – Barty podniósł się z krzesła, i choć wyglądał na
niewyspanego i (jak podejrzewał Armand) troszkę podchmielonego, uczynił to z
zaskakującą energią. – Tak podejrzewałem, że cię tu znajdę.
Obaj bez dalszego gadania wyszli z pokoju, gdzie każdy mógł wziąć
pierwszy oddech pełną piersią, ale na tyle dyskretnie, by nie zwrócić uwagi
drugiego. Śmierciożerca mruknął pod nosem, że z Sophie musi być przynajmniej
jeden skrzat domowy, na co wampir tylko się uśmiechnął – dopiero co odprawił
całą gromadę tych czarodziejskich stworzeń, nieświadomie ignorując któryś z
rozkazów Lorda Voldemorta, lecz nie zrobiło to na nim wrażenia. Cierpliwie
czekał w cieniu wysokiej kolumny rozpoczynającej kamienną balustradę, aż Barty
przyprowadził kilka skrzatów, poinstruował ich krótko i zamknął drzwi, po czym
oboje zeszli do lochów. Laboratorium było tak rzadko używane przez innych
mieszkańców tego domu, że chłopak czuł się w nim jak we własnym pokoju. Śmiało
zaprowadził towarzysza do niewielkiego, srebrnego kociołka, w którym bulgotała
leniwie jakaś błotnista substancja, do złudzenia przypominająca eliksir
wielosokowy, natomiast w zimnym, nisko sklepionym pomieszczeniu unosił się
intensywny, ziołowy zapach – przyjemna odmiana po wdychaniu gnilnych smrodów,
chociaż Armand i Barty woleli odetchnąć powietrzem wolnym od jakichkolwiek
wonności.
- Będę cię potrzebował jeszcze dwa razy – mruknął Crouch, zaglądając
do kociołka. Pomieszał w nim kilka razy, po czym wręczył wampirowi wcześniej
przygotowaną fiolkę. – Napełnij ją, proszę, do tej kreski.
Starał się nie patrzeć, jak wampir z ostentacyjną ostrożnością
ponownie rozpłatał sobie nadgarstek, choć wystarczyło nakłuć palec. Podał
Crouchowi ampułkę pełną czerwonego płynu – wyglądał całkowicie niepozornie,
niczym nie zdradzał ciemnej mocy, która w nim drzemała. Barty jak najszybciej
wlał krew do kociołka, uważając przy tym, aby nie uronić ani kropli, a kiedy
cała zawartość fiolki znalazła się w eliksirze, pomieszał kilka razy najpierw w
jedną, potem w drugą stronę, obserwowany przez Armanda, który nie próbował
ukryć znudzenia.
- Nigdy nie byłem fanem sporządzania eliksirów – powiedział, kiedy
chłopak wyprostował się i przykrył kociołek srebrną pokrywką z dziurkami. –
Zwłaszcza za swych „śmiertelnych” czasów. Byłem ignorantem w tej dziedzinie i
uważałem za magię tylko to, co wymaga różdżki.
Choć Esencja nie wymagała już niczyjej uwagi, mężczyźni nadal stali w
laboratorium, nie do końca wiedząc, co ze sobą zrobić. Choć pracy było aż
nadto, w powietrzu wisiała jakaś dziwna bierność, której poddał się nawet
wampir.
- Słyszałem, że byłeś… jesteś czarodziejem.
- Raczej byłem. – Armand zamruczał cicho. – Przejdźmy się.
Śmierciożerca z niechęcią przystał na tę propozycję; nie był
zachwycony perspektywą spędzania kolejnych minut w towarzystwie
Nieśmiertelnego, choć powoli ulegał przyjemnej chęci poznawania go. Im większą czuł
do niego niechęć, tym bardziej pragnął z nim przebywać. Nienawidził tej
słabości, której powoli ulegał.
Wyszli najpierw do holu, a później Armand poprowadził ich do ogrodu;
rośliny tonęły w mroku, ale nawet śmiertelne oczy mogły dostrzec zarys letniej
bujności kwiatów i wysokiej trawy. Woń ciepłej nocy przyjemnie mieszał się z
rześkością roślin i nieśmiertelnym zapachem róż, tak że nie sposób było poznać,
że całkiem niedaleko znajdowała się śmierdząca rozgrzanym asfaltem ulica.
- Co to znaczy? – zapytał Crouch, starając się zabrzmieć jak
najbardziej neutralnie. – Przecież to tylko nieśmiertelność, nic nie może
wyplenić czarodzieja z…
- Masz rację. – Wampir wsunął dłonie głęboko do kieszeni błyszczącego
surduta i odetchnął głęboko, z przyjemnością chłonąc zapach nocy. – To tylko
nieśmiertelność. Kiedy człowiek umiera dla świata i zaczyna konfrontować się z wiecznością,
nieśmiertelność faktycznie staje tylko nieśmiertelnością, jednak niewielu to
pojmuje, zanim zdecyduje się przyjąć ten wielki dar. I znowu masz rację, nie
utraciłem umiejętności posługiwania się czarami… nadal mam swoją starą różdżkę…
moce czarodzieja i wampira w pewien sposób się przenikają, będąc jednym i
drugim, mogę tak śmiało twierdzić.
- Ale nie używasz już różdżki.
Armand uśmiechnął się. Pomyślał sobie, że gdyby nie incydent z
przeszłości, który nadal kierował Bartemiuszem, mogliby stworzyć bardzo
interesującą znajomość, jednak wampir wiedział, że dopóki Crouch nie wyzbędzie
się ludzkich odruchów, przepaść między nimi będzie nie do zasypania.
- Moc czarodzieja znacznie trudniej okiełznać – odparł. – Jako
śmiertelnik byłem bardzo niesfornym uczniem. Utalentowanym, ale niesfornym,
sprawiałem swoim nauczycielom wiele kłopotów – zaśmiał się cicho – i nigdy nie
miałem wyrzutów sumienia, zwłaszcza wtedy, kiedy przyjąłem Mroczną Krew.
Zamilkł, zastanawiając się, czy to już odpowiedni moment, aby
podzielić się z nim swymi dramatami ze śmiertelnych lat. Szli bardzo powoli,
więc gdy Amand się zatrzymał, Barty nie odczuł w jego ruchu żadnej
gwałtowności. Choć było bardzo ciemno, wampir widział każdy szczegół jego
twarzy – jasne, mocno podkrążone oczy, piękne łuki jasnych brwi, uroczo
piegowaty nos i policzki. Anielska buzia nie pasowała do wszystkich strasznych
czynów, które Armand mógłby wyczytać w jego umyśle, i to właśnie było w nim
najbardziej intrygujące.
- Nie chciałeś stać się wampirem.
- Nie. – Uniósł wielką, prawie marmurową rękę do szorstkiego policzka
Barty’ego, a ten z zaskoczeniem zauważył, jak była przyjemnie ciepła i ludzka.
Sparaliżowało go pragnienie dalszego odczuwania tego czułego dotyku. – Nie
różnimy się aż tak, jak ci się wydaje.
Atmosfera zgęstniała w mgnieniu oka, choć otulało ich nadal delikatnie
wilgotne powietrze. Crouch chciał znaleźć się jak najdalej od tego mamiącego
czarującym uśmiechem kształtu pełnych warg, kurtyny czarnych rzęs okalających
duże oczy, które były teraz jedynie czarnymi plamami na tle szarej, posągowej
twarzy. W tej chwili nie potrafił myśleć o Boskim obliczu inaczej niż o tym,
które miał przed sobą; jeszcze nigdy nikt nie obdarzył go tak intymnym
dotykiem, choć było to zaledwie muśnięcie smukłych palców na policzku. Barty
miał ochotę jednocześnie odtrącić tę rękę i przytrzymać ją przy sobie, ale
zdołał tylko nieśmiało okryć ją swoją dłonią, czując bijące od niej gorąco. Przypomniał
sobie dreszcz zakazanego pożądania, z którym już przyszło mu się zmierzyć, lecz
to naparło na niego z siłą, jakiej nie znał.
Armand również pozwolił sobie na czysto ludzkie rozkoszowanie się tą
chwilą, a bliskość słodko rozgrzanego śmiertelnego ciała wzmocniła namiętność –
nie tylko chęć wypicia jego krwi, ale i zdobycia jego całego. Podobało mu się
to, jak miękł pod wpływem jego dotyku. Z przyjemnością odczuwał drżące palce
Barty’ego na swojej dłoni, wchłaniał aurę jego wewnętrznej walki, której
brzęczenie prawie można było usłyszeć. Chłopak poddał się silnym palcom
wampira, które wsunęły się nieco dalej, musnęły ucho, wplotły się we włosy i
przyciągnęły go bliżej, aż Armand poczuł słabą woń ognistej whisky i ziół,
którymi przesiąkła szata śmierciożercy. Mógł wdychać tę mieszankę nieskończoną
ilość razy, i choć sama w sobie niczego nie znaczyła, stawała się pociągająca
dopiero w połączeniu z upartym Bartemiuszem.
Napięcie szybko uciekło z powietrza, ponieważ martwą ciszę zakłóciły
czyjeś rozpaczliwe wrzaski. Ciężko było powiedzieć, ile osób krzyczało,
ponieważ odgłosy wycia nakładały się na siebie, choć zdecydowanie dominował
jeden: chropowaty ryk godny piekielnego stwora. Crouch poczuł, jak zrobiło mu
się zimno; jako pierwszy rzucił się do drzwi, nadal cały się trząsł, lecz nie
miało to nic wspólnego z hałasem dobiegającym z pokoju jego narzeczonej. Prawie
poślizgnął się na schodach, a kiedy zbliżał się do drzwi, z każdym narastającym
krzykiem spodziewał się najgorszego. Widok, który tam zastał, zmroził mu krew w
żyłach. Pod sufitem wisiała Sophie – spod jej skóry wyraźnie przebijały się już
smocze łuski otulone żółtą ropą, oczy wyłaziły z orbit i rozczapierzonymi
palcami próbowała dosięgnąć skrzatów domowych; to one narobiły takiego rabanu,
a Barty dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powodem tej paniki było
rozczłonkowane ciało jednego z nich, leżące na środku łóżka. Krew zalała nie
tylko satynową pościel, ale i podłogę, zbryzgała ściany i pokrywała prawie całą
twarz dziewczyny. Czary elfów przyparły ją do sufitu, ale żaden z nich za żadne
skarby nie chciał ich cofnąć, więc Armand sam musiał ściągnąć Ślizgonkę na dół,
co okazało się dużo trudniejsze, niż obaj z Bartym przypuszczali. Śmierciożerca
odkrył na poduszkach ślady skóry i krwi, jakby Sophie rzuciła się do
najbliższego skrzata, nie zważając na odrywające się z pleców mięso. Na
wyobrażenie tej sceny Crouchowi zrobiło się niedobrze; z trudem powstrzymując
wymioty, pomógł wampirowi przywiązać dziewczynę do łóżka, uważając na zęby,
którymi próbowała go pochwycić. Ręce nadal okropnie mu się trzęsły.
Zrobiło się małe zamieszanie, chociaż Sophie już bezpiecznie leżała na
łóżku, wykręcając ramiona zamknięte w magicznych dybach i wierzgając; choć była
całkiem naga, nie zważała na to – oczy miała przekrwione i puste, nie wyzierało
z niej nic poza zwierzęcym głodem. Skrzaty domowe nadal drżały pod ścianą,
bojąc się spojrzeć na rozerwane zwłoki, które upadły na podłogę, a na korytarzu
rozległy się dźwięki przytłumionych rozmowy i kroków.
- Boże… co tu się stało…? – wydyszał Barty, rozglądając się po
sypialni. Krew kapała nawet z sufitu.
- Jest głodna. – Armand wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł z
czoła zabarwiony krwią pot. – Ten skrzat musiał podejść za blisko. Długo zajmie
ci jeszcze ta Esencja?
- Mówiłem ci – mruknął, patrząc na niego groźnie. - Będę potrzebował
jeszcze ze dwie fiolki twojej krwi, po każdej eliksir musi trochę odleżeć…
minimum czterdzieści pięć minut, ale im dłużej, tym lepiej. Najlepiej będzie
podać go jutro.
Nie czekał już na wampira, tylko opuścił sypialnię, nie patrząc ani na
Sophie, ani na skrzaty, ani na plamy krwi. Czuł, jak zwalił mu się na barki
ogrom problemów z ostatnich tygodni, tego nieznośnego życia w zamknięciu i
ciągnącej się niepewności. Już dawno przyzwyczaił się do nieobecności Czarnego
Pana, lecz ostatnio nie mógł się pozbyć wrażenia, że te krótkie podróże mogły
być zapowiedzią czegoś wielkiego. Musiały być, a Crouch nie potrafił sobie
wyobrazić, że te plany miały pójść jakąś inną drogą. Gdyby runęła wizja Lorda
Voldemorta, runąłby cały jego światopogląd.
Minął na korytarzu kilka osób, ale wzrok uparcie wbił w swoje stopy,
aby nie musieć patrzeć na tych, którzy - jak on – nastawiali się na jakieś
działanie, lecz nie wiedział, dlaczego to właśnie od niego oczekiwali
wyjaśnienia zaistniałego impasu. Miał zamiar pójść do swojego pokoju, zamknąć
drzwi zaklęciem i położyć się spać, aby nareszcie nie myśleć o Sophie,
narastającym niepokoju i Armandzie, który niepotrzebnie (i chyba złośliwie)
dołożył mu powodów do rozważań, jednak ktoś go dogonił. Po krokach poznał, że
to Rabastan, więc tym bardziej przyspieszył, ale dawny znajomy chwycił go za
ramię i zmusił do zatrzymania się.
- Czekaj no, kolego, siedzimy sobie u mnie z Averym, gadamy o starych
dziejach… może byś wpadł?
Crouch zmierzył go chłodnym spojrzeniem. W zimnym półmroku w oczy
rzucały się najpierw jego długie, rude włosy, później jasna, piegowata twarz, a
na końcu cała reszta Rabastana, którego nie sposób było zobaczyć ubranego
inaczej niż na czarno. Kiwał się chwilę na piętach, patrząc na Barty’ego takim
wzrokiem, jakby miał osiem lat i próbował wyłudzić od ojca drobne na lody.
- Nie macie żadnych rozkazów?
- Nie wkręcaj mi, przecież wiesz, że czekamy na nowe dokumenty. –
Lestrange przysunął się na tyle, że śmierciożerca poczuł lekki zapach alkoholu;
domyślał się, że właśnie na tym polegało „gadanie o starych dziejach”. – Olewasz
starego kumpla?
Ludzie powoli się rozeszli, tak że słychać było tylko przerażone
skrzaty domowe. Barty już wiedział, że to Avery napuścił na niego Rabastana,
żeby samemu czegoś się dowiedzieć – był jednym z tych śmierciożerców, którym
Crouch nie ufał, bo pilnowali jedynie swojego interesu, więc i to zaproszenie
musiało mieć podobne konotacje. Mimo to zgodził się pójść za Lestrange’em,
zaciekawiony, co mógł knuć Avery. Udali się na trzecie piętro, gdzie znajdowały
się pokoje w większości zamieszkiwane przez śmierciożerców. Było już grubo po
północy, więc korytarze świeciły pustkami, a z komnat nie dochodziły żadne
dźwięki; kiedy mężczyźni dotarli do pożądanych drzwi, Barty usłyszał stłumione
mruczenie muzyki. Okazało się, że w przepastnej sypialni panował taki bałagan,
jakby właśnie odbyło się w niej małe przyjęcie. Niechlujnie zaścielone łóżko
przesunięto do kąta, tak że zasłaniało do połowy zamknięte okno, stojące na
szafce nocnej radio grało stare mugolskie hity z lat osiemdziesiątych, choć bez
wątpienia była to czarodziejska stacja, a okrągły stół ustawiony na środku pokoju
zawalono drobnymi monetami, kartami i kieliszkami po wódce. Przy nim właśnie
siedział Avery i liczył to, co najprawdopodobniej wygrał.
- Co to były za wrzaski? – zapytał, a Lestrange przysunął do stolika
trzecie krzesło, jednocześnie instruując różdżką opróżnioną do połowy flaszkę.
Bitwa odcisnęła na twarzy Avery’ego piętno, którego Barty się nie
spodziewał, choć nadal miał o nim takie samo fatalne zdanie. Choć udało mu się
uniknąć śmiertelnego zaklęcia czy złapania przez któregoś z aurorów, przez twarz
ciągnęła mu się długa, szeroka blizna rozpoczynająca się na środku czoła,
kończąc na kobiecym podbródku. Mężczyzna miał sporo szczęścia, ponieważ udało
się uratować jego nos, ale od czasu bitwy stał się jeszcze bardziej zgryźliwy i
męczący.
- Nic takiego – mruknął Crouch i przyjął od Rabastana napełniony wódką
kieliszek.
Choć na początku był sceptyczny co do spędzania czasu z tą dwójką,
teraz pomyślał, że należała mu się chwila odpoczynku, choć Lestrange nigdy nie
kojarzył mu się ze spokojem. Usiadł naprzeciwko Avery’ego, który zaczął tasować
karty.
- Ten cały Armand nadal tu się kręci? – zapytał.
- Tak. I jeszcze przez jakiś czas będzie, jest mi potrzebny – odparł
Bartemiusz. Wypił jednym haustem to, co miał w kieliszku, a butelka podleciała
i wypełniła go wódką.
Najstarszy śmierciożerca rozdał karty do remika, tak się przy tym
krzywiąc, że blizna stworzyła na jego pokiereszowanym nosie wielką, różową
fałdkę. Natomiast Rabastan miał zdecydowanie inne podejście do przystojnego
wampira; choć w pokoju panował półmrok, jego ciemne oczy błysnęły figlarnie.
- Zastanawiam się, czy nasz pan nie ma w planach jakiegoś paktu z tymi
Nieśmiertelnymi – mruknął Avery. – Co myślisz, Crouch?
Chłopak przez chwilę myślał, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w
swoje karty. Liczył, że śmierciożerca przynajmniej na początku postara się
stworzyć pozory normalnej dyskusji do wódki i niewymagającej gry. Wszyscy trzej
jeszcze raz wypili, a butelka ponownie zrobiła rundkę wokół stołu.
- Obawiam się, że nie mam aż takiego wpływu na Czarnego Pana, Avery. –
Wyłożył na stół dziesiątkę trefl i zebrał wszystkie cztery karty. – Chociaż
faktycznie moglibyśmy w takiej sytuacji sporo zyskać…
- I stracić. Nie wiemy, co takiemu wampirowi siedzi w głowie –
przerwał mu. – Zjawia się, potem znika na pół roku, znów się zjawia…
- Dla mnie Armand może się tutaj kręcić, ile tylko chce. To w końcu
całkiem ładna głowa – wtrącił się Rabastan, wykładając damę pik, którą od razu
zwinął Avery. – Jeśli czegoś nie rozumiesz, nie znaczy, że – czknął – że to bez
sensu. Zaufaj Czar-Czarnemu Panu.
Jeszcze raz czknął, a Barty spojrzał na niego szeroko otwartymi
oczami; zostawił podziw dla siebie, choć na początku chciał powiedzieć
dokładnie to samo. Już dawno nie słyszał, aby z ust Lestrange’a padły tak mądre
słowa, i to skierowane do Avery’ego, z którym w gruncie rzeczy się lubili.
Najstarszy śmierciożerca wyglądał przez moment na zbitego z tropu, ale szybko
nadrobił to miną i pogardliwym prychnięciem:
- Masz pedalskie podejście,
ot co. I do tego jeszcze powierzchowne. Taki z ciebie stary koń, Lestrange, a
dalej nie możesz się zdecydować: dupy czy dupki. Biorę piątkę.
- Bo ja hołduję pięknu, podobnie jak nasz Barty, więc nie musisz się
mar-martwić. Jesteś bezpieczny.
Na ułamek sekundy w pokoju zapadła niezręczna cisza, po czym dwaj
śmierciożercy popatrzyli po sobie i zamruczeli w pijackim śmiechu. Obaj byli
już mocno podchmieleni, a Crouch, choć przyzwyczajony do takich rozmów i
towarzystwa, dziś pierwszy raz poczuł się bardzo niezręcznie. Powoli zaczynał
się domyślać, do czego pił Rabastan, choć zdecydowanie wolał zostać przy
deliberowaniu o zamiarach ich pana, jednocześnie rad, że mężczyźni nie widzieli
go w ogrodzie z Armandem.
- Nie gadaj, rozdawaj – ponaglił Avery’ego Barty, ale tamten tylko
rozsypał karty po podłodze.
- Regulus faktycznie… miał wszystko: ładną buźkę, rozum, poukładane w
głowie… ale chyba nie dość ufał naszemu panu – mówił Lestrange; już nie
potrafił utrzymać kontaktu wzrokowego, choć bardzo próbował mówić wprost do
Croucha. – Ty go n-nie pamiętasz, Avery, co? Bardzo fajny chłopak… no i ten…
Bartemiusz zacisnął wargi i odłożył swoje karty; domyślił się, że z
gry już nic nie będzie, bo obaj śmierciożercy zaczynali przysypiać nad stołem.
Nie pierwszy raz widział Rabastana w takim stanie, ale doskonale wiedział, że
następnego dnia żaden z nich nie będzie pamiętał tej rozmowy, mimo to
postanowił zachować chłód do końca, choć nie było to łatwe. Od oficjalnej
śmierci Regulusa minęło prawie dziesięć lat, a dla Croucha nadal był to temat
na tyle delikatny, że nie mógł spokojnie o tym mówić. Najwygodniej było mu
wyrzucić z pamięci Blacka i wszystko, co z nim związane, lecz na tę noc
zapowiadała się ekspozycja wszystkich scen i tęsknot, które pamiętał i łączył z
tamtym niesfornym Ślizgonem.
*
Dopiero wrócił, ale nie
było czasu na przyjemności, bo Czarny Pan nigdy nie odpoczywał. Kiedy
przekroczył granicę kraju, było już grubo popołudniu, więc rozmowa z Armandem
musiała poczekać, ale nic nie szkodzi – miał dużo innych rzeczy do roboty, a
wampir nie był nawet w połowie listy jego priorytetów.
Użył okna, aby dostać się do środka. Na pierwszym piętrze nie spotkał
nikogo, ale usłyszał dźwięki beztroskich rozmów dochodzących z góry; uśmiechnął
się do siebie na myśl, że już za chwilę zaburzy spokój tych obiboków, bo
nareszcie nadszedł czas, aby wyłożyć karty na stół. Już prawie nie mógł się
doczekać, żeby zobaczyć miny swoich popleczników. Lata temu wpadł mu do głowy
pomysł z Przysięgą Wieczystą, ale idiotycznie postawił na zaufanie, jednak
teraz musiało się to zmienić. Nie ukrywał, że liczył na kilka trupów, bo
niektórzy śmierciożercy coraz poważniej działali mu na nerwy. Wystarczył
pretekst. Zamknął się w Sali Tronowej, głuchy na rzężenie dochodzące zza
ściany, ślepy na ziejące pustką kamienne krzesło po jego prawicy. Powinien je
już dawno zlikwidować, ale jakoś nie miał okazji. Kiedy spoczął na swoim
tronie, podwinął lewy rękaw szaty i dotknął różdżką białego przedramienia – nie
miał zamiaru się powtarzać, lecz doskonale wiedział, że nie będzie musiał, bo
wszyscy w tym pałacu czekali na jakąś informację jak na zbawienie. Prawie
miesiąc w zamknięciu zrobił swoje. Zaledwie chwilę po wysłaniu sygnału na
korytarzach rozległy się przyspieszone kroki dziesiątek stóp i zabarwione
niepokojem głosy; drzwi same się rozwarły, a do wysoko sklepionej komnaty
wtoczyli się śmierciożercy. Choć nie było tu okien, w sali panowała jasność i
Voldemort doskonale widział każdą bladą, napiętą twarz. Patrząc na prawie
pięćdziesiąt zdenerwowanych postaci, kolejny raz docenił swoją decyzję o
odizolowaniu ich od świata.
- Prawdą jest, że wiele utraciliśmy. Ja utraciłem. – Wstał, a śmierciożercy słuchali go w takim
podekscytowaniu, że gdy zamilkł na chwilę, w komnacie słychać było tylko
ochrypłe krztuszenie się tłumione przez ścianę. – Udało się nam powrócić do
stabilności, ale znowu znaleźliśmy się w punkcie wyjścia, jednak tym razem nie
pozwolę sobie na klęskę. Jednak zmiany należy zacząć od siebie i tak też
postąpimy. Pamiętajcie, że tylko nasze przekonania są słuszne, a głupotę ciężko
wyplenić, ponieważ jest łatwiejsza.
Zszedł na dół po szerokich schodach, aby zrównać się ze swoimi
poplecznikami, lecz wzrok miał utkwiony w jednym. Mężczyzna, choć słuchał
równie uważnie, co reszta, nie wyglądał na zachwyconego. Voldemort w mgnieniu
oka dostrzegł skutki nocnej popijawy, choć śmierciożerca już dawno uporał się z
porannym rzyganiem.
- Chcesz coś powiedzieć, Avery? – zapytał go Czarny Pan, i choć nie
podniósł głosu, budził w zgromadzonych grozę.
- Nie, panie, po prostu… - Przełknął ślinę. – Naszły mnie wątpliwości,
to wszystko. Bo który to już raz próbujemy… czyż nie…
Resztę zachował dla siebie, ale Voldemort i tak poznał te myśli. Wargi
drgnęły mu niepokojąco, lecz uformowały się w ironiczny uśmiech, który byłby
nawet do zniesienia, gdyby nie te żarzące się oczy. To diabelskie spojrzenie
spowodowało, że Avery i stojący najbliżej czarodzieje struchleli. Choć prawie
każdy w tej sali mocno wątpił w powodzenie nowego planu przecięcia kontroli nad
magiczną częścią świata, w obliczu tak piekielnego wzroku nie miał już nic do
gadania. Ich pan zawsze stawiał na swoim i teraz nie zapowiadało się inaczej.
- W takim razie może ty i twoje wątpliwości zechcecie potowarzyszyć
Lucjuszowi? – zapytał, a w jego dłoni zmaterializowała się różdżka. – Jak
powiedziałem, zanim przejdę do rzeczy, oczekuję od każdego z was deklaracji, a
sami wiecie, że po zdradzie Malfoyów nie mogę ryzykować. Zacznę od ciebie,
Avery, lepiej, by wątpliwości opuściły cię do wieczora.
Popatrzyli sobie w oczy – Lord Voldemort niezmiennie się uśmiechał,
natomiast śmierciożerca już wiedział, że czeka go Przysięga Wieczysta i nic nie
mógł na to poradzić. Propozycja jego pana była jak zwykle nie do odrzucenia.
Czarnoksiężnik wrócił na miejsce i usiadł na tronie, wyłowiwszy wzrokiem
Croucha, który wmieszał się w tłum tuż u wejścia do sali, jakby domyślał się
roli, którą miało przyjść mu pełnić. Voldemort wskazał na niego różdżką i
dodał:
- Macie czas do dziewiętnastej, kiedy to rozpocznie się ceremonia.
Niezmiennie oczekuję od każdego z was lojalności. Bartemiusz zostanie mym
Gwarantem.
- To zaszczyt, mój panie.
Czarny Pan skinął głową, dając tym samym zgodę na opuszczenie komnaty.
Śmierciożercy niecierpliwie ruszyli do wyjścia, lecz odczekali, aż znajdą się
na korytarzu, aby zacząć dyskutować, było wszak o czym. W tej chwili w każdej
głowie narodziła się myśl: niezależnie od decyzji skończyć się to mogło
śmiercią, lecz jedynie dla tych, którzy nie mieli czystych zamiarów wobec swego
pana.
- Bellatriks – zagrzmiał z tronu, a kobieta natychmiast się
zatrzymała. – Pozwól ze mną.
Lestrange odczekała, aż Voldemort zejdzie do niej, po czym oboje
opuścili salę. Nigdzie się nie spieszył, czego nie można było powiedzieć o
czarownicy, która wyglądała na bardzo podekscytowaną. Wciąż była bardzo piękna,
nosiła się w identyczny sposób jak przed bitwą, nie straciła też pewności
siebie, choć jej siostra i szwagier popadli w niełaskę.
- Jak się ma twój syn? – Skręcił w kierunku schodów prowadzących na
piętro. – Anzelm? Czy magia już się w nim ujawniła?
Zza ich pleców rozległa się kolejna fala wrzasków, lecz tym razem dużo
bardziej ochrypłych i rozpaczliwych. Bellatriks po raz kolejny okazała
zaniepokojenie, natomiast Czarny Pan wyglądał na niewzruszonego. Patrzył na jej
zniszczoną twarz i, widząc malujące się na niej bezgraniczne oddanie,
zastanawiał się, jak wiele było w tym prawdy.
- Tak jest, mój panie – odparła żarliwie, wytrzeszczając oczy. –
Codziennie znajduję go na szczycie szafy, no i zdarza mu się lewitować Rudolfa.
Czasami.
Wypełniła ją duma, gdy ujrzała na twarzy Voldemorta uznanie, lecz już
nic więcej nie powiedziała; nauczyła się częściej milczeć, mówić tyle, ile jej
pan od niej wymagał, aby zasłużyć na kolejne łaskawe spojrzenie. Kolejny krzyk zamącił
ciszę panującą na korytarzach, ale teraz oboje zwrócili głowy w jego kierunku.
- Nie wątpię w twoją wierność, Bellatriks – rzekł, przystając na
pierwszym stopniu. Sięgnął dłonią do jej policzka, który natychmiast przybrał
barwę karmazynu. – Jednak spodziewam się, że chętnie złożysz Przysięgę.
- Wszystko, co rozkażesz, mój panie.
Wstrzymała oddech, starając się nie spłonąć pod intensywnym
spojrzeniem Czarnego Pana. Trwała w bezruchu, rozkoszując się tą krótką i nic
nieznaczącą chwilą, która była dla niej największą nagrodą za lojalność.
Chciała pokornie przystąpić do Wieczystej Przysięgi, aby dać pozostałym
przykład.
- Udasz się teraz do swojej siostry i przekażesz, że zakończył się jej
areszt domowy – powiedział Voldemort i odwrócił się, aby odejść do swoich
spraw. – A potem zaprowadzisz do pokoju Sophie. Będzie się nią zajmować…
oczywiście zaraz po złożeniu Przysięgi. Wolałbym nie stracić kolejnego skrzata
domowego.
Lestrange skinęła głową, puszczając mimo uszu tę upokarzającą uwagę,
pochyliła się we wdzięcznym ukłonie i pobiegła na najwyższe piętro, gdzie
znajdowała się wygodna cela Narcyzy Malfoy – bogato urządzona komnata z
zabitymi oknami, do której wtrącono omdlewającą kobietę, aby nie musiała znosić
trudów obskurnego lochu. Bellatriks śmiało nacisnęła klamkę, a zaklęcie ustąpiło
i drzwi się otworzyły. Choć pogoda była tego dnia wyjątkowo słoneczna, w dużej
sypialni panował ciężki mrok rozświetlany przez tylko jedną świecę. Czarownica
zastała swoją siostrę siedzącą na zwojowanym łóżku, w rozpaczy, odzianą w
kilkudniową szatę. Kiedy Bella zapaliła wszystkie świece, prawie jej nie
poznała – zaczerwienione oczy okolone plamami rozmazanego tuszu do rzęs
patrzyły z nieznanym jej dotąd przerażeniem, przetłuszczone włosy miała spięte
w rozpadający się kok, a po dawnym chłodzie i dumie nie było już śladu.
- Ach, to ty – wychrypiała zaskakująco mocnym głosem.
- Ogarnij się i zabieraj się stąd. – Lestrange wkroczyła żywiołowo do
pokoju, łopocząc szatą. – No chodź, Czarny Pan okazał ci wielką łaskę.
Chwyciła panią Malfoy za ramię i zmusiła do wstania z łóżka. Mocne
światło ujawniło przeraźliwą szczupłość Narcyzy, która przez ostatnie tygodnie
niewiele jadła, choć skrzaty dostarczały jej posiłki trzy razy dziennie. To ona
w całym zamku najgorzej znosiła niepewność, gryząc się z samotnością; byłaby w
stanie podpisać wszystko, byle ocalić męża i syna.
- A co z Draconem? – zapytała. – Lucjusz żyje? Na Boga, powiedz coś!
Bellatriks patrzyła na siostrę z chłodem, jakiego się po sobie w
takiej chwili nie spodziewała. Postawa Narcyzy wydała jej się żałosna, i choć
po części rozumiała troskę o dwie najważniejsze osoby, cały czas wstydziła się
za dwulicowość Malfoyów i prawdę od lat powtarzaną przez Snape’a – Lucjusz
zawsze troszczył się przede wszystkim o swoje interesy. Lestrange była pełna
podziwu dla Czarnego Pana, który kolejny raz okazał niespotykaną łaskę.
- Tak – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Obaj żyją, ale chyba się
nie spodziewałaś, że dostaną tutaj własne pokoje? Są w lochu, nikt nie ma
prawda się z nimi kontaktować.
Nie mogła patrzeć na drgającą w nerwach twarz pani Malfoy; czarownica
odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem do schodów. Kiedy Voldemort
ogłosił koniec aresztu dla jej siostry, ucieszyła się, że to ona miała
przekazać tę radosną nowinę, lecz kiedy zobaczyła Narcyzę w takim stanie,
poczuła do niej ogromną niechęć.
- Bella, zaczekaj! – Kobieta pobiegła za nią, ale nie śmiała podnieść
głosu bardziej niż do głośnego szeptu. – Co ja mam zrobić?
- Dziś wieczorem złożysz z innymi Przysięgę Wieczystą – poinformowała
ją Bellatriks, prując schodami w dół na pierwsze piętro. – Masz szansę odkupić
swoje winy, ale nie obiecuj sobie zbyt wiele, bo bardzo go wszyscy
zawiedliście. Znowu. Będziesz się
zajmowała Sophie.
- Coś jeszcze?
- To byłoby dość nawet jak dla mnie – prychnęła, a kiedy otworzyła
drzwi do sypialni, uderzył ją w twarz mdlący odór zgnilizny.
Pani Malfoy zakryła usta i noc dłońmi, ale niewiele to pomogło.
Ostrożnie wsunęła się za siostrą do ciemnego pokoju, lecz bez trudu zauważyła
wijącą się na łóżku postać dziewczyny. Bellatriks zapaliła różdżką kilka świec
z przytwierdzonego do ściany żyrandola, ale Narcyza dzielnie zniosła odrażający
widok. Uwierzyła, że to mogła być jedyna droga do ocalenia Lucjusza i Dracona.
Odwróciła wzrok od syczącej i rzucającej się w niewidzialnych dybach
czarownicy, aby ostatni raz spojrzeć na siostrę, która już szykowała się do
wyjścia. Obie przez chwilę chciały coś powiedzieć, podziękować, wesprzeć tę
drugą, ale nie potrafiły znaleźć odpowiednich słów – jak wszystkie kobiety
Black.
*
Narcyza podeszła do
opieki nad Sophie z oddaniem, ale na tyle ostrożnie, że udało jej się nie
podzielić losu skrzata domowego, natomiast wieczorem – porządnie uczesana i ubrana
w czystą szatę – pokornie złożyła Przysięgę Wieczystą, cały czas mając przed
oczami twarz jedynego syna. Po wszystkim Glizdogon pozwolił jej udać się do
starej komnaty, którą zajmowała z mężem, zanim popadli w niełaskę, ponieważ
słońce już zaszło, a noc wywabiła Armanda z wygodnej nory. Lord Voldemort
domyślał się, że ten wieczór mógł być jednym z ostatnich, kiedy wampir gościł w
jego domu, więc postanowił nareszcie się z nim rozmówić.
Spotkali się nad łóżkiem
Ślizgonki, nie zwracając uwagi na jej warczenie – przez całonocne wrzaski
doszczętnie zdarła gardło i teraz mogła jedynie przewracać pustymi oczami i bez
końca wić się w czarodziejskich więzach. Kiedy Armand wszedł do ciemnego pokoju,
Czarny Pan już na niego czekał. Stał przy otwartym oknie i patrzył na pogrążony
w mroku ogród, myślami będąc daleko w swoim świecie. Wiedział, że i tak uczyni
wszystko, co sobie zaplanował, niezależnie od tego, co miał mu odpowiedzieć
wampir. Zjawił się tak cicho, że czarnoksiężnik usłyszał dopiero ciche
trzaśnięcie drzwi.
- Eliksir jest już gotowy, Barty dobrze się spisał – powiedział
Voldemort, odwracając się do gościa; w długich, białych palcach dzierżył sporą
fiolkę wypełnioną prawie czarną substancją. Gdy uniósł ją do słabego światła,
błysnęła czerwienią. – Dużo ci zawdzięczam, Armandzie.
Wyciągnął rękę i uścisnął nią zimne dłonie wampira – były jak z
kamienia, co oznaczało, że potrzebował udać się na polowanie.
- Robię to dla niej i myślę, że w końcu wynagrodziłem jej moją
nieobecność – rzekł i westchnął cicho, patrząc z troską na swoje pisklę. – To
tylko kilka lat, lecz dla niej aż
kilka.
Przez chwilę milczeli, każdy wpatrzony w inny punkt pokoju, aż Czarny
Pan przerwał tę nostalgiczną ciszę, sycząc pogardliwie:
- Daj spokój tym śmiesznym sentymentom.
Odkorkował buteleczkę i zbliżył się do siostrzenicy, która od razu
wystrzeliła do przodu, próbując go ugryźć, ale czarnoksiężnik bez trudu chwycił
ją za gardło, aby nie mogła w żaden sposób dosięgnąć go zębami, odchylił jej
głowę i wlał w rozwartą paszczę miksturę, która zasyczała po zetknięciu z
zakrwawionym językiem. Mężczyźni usłyszeli, jak głośno przełknęła, a jej gardło
opuściło niskie westchnienie; przez chwilę wydawało się, że teraz nareszcie
miało być tylko lepiej, ale kilka sekund później czarownica zaczerpnęła głęboko
powietrza i zwróciła całą zawartość fiolki razem ze świeżą, jasną krwią,
krzywiąc i szarpiąc się tak, jakby przeżywała straszliwe katusze, lecz nie
mogąc zawyć dla zaznania ulgi. Spierzchnięte wargi pokryła czerwona piana,
wypełniła jej usta, a oczy wylazły na wierzch – dziewczyna wyraźnie się dusiła
i trzeba było przewrócić ją na bok, aby wyrzuciła z siebie wszystko, co
zalegało jej w przełyku. Czarny Pan beznamiętnie się temu przypatrywał, podczas
gdy Armand trzymał głowę Sophie, dopóki ta nie odzyskała oddechu i osunęła się
na poduszki. Ciężko było stwierdzić, czy straciła świadomość, czy zwyczajnie
opadła z sił, gdyż wciąż przewalała oczami pod zaropiałymi powiekami. Voldemort
bez słowa wyciągnął z kieszeni drugą fiolkę, tym razem opatrzoną długą, grubą
igłą. Wampir przypuszczał, że czarodziej zakładał właśnie taki skutek podania
eliksiru, ale nic nie powiedział, tylko obserwował spod okna, jak igła wbiła
się w wystającą na przedramieniu żyłę, a Esencja powoli zmieszała się z krwią,
zmotywowana zaklęciem. Dziewczyna nawet nie drgnęła.
- I to by było na tyle – mruknął, odwracając się do wampira.
- Tak bez Croucha? – zapytał i oparł się biodrem o niski parapet. –
Przypuszczam, że chciałby przy tym być, w końcu to on sporządził eliksir.
- Niech śpi. Odnoszę wrażenie, że mam w nim najbardziej oddanego
sługę. Jest mi doprawdy jak syn, u żadnego śmierciożercy nie widziałem takiego
zaangażowania, nawet u Bellatriks.
Nie dokończył, bo na korytarzu rozległy się ciężkie kroki, a chwilę
potem do pokoju wpadł czarodziej. Bartemiusz wyglądał tak, jakby dopiero się
obudził, włosy miał zmierzwione, a spod długiego, kaszmirowego szlafroka
wystawał kawałek białej koszuli nocnej. Pokłonił się pospiesznie, niedbale, po
czym okrążył łóżko, aby zajrzeć narzeczonej w twarz.
- Nie było problemów? Czy Esencja… udała się? – wydyszał, patrząc to
na swego pana, to na Armanda, nie śmiał jednak dotknąć dziewczyny.
Voldemort złożył dłonie na jego ramionach, a chłopak natychmiast się
wyprostował, zaskoczony tym serdecznym gestem. Spuścił wzrok, gdy Czarny Pan
przysunął do niego twarz i wysyczał tak cicho, by żadne ludzkie ucho nie mogło
dosłyszeć tych słów:
- Drogi Barty, ty jeden zasługujesz w pełni na moje zaufanie.
Dotrzymałeś słowa, mówiąc o swej lojalności, dlatego jesteś mi bliższy niż
ktokolwiek w tym domu. Jestem z ciebie zadowolony. Zostań z nią.
Puścił chłopaka, skinął na Armanda i obaj opuścili mroczny pokój, aby
udać się na przechadzkę po jeszcze ciemniejszych korytarzach zamku. Żaden ze
śmierciożerców nie śmiał odmówić złożenia Przysięgi, lecz po ceremonii w
posiadłości zapanowała przytłaczająca niezręczność. Wszyscy w milczeniu
powrócili do swoich pokojów, aby przemyśleć zaplanowaną przez ich pana
przyszłość. Jednak Lord Voldemort był temu rad. Wizyty wampira nigdy nie trwały
długo, a ta wyjątkowo się przeciągała, co znaczyło, że jego gość mógł zniknąć
lada dzień. Armand czekał na tę dyskusję już jakiś czas.
- Pomówmy otwarcie – zaczepił go, zerkając na wężowy profil swego
towarzysza.
- Tak, to odpowiedni moment – przyznał. – Jesteś nie tylko
Nieśmiertelnym, ale za swoich czasów zasłynąłeś jako utalentowany czarodziej,
więc zapewne słyszałeś o Zmieniaczu Czasu. Jeśli chodzi o śmiertelników, wiem o
ich podróżach tyle, ile to możliwe, natomiast lecący w przeszłość wampir… to
działa na wyobraźnię.
Mężczyzna uśmiechnął się, niby przypadkiem prezentując swoje wspaniałe
kły, choć już wieki temu nauczył się robić to bez ujawniania śmiercionośnych
zębów. Domyślał się, że Czarny Pan nie będzie chciał rozmawiać o błahych
sprawach, lecz o takich, które przypuszczalnie wpłyną na rozwój jego planów,
choć nie łudził się, że ten zatwardziały czarnoksiężnik cenił zdanie, które
odbiegało od jego własnego. Miał to na uwadze, formułując odpowiedź.
- Owszem. Niestety muszę cię zasmucić, żaden krwiopijca nie wyruszył w
przeszłość dalej niż do swojego przeistoczenia… o ile to w ogóle możliwe.
Niewielu jest takich, którzy chcą eksperymentować z czasem… z prostego powodu:
w obliczu nieśmiertelności mają go aż nadto.
- Mądrze powiedziane – rzekł Voldemort i obaj wymienili mocne
spojrzenia, w każdej chwili spodziewając się ostrej wymiany zdań. – Jednak sama
podróż w przeszłość to nie wszystko, wyobraź sobie wampira, który nie dopuszcza
do swojej przemiany, na przykład zabijając swojego stwórcę… I zapomnij o tych
pięciu godzinach, to tylko umowne.
Armand milczał przez chwilę, zastanawiając się, jak zinterpretować
słowa czarnoksiężnika. Sam nigdy nie interesował się Zmieniaczami Czasu na
tyle, aby powiedzieć mu coś, co zaspokoiłoby jego ciekawość, lecz wiedział
dość, żeby móc się spierać o tę „umowność”. Zaczął podejrzewać, że rozmawiali o
dwóch zupełnie różnych metodach podróży w czasie, z tym wyjątkiem, że Voldemort
mówił o czymś całkowicie nowym, a myśl o tym, co by się wydarzyło, gdyby
naprawdę udało mu się zostać Władcą Czasu… była mu zupełnie obojętna. Wszakże
Czarny Pan na powrót stał się śmiertelnikiem. Obaj się zatrzymali, lustrując
się przenikliwie wzrokiem.
- W takim wypadku wydaje mi się, że zmiany byłyby mniejsze – i dla
wampira, i dla świata. W trakcie swojego życia człowiek dokonuje dużo większego
spustoszenia niż niejeden Nieśmiertelny.
- Nie sposób się nie zgodzić.
*
Zaczynało świtać, ale w
Hogwarcie ludzie już uwijali się jak mrówki. Nastała już pełnia lata, a do
nowego semestru pozostało jeszcze sporo czasu, lecz zdecydowanie dużo więcej do
zrobienia. Dziedziniec niewiele zmienił się od czasu Wielkiej Bitwy, podobnie
boisko do quidditcha, a Hagrid nadal musiał mieszkać w jednej z nieużywanych
klas na parterze, ponieważ po jego chatce wciąż nie było śladu (nie licząc
okopconych szczątków fundamentów), lecz wnętrze szkoły wyglądało z dnia na dzień
coraz lepiej. Byli tam wszyscy: nauczyciele, uczniowie, ich rodzice, nowi
absolwenci, mieszkańcy Hogsmeade i ci, którzy znaleźli odrobinę czasu pomiędzy
odbudową ministerstwa a tworzeniem młodego rządu, lecz najmilej się na nich
patrzyło, kiedy współpracowali – jak równy z równym, aby jak najbardziej
zatrzeć miesiące podkreślania podziałów.
Neville spędził w
Hogwarcie już drugą noc z rzędu, usiłując wraz z Weasleyami doprowadzić do
porządku sowiarnię, z której z początku nie było co zbierać – kupa gruzu, piór
i kilka martwych ptaków, które nie zdążyły odlecieć, zanim jakieś ciemne
zaklęcie uderzyło w dach i obróciło maleńką wieżyczkę w stos kamienia i
połamanych dachówek. Kiedy minął pierwszy szok po uświadomieniu sobie skali
zniszczeń w szkole, Obrońcy Hogwartu zabrali się za pracę z ogromnym zapałem,
licząc, że przy pomocy czarów raz-dwa odbudują zamek, może nawet jeszcze przed
rozpoczęciem się wakacji, lecz okazało się, że niektóre szkody były spowodowane
przez klątwy, których skutków nie przewidzieli nawet najstarsi nauczyciele. Jednak
prace powoli szły do przodu, a ludzie starali się nawzajem nie zniechęcać,
widząc postępy, ciesząc się z kolejnej zwerbowanej do odbudowy osoby czy
przełamanego zaklęcia.
- No, do obiadu chyba się wyrobimy, co, tato? – zapytał Ron, który
właśnie wynurzył się spod kurtyny gruzu pewnie utrzymywanej półtora metra nad
głową.
- Ty jak zwykle o obiedzie – mruknęła Ginny; choć od początku rwała
się do pomocy, fizyczna, całonocna praca tym razem nie najlepiej wpłynęła na jej
humor. – Chociaż nie jedliśmy jeszcze śniadania.
- To ty nie wiesz, że dla Rona doba ma cztery części? – zagadnął ją
George, dokładając do stosu najmłodszego brata kilkanaście kilogramów piachu. –
Śniadanie, obiad i kolacja.
- A ta czwarta?
- Podjadanie. – Przez dziurę imitującą wejście wkroczył właśnie Fred,
lewitując nad głową kolejny pakiet nowych kamiennych bloczków. – Wieczne
podjadanie.
- Hej! Ja tutaj dalej jestem, pył nie zatkał mi uszu – obruszył się
Ron i z trudem przyjął od ojca mieszaninę kurzu, odłamków dachówek i połamanych
desek. – W odróżnieniu od niektórych
mam oba. To już ostatnie, tato, muszę się tego pozbyć, bo skonam.
Stękając cicho, poczłapał w stronę schodów, z trudem manewrując
całkiem imponującą górą gruzu; dopiero po północy panu Weasleyowi udało się
pokonać zaklęcie, które przykleiło resztki sowiarni do podłogi – to był
pierwszy z ich sukcesów w tym tygodniu. Po usunięciu zwyczajnych usterek i
zlikwidowaniu prostszych klątw pozostało kilka miejsc, przy których przydałby
się profesor Snape albo ktoś inny znający się na takich sprawach (Ron często
sugerował, aby wezwać Lockharta), lecz każdy był dobrej myśli – perspektywa
rozpoczynających się we wrześniu zajęć niesamowicie motywowała.
Przez kilkanaście minut wszyscy pracowali w milczeniu, myślami będąc
już przy swoich sprawach, a słońce powoli rozświetlało fioletowe niebo.
Nadchodził kolejny poranek, kolejny dzień pełen nadziei. Artur Weasley stawiał
kamień na kamieniu, choć nigdy nie pracował jako murarz, ale dzięki czarom
wszystko było łatwiejsze. Percy zaproponował zespolić bloczki za pomocą
Zaklęcia Trwałego Przylepca, ale ojciec zdecydowanie mu to odradził,
ostrzegając, że ten zabieg uniemożliwi ewentualną przebudowę.
- Trzeba być gotowym na wszystko – mówił, rozglądając się za pasującym
do reszty kamieniem. – Widzisz? Wszystkie mają różne kształty, więc trzeba je
dobrze dopasować. Pod tym względem cegły trochę lepiej się sprawdzają, ale
wiesz… to jest Hogwart, nie?
Percy, któremu praca fizyczna była całkowicie obca, skinął tylko
głową, próbując nie przewracać oczami; nudziło go porównywanie kamiennych
bloków, wynoszenie gruzu i sadzenie roślin w zniszczonych cieplarniach, lecz
zachował to dla siebie ze względu na świeżo odratowane stosunki z rodziną – nie
chciał znowu wyjść na tego marudzącego.
Nagle monotonny dźwięk
pracy przerwało tupanie na schodach i głos zdyszanego i podekscytowanego Rona:
- McGonagall załatała tą dziurę w klasie do transmutacji! Chodźcie
zobaczyć!
Weasleyowie popatrzyli po sobie szeroko otwartymi oczami, po czym
rzucili się do wyjścia; zostawili Neville’a w tyle, bo ten potknął się o własne
nogi na przedostatnim stopniu i prawie się przewrócił. Prawie wszystkie
korytarze wyglądały identycznie jak przed bitwą, nawet zbroje lśniły w ciepłym
świetle pochodni przytwierdzonych do ścian – zupełnie jakby nic się nie
wydarzyło. Po drodze do sali nie spotkali prawie nikogo, ponieważ większość
pomagała na zewnątrz pani Sprout. Choć cieplarnie odbudowano w niecałe dwa dni,
sprowadzenie i posadzenie roślin wymagało dużo wysiłku, odrobiny umiejętności i
ogromnej cierpliwości.
Kiedy szóstka rudzielców i trochę spóźniony Neville wpadli do klasy,
ogromna dziura w podłodze właśnie zarastała kamiennymi płytkami i deskami,
nadzorowana przez nauczycielkę transmutacji. Tutaj nie było już tak porządnie,
jak na korytarzach: krzesła i stoliki, które udało się naprawić, stłoczono na
miejscu katedry, a gablotki, gdzie profesor McGonagall trzymała różne przybory
i rekwizyty, świeciły pustkami, jednak brakujące meble były już w drodze do
Hogwartu, a potrzaskane szyby i urwany żyrandol naprawiono prostym zaklęciem.
- No, no! – Pan Weasley zagwizdał pod nosem. – Jedna dziura mniej. Jak
ci się to udało, Minerwo? Może da radę w ten sposób odczarować tę brakującą
ścianę w lochach…
- To zasługa panny Granger, bez niej nie szłoby nam tak gładko.
Gryffindor zdobyłby dzięki tobie z dwieście punktów, gdyby był rok szkolny,
jesteś naprawdę… nieoceniona.
Za prostokątnymi okularami w oczach czarownicy błysnęły dyskretnie
łzy, lecz nikt ich nie zauważył, natomiast Hermiona zarumieniła się pod piegami,
słysząc tyle miłych słów z ust surowej nauczycielki, ale nie udawała fałszywej
skromności. W końcu udało jej się już to i owo podczas odbudowy szkoły.
- To wyglądało jak nietypowe zapętlenie. Rzuciłam Finite, potem próbowałam wszystkich zaklęć niszczących… trochę to
trwało… aż trafiłam na to właściwe. I na koniec znów Finite – powiedziała z uśmiechem, ale nie wszyscy ją zrozumieli.
Artur krótko jej pogratulował, a Percy – jak zwykle z miną wszechwiedzącego –
skinął sztywno głową.
Pan Weasley podszedł do znikającego powoli otworu i przykucnął, żeby
mu się przyjrzeć, to samo zrobili pozostali rudzielcy i Neville, a Ron
wykorzystał moment, kiedy mógł być ze swoją dziewczyną w miarę sam na sam, więc odciągnął ją kilka kroków pod jedno z
wypełnionych witrażami okiem.
- Super, że ci się udało – powiedział szczerze, chwytając Hermioną za
rękę. Okazywanie czułości nadal wychodziło mu bardzo nieporadnie, choć Gryfonka
zawsze przyjmowała je z uśmiechem, ponieważ sama nabrała do niego nieśmiałości.
– Właściwy człowiek na właściwym miejscu, nie? Dlatego ja wynoszę gruz, a ty
jesteś prawą ręką McGonagall…
- Daj spokój! – przerwała mu, obawiając się, że chłopak wpadnie w
melancholię. Ścisnęła go mocniej za rękę i dodała żarliwie: - W zeszły czwartek
wyciągnąłeś profesora Slughorna z diabelskich sideł. Noo, to było dopiero coś…
w końcu to Slughorn.
Ron był jeszcze trochę skwaszony, ale po prostu nie mógł nie
odwzajemnić uśmiechu. Przez chwilę gryzł się z myślą, czy jej nie pocałować,
kusiła go tymi błyszczącymi, radosnymi oczami, ale z przerażeniem myślał o tym,
że bracia mogliby go zobaczyć w takiej sytuacji właśnie z Hermioną, więc tylko
pogłaskał ją niezręcznie po ramieniu i zaproponował powrót do reszty. Natomiast
przy zarastającej dziurze rozgorzała już kolejna dyskusja, którą pobudziły
najprawdopodobniej narastające na korytarzach kroki i dźwięki rozmów, co
oznaczało, że ludzie powoli zaczynali zbierać się do roboty.
- To co, jakaś kawka, śniadanko i możemy zabierać się za lochy? –
zaproponował Fred, zacierając komediancko ręce.
- Nie tak szybko, skończmy najpierw sowiarnię – przypomniał mu ojciec.
Kawka i śniadanko musiały więc poczekać. Profesor McGonagall poszła do
lochów, gdzie pracował Slughorn, żeby podzielić się z nim pomysłem Hermiony, a
reszta wróciła na rozwaloną wieżyczkę. Choć wszyscy byli pozytywnie zmotywowani
po powodzeniu Gryfonki, widok wszędobylskiego pyłu, wielkiego stosu kamiennych
bloków i rozłożonego na podłodze planu odbudowy ścian i dachu starł niektórym
uśmiechy z twarzy. Percy miał już serdecznie dość wiecznie zakurzonej szaty i
kichania, bliźniacy byli myślami w swoim sklepie, który musieli tymczasowo
zamknąć, choć wiedzieli, że mieliby teraz pięć razy więcej klientów niż
kiedykolwiek wcześniej, tylko Ron wyglądał na dużo bardziej zadowolonego, w
końcu Hermiona cały czas na niego zerkała. Mimo że od wielu dni prawie
codziennie pracowali w jednym budynku, widywali się bardzo rzadko, a o wspólnym
spędzeniu wolnego czasu nie było mowy.
- Wiecie co, tak mi przyszło do głowy – zagadnął ich, podając ojcu
wybrane kamienie. – Gdyby Dumbledore żył, to by pewnie nam pomógł, co nie?
- Na serio wierzysz w te plotki? – zapytał sceptycznie Ginny. – Chyba
nie muszę przypominać, od kogo wyszły.
Wypowiedziała bezgłośnie słowo „Victor” i uniosła brwi. Wszyscy przez
chwilę milczeli, było tylko słychać świstające w powietrzu materiały,
postukiwanie młotków i mruczane pod nosem zaklęcia. Ron tylko wzruszył
ramionami, zawiedziony, że nikt nie pociągnął tematu, którym od jakiegoś czasu
bardzo się interesował. Dopiero kilka minut później odezwał się Neville,
przemyślawszy to, co chciał powiedzieć:
- Ja tam wierzę, bo to przecież Dumbledore. Na serio. Syriusz też mówił, że to nie jest wykluczone.
- Wiesz, teoretycznie Knot miał szansę zostać Ministrem Magii –
wtrącił się pan Weasley, a Percy poruszył się niespokojnie, wystraszony, że
rozmowa dotknęła tematu, którego nie chciał ani słuchać, ani się wypowiadać. –
Oczywiście nie możemy zakładać, że jeśli czegoś nie rozumiemy, to to nie
istnieje, a Ghostowie nie mieli powodów, żeby coś takiego zmyślać. Jeśli już
chcemy o tym dyskutować, warto rozważyć za i przeciw.
- Raz sobie z nimi pogadałeś i już wielce uwierzyłeś…
- Ginny, co cię ugryzło? – zapytał cicho Neville, żałując, że w ogóle
się odezwał.
Fred zaśpiewał coś do George’a (Ron był pewien, że brzmiało to jak „Te
dni…”), Hermiona nadal udawała, że niczego nie słyszała, jednocześnie walcząc
ze sobą, żeby się nie odezwać, ponieważ sama – podobnie jak większość Obrońców
Hogwartu – ukrywała przed innymi, że w duchu miała nadzieję, iż plotki
powtarzane przez Victora Ghosta były prawdziwe, natomiast pan Weasley krótko
upomniał córkę za sposób, w jaki się ostatnio do każdego zwracała.
- Po prostu mi się nie wydaje, że gdyby Dumbledore przeżył, olałby
bitwę i ten cały koszmar, a wróciłby poprzewalać z nami łopatą – zadrwiła
Ginny, zrywając się z klęczek na równe nogi, a ręka z różdżką drgnęła jej tak,
jakby chciała rzucić jakieś zaklęcie na chichoczących bliźniaków. – Przecież
widzieliście pogrzeb, co jest z wami? Harry też ostatnio tylko o tym…!
Nie dokończyła, bo odwróciła się na pięcie i wybiegła z sowiarni,
powiewając peleryną długich, sięgających jej już do pasa rudych włosów. Fred i
George popatrzyli po sobie i wykrzywili się w identyczny sposób, ale parsknęli
jeszcze większym śmiechem, gdy usłyszeli propozycję Rona wypowiedzianą z takim
entuzjazmem, że nie zabrzmiała ani trochę poważnie:
- Słuchajcie, gdyby jego grób dalej był na błoniach, można byłoby
spróbować go otworzyć i sprawdzić, czy…
- Ron! – syknęła Hermiona, a chłopak natychmiast zamilkł. – Chyba
oszalałeś!
- To tylko takie hipotetyczne…
- Dość już – przerwał mu pan Weasley, który również powoli zaczynał
się denerwować tą rozmową. – To jasne, że wszyscy chcielibyśmy widzieć
profesora Dumbledore’a z nami, ale mamy teraz dużo ważniejszych tematów,
pamiętasz? Wrzesień, wrzesień!
~*~
Długo kazałam czekać na
ten rozdział i nie jest on chyba aż taki dupourywający, żeby powiedzieć, że
było warto, ale pomyślałam, że warto by było napisać coś związanego ogólnie w
HP, przedstawić tę nową sytuację po bitwie, bo za chwilę znowu będzie Sophie,
dużo Voldka (o ile mogę tak powiedzieć), sytuacje z jego domu, a Obrońcom
Hogwartu warto poświęcić chociaż ze dwie sceny. Chociaż z tego, co mówi mi mój
plan ramowy, kolejne odcinki nie będą już takie rozproszone (trzecia osoba
nieskupiona na jednej postaci jest bardzo męcząca), więc pewnie dodam coś
szybciej, zwłaszcza że zależy mi na w miarę dynamicznej publikacji, ale z
regularnymi postami trzeba będzie poczekać do końca DLR.
Zapraszam na mojego potterowskiego tumblra i w miarę świeżą miniaturkę Hagmione.