11 listopada 2014

Rozdział 368

         Wszystko działo się bardzo szybko. Wiotkie dziewczęce ciało osunęło się na podłogę, a wokoło niego zrobiło się straszne zamieszanie, zgromadzeni wciąż byli porażeni tym, co dopiero się wydarzyło. Wszak nie codziennie widuje się rdzeń choroby wydobywający się z czyichś ust. Victor usiłował podtrzymać siostrę, ale jej członki były tak obwisłe, jakby ktoś dopiero co wyczarował z nich kości, a skóra z sekundy na sekundę szarzała i stawała się coraz bardziej szorstka. Jak gdyby ktoś zarzucił jej na szyję zmieniacz czasu. Jej łuskowata skóra gniła prędko, choć słychać było bicie serca.
         Ludzie przeciskali się ku niej, aby zobaczyć, co się stało, depcząc długie włosy, które powypadały w wielu miejscach z małej, czarnej główki, ukazując łyse, krwawiące placki. Chłopak usiłował zatamować krwawienie rogiem prześcieradła zwisającego z łóżka Bes, która rwała się ze szlochem do córki.
- Cholera…
- Podnieście ją… Odsuń się, Vipi…
Sethi przytrzymywał żonę ze wszystkich sił, która, choć wciąż bardzo osłabiona, z podkrążonymi oczami i sinymi wargami, powoli odzyskiwała zdrowie i zmysły. Cuchnące ropą i krwią liszaje przybladły, a paskudna wydzielina przestała się z nich sączyć, lecz rany wciąż były widoczne i świeże. Kobieta nie wiedziała za bardzo, co działo się dookoła niej, ale widziała nieprzytomną córkę i to wyprowadziło ją z równowagi.
         Podłoga była teraz prawie całkowicie zasłana pojedynczymi, długimi włosami, a drepczące wszędzie obute stopy wyrywały ich z głowy Sophie coraz więcej i więcej. Syriusz nareszcie podniósł zwiotczałe ciało i podtrzymał głowę, która mocno odchyliła się do tyły, a pod niedomkniętymi powiekami błysnęły uciekające do góry oczy; Black zauważył, że białka powoli przybierają barwę bladej pomarańczy. Nie zdążył nawet podnieść się z klęczek, bo w jednej chwili wydarzyło się jednocześnie kilka rzeczy. W sali rozległ się przeraźliwy huk, jakiś duży, ciemny kształt mignął za oknem, a szyba całkowicie się rozleciała, obsypując zgromadzonych w pomieszczeniu maleńkimi kawałkami szkła. Victor poleciał na kulącego się przy Syriuszu Jacquesa, kiedy owa czarna sylwetka rzuciła się prosto na niczego się niespodziewających ludzi.
         Crouch miał we włosach odłamki dopiero co stłuczonej szyby. Bez słowa pochylił się nad Blackiem i ostrożnie wyjął z jego ramion omdlałe ciałko przewracającej bezwiednie oczami dziewczyny. Sophie była drobna i koścista, lecz teraz wydała mu się jeszcze mniejsza i jeszcze bardziej chuda. Mężczyzna nie spojrzał na nikogo, tylko wyprostował się szybko i odwrócił się w stronę rozbitego okna, ale Syriusz i Sethi nie zamierzali tak łatwo go wypuścić. Starszy czarodziej skoczył w jego kierunku i chwycił okryte ciemnym rękawem ramię, lecz uczynił to na tyle delikatnie, aby spoczywająca w jego objęciach dziewczyna nie osunęła się z powrotem na podłogę.
- Hola, hola, nigdzie jej nie zabierzesz! – rzucił na wydechu, ale Crouch ani trochę nie przejął się jego słowami.
Wyszarpnął ramię z ostrożnego uścisku i odrzekł spokojnie:
- Nikt jej tutaj nie pomoże.
Zanim ktokolwiek zdążył jakoś zareagować, Bartemiusz wspiął się zręcznie na parapet. Podeszwy jego wysokich, skórzanych butów skrzypnęły cicho, a chłopak wyskoczył przez okno. Sethi usłyszał, jak czarna peleryna załopotała na wietrze, kiedy czarodziej wzbił się błyskawicznie w powietrze. Kiedy pierwszy szok minął, Victor i Syriusz jako pierwsi podbiegli do pustej w środku framugi i wychylili się w nadziei, że uda im się zobaczyć, w jakim kierunku odleciał Crouch, ale po ciemnym, tnącym powietrze kształcie nie było już na niebie śladu. W sali natomiast jeszcze przez dobrych kilka chwil panowała martwa cisza, którą przerywał jedynie szloch Bes. Tak bardzo chciała wyzdrowieć, lecz cena, którą musiała zapłacić nie była tego warta.

         W momencie, gdy rodzina Sophie wciąż przebywała w szpitalnej sali, on był już daleko od Świętego Munga. Niebo było bezchmurne, więc musiał lecieć bardzo wysoko, aby mugole nie rozpoznali w ciemnym kształcie ludzkiej postaci. Crouch starał się patrzeć przed siebie, lecz wzrok bez przerwy uciekał mu w dół do swych objęć, w których ściskał ciało. Sophie wydała mu się dużą szmacianą lalką. Choć wyczuwał bicie jej serca, skóra była nieprzyjemnie szorstka i sucha, a na dłoniach dziewczyny Barty spostrzegł chyba jakieś zielonkawe, przypominające smoczą łuskę plamy. W gardle coś nieznośnie go dławiło, a żołądek skręcił się boleśnie i nie mógł wrócić do swego dawnego kształtu, jednak czarodziej niestrudzenie sunął dalej w powietrzu, którego pęd gryzł nieprzyjemnie jego oczy. W pewnej chwili poczuł przemożną chęć wypuszczenia z ramion tego wiotkiego, nieprzyjemnego ciała, które parzyło jego dłonie, jakby stało się ogromną, jadowitą pokrzywą. Ten odruch prędko wzbudził w nim wyrzuty sumienia; mężczyzna przyspieszył, a wiatr jeszcze boleśniej zaczął kąsać jego twarz. W głowie kłębiło mu się zdecydowanie zbyt wiele myśli, a na ciało oddziaływało za dużo bodźców, jednak musiał to przezwyciężyć; w jego piersiach zatlił się maleńki płomyk nadziei, gdyż wiedział, że Czarny Pan jakoś to wszystko naprawi. Wizja swego umiłowanego pana dodała mu otuchy, dzięki czemu Crouch minutę później biegł już przez przepastny hol ku schodom, u szczytu których czekał go już Lord Voldemort. Był blady i twarz miał zaciętą, lecz po jego sylwetce nie można było poznać, że w środku trawi go żar najprawdziwszej trwogi. Wystarczyły zaledwie dwa kroki, aby czarnoksiężnik znalazł się na dole, wyciągając ramiona ku swemu najwierniejszemu słudze. Barty podał mu nieprzytomną dziewczynę, a Czarny Pan natychmiast położył ją na podłodze. Jego białe dłonie zręcznie zbadały włosy Sophie, obróciły chwiejącą się na zwiotczałej szyi głowę, następnie długi paznokieć podciągnął do góry powiekę, a pożółkłe, przekrwione oko obróciło się w oczodole. Voldemort wsunął palec wskazujący pomiędzy sine, spękane wargi i rozchylił je jednym ruchem. Kły wysunęły się automatycznie, jednak Voldemort zwrócił uwagę na coś innego – dziąsła czarownicy były spuchnięte i czerwone, a ropiejące liszaje, które zajęły już niemal całą twarz, kwitły krwistym kwieciem na delikatnej skórze nad zębami. Mężczyzna prędko odsunął rękę i uniósł głowę, aby spojrzeć na gryzącego wargi Croucha. 
- Parzy jak piec, trzeba się pospieszyć. – Chwycił siostrzenicę za ramiona i podciągnął, czyniąc to o wiele brutalniej, niż Barty się tego spodziewał. Młodzieniec wzdrygnął się nieznacznie, widząc, jak głowa Sophie podskoczyła nieprzyjemnie, kiedy jej ciało wylądowało w ramionach Czarnego Pana, ale nie zdążył wydusić z siebie słowa, bo Voldemort dodał naprędce: - Niech mi się nikt nie kręci po zamku, dopilnuj tego. A ona idzie do izolatki.
Ruszył szybkim krokiem przez salę wejściową, kierując się w stronę zamkniętego na cztery spusty korytarza. Bartemiusz prędko zerwał się na równe nogi i zawołał za nim:
- Ale… panie mój… Dlaczego?! Ona potrzebuje pomocy… eliksirów…
Czarny Pan wykonał nagle taki ruch, jakby dziewczyna wysunęła się z jego objęć, a on usiłował złapać ją w ostatniej chwili, tuż przed upadkiem na podłogę, jednak zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Rzucił tylko przez ramię:
- Jeśli szybko jej nie zamkniemy, to my będziemy potrzebować pomocy… Przestań wierzgać, wiedźmo… Idź już, Barty!
Crouch jeszcze przez chwilę patrzył, jak jego pan przechodzi przez grube na pięć cali drzwi, które nagle zmieniły się w dym i całkowicie rozpłynęły się w powietrzu. Gdy Voldemort zniknął w mroku wąskiego korytarza, młody czarodziej odwrócił się na pięcie i natychmiast się oddalił, aby znaleźć Bellatriks. Wiedział, że ona uczyni wszystko, co rozkaże jej ukochany pan i dopilnuje, aby każdy śmierciożerca również zastosował się do jego polecenia.
         Tymczasem Czarny Pan ściskał w ramionach nieustannie wyrywającą się dziewczyną, której ciało grzało tak boleśnie, że nie mógł jej dłużej utrzymać, a elektryzujące prądy drażniły nieprzyjemnie jego dłonie. Zacisnął zęby, kiedy Sophie zaczęła młócić na oślep rękami. Twarz jej posiniała, a z obrzydliwych liszajów trysnęła krew i cuchnąca zgnilizną ropa; chciała krzyczeć, wyrzucić z siebie narastający ból, ale coś okropnie ją dusiło. Voldemort prawie przebiegł długi korytarz, nie mogąc patrzeć na wijącą się dziewczynę. Jedną myślą otworzył trzecie z kolei drzwi – zamek szczęknął mechanicznie, a w komnacie zapłonęło drażniące, żółte światło. Niestety nie zdążył wrzucić dziewczyny do środka, bo ta wychyliła się mocno, a z jej ust wytrysnęła wąska strużka krwi i wylądowała na ciemnogranatowej podłodze. Czerwona substancja opryskała zarówno ściany, jak i dłonie Voldemorta, kiedy ten usiłował podtrzymać jej głowę. Jego serce drgnęło w czysto ojcowski sposób, ale czarnoksiężnik prędko się opanował. Gdy dziewczyna zwróciła całą zalegającą jej w gardle krew, wrzucił ją (o wiele brutalniej, niż planował) do niewielkiej izolatki. Było to całkowicie puste pomieszczenie z obitymi gładką materią ścianami, nie licząc wysokiego drewnianego pala w kącie na lewo od wejścia. Czarny Pan wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu, dlatego prędko posadził dziewczynę pod nieheblowanym słupem i bez cienia zawahania uniósł jej omdlałe ramiona, aby przytwierdzić je tuż nad jej głową. Wystarczyło jedno proste zaklęcie, aby chaotyczna szamotanina chorej nie była w stanie przerwać szorstkich węzłów, które rozbłysły oślepiającym, białym światłem. Voldemort rzucił ostatnie, krótkie spojrzenie na swoją siostrzenicę, po czym wyszedł, a drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem, który rozbrzmiał złowieszczo na całym parterze.
         W tej samej chwili Barty znalazł się już przy sali tronowej. Spodziewał się zastać tam swego pana, lecz spostrzegł jedynie Nagini, która kryła się niezbyt skutecznie w ciemnym kącie komnaty. Nie musiał go jednak długo szukać, ponieważ zaledwie sekundę później Lord Voldemort pojawił się w drzwiach, za którymi znajdował się mroczny korytarz prowadzący do izolatek. Crouch natychmiast zbiegł po schodach; serce zabiło mu mocniej, kiedy spostrzegł ślady ciemnej krwi na dłoniach czarnoksiężnika.
- Co jest…? – Słowa Barty’ego utonęły w nieznacznie stłumionym odgłosie eksplozji, która wstrząsnęła pałacem. Wysoki sufit zadrżał, a ogromny, kryształowy żyrandol wydał z siebie głęboki, dźwięczny ton.
Mężczyźni instynktownie zakryli głowy ramionami, lecz po wybuchu nastała idealna cisza. Minęła długa chwila, zanim się wyprostowali; twarz Voldemorta była spokojna i można było dostrzec czający się na niej cień satysfakcji. Bartemiusz niczego z tego nie rozumiał.
- Co to było? – zapytał, łypiąc niepewnie w kierunku mrocznego korytarza, skąd dobiegł ich huk eksplozji.
Czarny Pan nie zwlekał z odpowiedzią:
- To Sophie. Choroba pomieszała jej w głowie, teraz nie panuje nad czarami. Musiałem umieścić ją w izolatce, inaczej obróciłaby w gruz mój dom. Przestań rozpaczać, w ten sposób jej nie pomożesz…
- A jak?! Jak można jej pomóc?! – Bartemiusz nie baczył już na bezczelność swego tonu.
Nie mógł znieść bezczynności, która wdziewała się do holu przez wypełnione witrażami okna, sączyła się przez dziurki od kluczy i przeciskała się między drzwiami a podłogą. Crouch widział, jak liszaje pokrywały coraz gęściej twarz Sophie; miał przed oczami łyse placki na jej głowie i sączącą się z nich ropę. Czuł na sobie swąd rozkładu – wiedział, że tak cuchnęło teraz ciało jego narzeczonej. Pierwszy raz dopuścił do siebie tę myśl; a co, jeśli Czarny Pan naprawdę już jej nie kochał?
         Voldemort natomiast skrzyżował ręce na piersiach. Smród zakrzepniętej na jego palcach krwi wywołał w nim nieprzyjemne uczucia, lecz czarodziej nie pozwolił sobie na ludzki grymas obrzydzenia. Zdawał sobie sprawę z tego, że tym razem nie może już liczyć na rozsądek swego najwierniejszego sługi. Nie w momencie, kiedy chodziło o bezpieczeństwo osoby, która jako jedyna na świecie go kochała. Voldemort nie do końca wiedział, co mógł w tej sytuacji zrobić. Sophie nie była śmiertelniczką, jej ciało reagowało na eliksiry i zaklęcia w przedziwny sposób – raz neutralizowało działanie wszelkich mikstur, kiedy indziej natomiast zachowywało się w całkowicie ludzki sposób. Dlatego Czarny Pan wiedział, że najlepszym lekarstwem na niegojące się rany siostrzenicy będzie krew jej Mistrza. Przeczekał więc, aż Barty się uspokoi, dopiero potem rzekł:
- Noc będzie naszym sprzymierzeńcem. Poczekamy na Armanda.

*

         Minuty wlokły się jak wieczność, więc jakim sposobem Crouch mógł wyczekiwać nadejścia nocy? Udał się za Czarnym Panem pod kompleks izolatek, gdyż widok słońca przedzierającego się przez kolorowe witraże w oknach był mu szczególnie obmierzły. Nie był przekonany do Armanda. Wciąż czuł niechęć do wampira, gdyż nie mógł mu wybaczyć tego, co zaszło między nim a Sophie, Barty był w stanie znieść wszystko, byle dziewczyna przeżyła. Do czasu bitwy o Hogwart wierzył w jej nieśmiertelność, lecz w momencie, kiedy o mało nie umarła…
         Crouch potrząsnął gwałtownie głową i przeszedł gwałtownie spod jednej ściany korytarza pod drugą. Miał już dość wpatrywania się w plecy swego pana i w zamknięte drzwi izolatki, zza których raz po raz dobiegały go dźwięki rzężenia, trzasków, przeszywających gwizdów i jęków. Mniejsze bądź intensywniejsze odgłosy wybuchów stały się dlań normą, lecz kobiece wrzaski wciąż jeżyły mu włosy na karku. Nic jednak nie mogło równać się z bólem, który zagnieździł się w sercu; nie mógł patrzeć na obezwładniający spokój Voldemorta. Obaj sterczeli w tym ciasnym, ciemnym korytarzu, a Czarny Pan nie odezwał się do swego sługi ani słowem, tylko stał w bezruchu pod drzwiami i obserwował swoją siostrzenicę przez mały otwór w grubej metalowej blasze. Choć z oczu, ust, uszu i z obu dziurek nosa dziewczyny co jakiś czas strzelały oślepiające, wielobarwne promienie, a niewielka izdebka wypełniała się gryzącym dymem, czarnoksiężnik nie uczynił nic, aby temu zapobiec. Wiedział, że jeśli otworzy drzwi, a ciałem Sophie znów targnie kolejny impuls, nie będzie mógł nic zrobić, gdyż żadne potężniejsze zaklęcie nie zadziała w tej izolatce. Był zmuszony czekać i patrzeć na cierpienie młodej czarownicy. W jego sercu, niczym z zimowego snu, budziły się dawne uczucia. Wściekłość i niechęć do dziewczyny już dawno z niego wyparowała, lecz upór i zawziętość nie pozwoliły mu wyciągnąć ręki na zgodę. Jednak teraz, kiedy widział ją tak bezbronną i cierpiącą, nie mógł dłużej bronić się przed tęsknotą, którą odczuł w tej chwili zbyt boleśnie, aby choćby pomyśleć o wygnaniu jej z domu. Czarny Pan potwornie bał się chorób, a śmierdzące, ropiejące rany niesamowicie go odrzucały, lecz drobne, cuchnące chorobą ciałko wywoływało w nim jedynie ciepło, które przyjemnie ukoiło pogrążoną w chłodzie duszę.

         Minuty nareszcie skleiły się w godzinę, a ta godzina urodziła kolejną… I jeszcze jedną… Barty całkowicie stracił poczucie czasu. Poderwał się na chwilę, kiedy Czarny Pan w końcu odsunął się od drzwi i zniknął w głębi mrocznego korytarza. Czarnoksiężnik potrafił bezszelestnie się poruszać, dlatego wystarczyło kilka kroków, aby ciasne pomieszczenie znowu pogrążyło się w całkowitej ciszy. Od jakiegoś czasu nie było słuchać ani przeszywających duszę jęków, ani poruszających zamek wybuchów; Bartemiusz sądził, że właśnie ta chwilowa poprawa uspokoiła Voldemorta i pozwoliła mu na chwilę oddalić się od problemu. Dlatego młodzieniec natychmiast skorzystał z okazji, poderwał się z zimnej podłogi i przywarł do maleńkiego otworu. Po trzech godzinach spędzonych w niemalże całkowitej ciemności jego oczy przyzwyczaiły się do mroku, dlatego panująca w izolatce jasność oślepiła go na krótki moment. Dopiero po jakiejś minucie ujrzał wyraźnie wysoki drewniany słup. Nadgarstki Sophie były przywiązane tuż nad jej głową; Crouch spostrzegł, że skóra, którą oplatała szorstka lina, była niemal całkowicie zdarta, a krew pomieszana z zielonkawą ropą spływała w dół, załamując się na łokciach, gdzie tworzyła paskudne, lepkie zakrzepy. Głowa dziewczyny pochyliła się całkowicie do przodu, tak, że Barty widział jedynie jej czubek i mnóstwo drobnych łysych placków, które były jeszcze bardziej widoczne w tym ostrym świetle. Musiał mocno wpatrzyć się w jej piersi, aby dostrzec ich delikatny, miarowy ruch; opierała się na kolanach, a Barty zauważył, że jej szata została postrzępiona przez mieszankę przeróżnych czarów. Przełknął ślinę, która nieprzyjemnie zapiekła go w gardle. Poczuł przeraźliwą chęć wyciągnięcia dziewczyny z tej celi, lecz rozsądek powoli przedzierał się przez zaporę strachu i trzymał jego dłonie z dala od różdżki, po którą miał ochotę sięgnąć, otworzyć drzwi…
         Natychmiast oddalił się od izolatki, wciskając ręce do kieszeni spodni. Spróbował odetchnąć, lecz coś mocno zakłuło go w piersiach. Usiłował zaufać Czarnemu Panu, wierzyć, że jego postanowienie było słuszne, lecz umysł nieustannie podsuwał mu inne rozwiązania. Udał się na swoje dawne miejsce pod ścianą, gdzie spędził ostatnie trzy godziny. Musiało być już późno…

*

         Czułam się tak, jakby ktoś ściskał mnie za nadgarstki i kręcił w powietrzu przez bardzo długi czas. To była pierwsza rzecz, jaka przyszła mi do głowy. Niczego już nie pamiętałam, ponieważ oczyma wyobraźni widziałam błonia otaczające Hogwart. Stałam w holu, a przed sobą miałam otwarte drzwi. Soczyście zielona trawa poruszana była wiatrem, ale ja nie czułam powiewu, który mógł złagodzić natarczywe pieczenie. Wydawało mi się, że nie miałam ciała, lecz to nie było możliwe, skoro coś nieprzyjemnie łaskotało mi twarz…
         Otworzyłam oczy. Trawa nie była już tak szmaragdowozielona, choć bez wątpienia znajdowałam się na szkolnych błoniach. Słońce było już wysoko, a jego promienie boleśnie mnie oślepiły, tak, że nie wiedziałam, gdzie mam podziać wzrok, aby się przed nimi uchronić. Czułam, jak emanuję krwią. To ona sprawiała, że byłam tak gorąca i… Byłam złota! Miałam złotą krew, a z moich włosów można było wyplatać tak wytrzymałe łańcuchy, że absolutnie żaden Nieśmiertelny nie byłby w stanie ich przerwać.
         Zaraz… zaraz…
         Chyba klęczałam. A na głowie miałam coś… coś… Nie wiem. To coś wbijało mi się w skronie i brzmiało jak cierniowa korona Chrystusa. Brzmiało jak… jak moja matka. Meropa musiała mi wcisnąć na głowę to cholerstwo… Nie, zaraz… Moja matka nazywa się przecież Maria… Maria… O Boże.
         Boże, co tu tak śmierdzi? Czuć martwe ciało. I to nie jedno… Gdzieś w Hogwarcie musi być jakieś cmentarzysko. Ale gdzie? Przecież na błoniach pochowano tylko Dumbledore’a. A Dumbledore już spróchniał w grobie, nie, to było coś innego…
         Rozejrzałam się.
         I to, co spostrzegłam, wydarło mi z gardła okrzyk, który był tak ochrypły, jakby ktoś rozdarł dzwon na dziesięć części. Martwe ciała. Wszędzie dookoła mnie martwe ciała. Wywalone, wpatrujące się we mnie oczy Tonks. Poczułam palącą ochotę dotknięcia ich, ale coś mnie trzymało. Nie mogłam opuścić rąk, bo ktoś przybił je do krzyża. O Boże, ktoś je przybił! Szarpałam się i wrzeszczałam, ale to wszystko było na nic. Otaczały mnie prawie same kobiece ciała. I każde z nich wywalało na mnie oczy… Dopiero po chwili zauważyłam, że żadna z tych zielonkawych, gnijących głów nie ma powiek. Ktoś wyszarpał je zębami i zjadł, wiedziałam to. Byłam tego pewna jak niczego innego na świecie. Zjadł je, kiedy te kobiety już nie żyły. Spostrzegłam plątaninę rudych włosów, zaraz koło niej jasne, prawie białe loki. I całą masę czarnych. Boże, to były moje włosy… Ale jakim cudem, skoro ja byłam złota? Błyszczałam w słońcu złotą świętością, a te trupy…
         Aż poderwałam się z trawnika! Trupy się poruszyły, a leżały przecież u moich stóp! Byłam tu całkiem sama, nie wyczuwałam niczyjej obecności, niczyjej krwi… Pragnęłam krwi, a otaczała mnie jedynie zakrzepnięta, martwa krew. Ta krew wydzierała życie nawet z Nieśmiertelnego. Ciała znów drgnęły i to wyrwało mnie z rozmyślań o tym, co płynęło w ich zgniłych żyłach. Zaczęły się ruszać, jakby ktoś wrzucił je do kadzi z robalami. Nienaturalne, powyginane kończyny sięgały w moją stronę, a trupy miały na ustach moje imię. Patrzyłam po nich, patrzyłam, bezczynnie tolerując rodzący się w sercu strach, że ujrzę znajome oczy, które mnie wychowały, z którymi żyłam na co dzień, ale… Nie, chyba ich tu nie było. W tej mieszaninie włosów widziałam jedynie oczy, które nie miały dla mnie znaczenia. Paskudne uczucie, które topiło moje wnętrzności… Myślałam, że zwariuję, musiałam je jak najszybciej z siebie wyrzucić. I wyrzuciłam, wyrzuciłam…

- Another head hangs lowly,* 
Child is slowly taken. 
And the violence caused such silence, 
Who are we mistaken? 

But you see, it's not me, it's not my family.
In your head, in your head, they are fighting.
With their tanks and their bombs,
And their bombs, and their guns.
In your head, in your head, they are crying.

In your head, in your head, 
Zombie, zombie, zombie, hey, hey, hey. 
What's in your head? 
In your head, 
Zombie, zombie, zombie, hey, hey, hey, hey.

Another mother's breakin', 
Heart is taking over. 
When the violence causes silence, 
We must be mistaken. 

It's the same old team, since 1916.
In your head, in your head, they're still fighting, 
With their tanks and their bombs, 
And their bombs, and their guns. 
In your head, in your head, they are dying.

         Te ciała już po mnie sięgały. Choć nie mogłam się odwrócić, czułam, że pełzną za moimi plecami, a ja nie mogłam nic na to poradzić, bo byłam wśród nich całkiem sama. Zapomniałam, kto był moim sprzymierzeńcem, nie widziałam już konkretnych twarzy, bo gnijące oblicza wykrzywione grymasem pożądania już wyjadały mi oczy swymi łakomymi ślepiami. Już nie było dla mnie ratunku, krzyki nie pomogły, bo każdy nieboszczyk już uszczknął sobie trochę mojego ciała. Oni łaknęli złota. Złota i krwi! 

In your head, in your head, 
Zombie, zombie, zombie, hey, hey, hey. 
What's in your head? 
In your head, 
Zombie, zombie, zombie, hey, hey, hey, hey.
Oh, oh, oh, oh, oh, oh, oh, 
hey, oh, ya, ya-a.

I tyle.

*

         Czarny Pan zjawił się pod drzwiami izolatki, zanim Sophie wydała z siebie pierwszy dźwięk, tak, jakby spodziewał się tego, co się właśnie stało. Barty z pokornym wyrazem twarzy wycofał się kilka kroków pod ścianą, aby jego pan mógł zerknąć do pomieszczenia przez maleńki wizjer. Sophie wciąż była spętana, jej chaotyczne czary nie uszkodziły magicznie wzmocnionej liny, lecz buchała od niej tak gęsta para, jakby ktoś po części transmutował ją w ogromny piec. Z całą pewnością coś widziała. Patrzyła na coś i próbowała przed tym uciec; z mocno poobcieranych już nadgarstków płynęła krew i kapała na jej włosy, ale dziewczyna zdawała się tego nie zauważać, jakby była już w zupełnie innym świecie. Jej śpiew był straszny, a ona sama miotała się przy tym tak, że słup, do którego przywiązał ją Voldemort, kiwał się na wszystkie strony. Czarownica wyglądała teraz jeszcze gorzej niż przedtem; Czarny Pan nie mógł powstrzymać delikatnego grymasu obrzydzenia, który wkradł się na jego płaską twarz. Nie liszaje tak go odstręczały. Nie cieknąca z każdej rany ropa, nie czarna wydzielina pokrywająca twarz i nie obdarte do krwi kolana, lecz oczy. Wytrzeszczone, zżółkłe, skryte za cieniutką, śmiertelną mgiełką. Prędko odwrócił od nich wzrok i natychmiast odsunął się od drzwi, dając przyzwolenie swemu słudze, aby teraz i on mógł zerknąć do środka. Nie mógł już znieść tego kwitnięcia pod drzwiami, dlatego rzucił krótko:
- Nie pomożemy jej. Radzę ci wrócić do swoich zajęć, niczego nie zdziałasz swoim sterczeniem.
Nie spojrzał już na Barty’ego. Prędko opuścił mroczny korytarz, nie zwracając uwagi na mijane po drodze drzwi do podobnych izolatek, w których przebywała teraz Sophie. Był na nią wściekły i jednocześnie bardzo się martwił, usiłując zrozumieć, dlaczego ta dziewczyna robiła wszystko, aby sobie zaszkodzić. Domyślał się, że znoszenie potęgi, nad którą ciężko zapanować było nie lada wyzwaniem dla tak młodej osoby, jednak to chroniczne poczucie winy, które kazało jej chronić absolutnie każdą istotę… Nawet wszechwiedzący umysł wielkiego Lorda Voldemorta nie potrafił tego przyswoić. Nie potrafił i nie chciał, ponieważ obawiał się, że jeśli nareszcie by to zrozumiał, on sam dostrzegłby w tym jakąś logikę.
         Poły jego szaty falowały niespokojnie, kiedy Czarny Pan przeszedł przez ogromny przedsionek. Wystarczyła sekunda, aby mógł pokonać wysokie schody i znaleźć się w sali tronowej, gdzie powitał go upragniony spokój i znajomy miękki mrok. W kominku zastał jedynie zimne resztki zwęglonego drewna, ale pochodnie przytwierdzone do kamiennych ścian płonęły subtelnym błękitnym płomieniem. Ciemność upodabniała tę komnatę do grobowca, jednak Voldemort lubił to uczucie zatracenia, kiedy siadał na wysokim tronie i wtapiał się w mrok. Tym razem też spoczął na kamiennym tronie, a z zimnego kąta podpełzła do niego Nagini, zapowiadając swe przybycie stłumionym chrzęstem przesuwających się po podłodze łusek. Wśliznęła się po wysokim podłokietniku prosto na kolana swego pana, którego dłoń mechanicznie powędrowała do jej szerokiego łba. Voldemort zerknął na pusty tron znajdujący się po jego lewej stronie. Tron królowej. Puste miejsce już dawno nie przyciągało wzroku Czarnego Pana tak, jak teraz. Starał się nie słyszeć pieśni dobywającej się z lochów tak wyraźnie, jakby Sophie znajdowała się tuż obok niego i wyła wprost do jego ucha. Serce drgnęło mu w piersiach w znajomy sposób; nawet się ucieszył, że dziewczyna wróciła do niego w takim stanie. Oczekiwał tego od bardzo dawna, domyślał się, że nie pozwoli matce na hańbiącą śmierć. Podejrzewał jednak, że Sophie nie będzie odciągać tej chwili aż tak długo; musiał przyznać przed samym sobą – pomylił się w swoich przeczuciach. Mimo to nie niepokoił się. Armand prędko się zjawi i przywróci jego siostrzenicy dawne piękno.

         Ale Armand nie przybył. Ani tej, ani kolejnej nocy. Bartemiusz sypiał pod drzwiami izolatki, za którymi Sophie rozkładała się żywcem. Czuł, że w ten sposób mógł dać jej choć odrobinę swojej bliskości i wsparcia. Łudził się, że dziewczyna wyczuwa jego obecność, ale rozsądek podpowiadał mu, że ona nie czuje już niczego. Kiedy pałacem wstrząsały jej wrzaski mieszające się z ogłuszającymi eksplozjami, Crouch uciekał pod przeciwległą ścianę, natomiast w momentach niepokojącej ciszy stał z okiem przyciśniętym do judasza, wyglądając najdrobniejszych oznak życia czarownicy. Jej twarz całkowicie pokryta była liszajami, nie było na niej choć jednego maleńkiego skrawka zdrowej skóry, reszta ciała, z którego zaklęcia niemal całkowicie zdarły szatę, była mieszanką sączących się ran, ropiejących kraterów i paskudnych, zielonkawych łusek. Ona naprawdę stała się smokiem.
         Lord Voldemort rzadko tu przychodził. Wczoraj zjawił się zaledwie raz, aby przez kilka minut patrzeć, jak zamglone, niewidzące oczy Sophie wodzą w szaleństwie po suficie. Później przyszedł jakoś niedługo po północy, lecz pozwolił sobie jedynie na krótkie zerknięcie na siostrzenicę. A dzisiaj… Dziś nie przyszedł nawet na minutę. Crouch podejrzewał, że nocą opuścił dwór. Nikt nie śmiał złamać stanowczego nakazu Czarnego Pana, zamek wydał się Barty’emu opustoszałymi ruinami. Do czasu…

         To była trzecia noc, podczas której zupełnie nic się nie działo. Z izolatki od kilku godzin nie dochodziły Bartemiusza absolutnie żadne dźwięki, co pozwoliło mu na chwilę odetchnąć w nadziei, że stan jego narzeczonej się poprawia. Czarny Pan znowu pojawił się na kilka minut. I tym razem nie odezwał się do swego sługi ani słowem, tylko patrzył przez wizjer i rozmyślał. On chyba też pozwolił sobie na nadzieję, ponieważ wydał się Barty’emu nieco spokojniejszy.
- Panie mój, Armand… Obawiam się, że nie możemy na niego liczyć. – Imię wampira wypluł z taką miną, jakby coś drażniąco gniotło go w gardle.
Voldemort odsunął się od drzwi i zerknął przez ramię na młodego czarodzieja, a wąskie wargi rozciągnął mu pobłażliwy, choć nieco sztywny uśmiech. Czarny Pan za nic w świecie nie chciał powrócić do czasów swej młodości, które kojarzyły mu się jedynie z porywczością i niecierpliwością. Choć sam nie był jeszcze stary, z lekką irytacją patrzył na popędliwych gołowąsów, którzy chcieli załatwić wszystko tu i teraz, jakby odciągnięcie tej upragnionej chwili miało roztrzaskać ich świat na drobne kawałeczki. On również pragnął, aby Sophie jak najszybciej wróciła do zdrowia, lecz wiedział, że dziewczyna jest silna, a jej życie nie zależy tej jednej jedynej nocy.
- Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał ledwo dosłyszalnym szeptem. – Zakładasz, że się mylę? Ja? 
- Ależ nie, mój panie, ja tylko…
Nie dane mu było dokończyć, ponieważ Czarny Pan uniósł wielką, białą rękę, aby go uciszyć i odwrócił lekko głowę, kierując swe prawe ucho w stronę holu. Crouch natychmiast zamilkł i również wytężył słuch. Ktoś niezaprzeczenie dobijał się do drzwi wejściowych i nie był to żaden z popleczników Lorda Voldemorta. Mężczyźni stali przez kilka chwil w bezruchu, przysłuchując się narastającym hałasom. Sekundę później do odgłosu tych rytmicznych uderzeń dołączył kobiecy wrzask, który wydał się Bartemiuszowi jakoś dziwnie znajomy. Natychmiast pobiegł ciemnym, ciasnym korytarzem w kierunku sali wejściowej, w której panował teraz prawie całkowity mrok, ponieważ wszystkie pochodnie i świece były pogaszone, a z zewnątrz przez kolorowe witraże przedzierało się bardzo niewiele światła. Z każdym krokiem Barty’ego rozpaczliwe krzyki kobiety i coraz bardziej natarczywe walenie do drzwi narastało; Crouch już wiedział, do kogo należał ten głos.
         Voldemort dotarł do holu zaraz za nim. Wyraz jego twarzy diametralnie się zmienił – jeszcze chwilę temu białe, szlachetne oblicze okalał spokój i skupienie, teraz zaś widniała na nim podejrzliwość, a blask szkarłatnych oczu wydał się śmierciożercy nieco złowróżbny.
- Bes. Za drzwiami jest Bes Ghost. – Głos młodzieńca był spokojny, ale on sam poczuł ogarniającą go szybko trwogę.
Co będzie, jeśli Czarny Pan wpadnie w szał? Ta kobieta dopiero doszła do siebie po długiej chorobie, a gniew Voldemorta jest niejednokrotnie bardziej niebezpieczny niż jego zaklęcia.
- Jakim cudem…? – Czarnoksiężnik zdawał się mówić bardziej do siebie niż do swojego sługi, a jego wzrok błądził szybko po wysokich na cztery metry wrotach. Choć dłoń nie drgnęła w kierunku kieszeni z różdżką, jego długie, szczupłe palce prostowały się i zginały w bardzo niepokojący sposób, kiedy mamrotał pod nosem: - Przecież Sophie nie zdradziłaby… Więc jakim cudem… Dumbledore!
Ostatnie słowo wysyczał tak głośno, że Barty wzdrygnął się nieprzyjemnie, a w żołądku coś mu podskoczyło, jakby Crouch nie trafił nogą na ostatni stopień schodów. Voldemort miał ochotę natychmiast wypaść na dziedziniec i wyrzucić tę bezczelną kobietę na zbity pysk. Chaotyczne, wrzaskliwe krzyki Bes wdzierały mu się boleśnie prosto do mózgu i wierciły w nim małe dziurki, co tylko podsycało w Czarnym Panu płonący od kilku dni gniew. Bez zastanowienia ruszył w stronę drzwi, a w jego dłoni błyskawicznie pojawiła się różdżka; Barty zadziałał bez zastanowienia. Skoczył za nim, chwytając machinalnie chude przedramię Voldemorta, a z jego ust wyrwały się kolejne nieprzemyślane słowa:
- Panie mój, nie możesz tego…
Obaj zatrzymali się wpół kroku, a atmosfera natychmiast zrobiła się gęsta jak mgła, którą niosą ze sobą dementorzy. Crouch natychmiast cofnął ręce. Voldemort powoli odwrócił głowę; jest twarz była nieprzenikniona, ale oczy błyszczały niepokojąco. Coś się w nich czaiło, coś, co już było gotowe do skoku, lecz… Czarny Pan opuścił różdżkę, a ramiona mu się rozluźniły.
- Masz rację – rzekł krótko. – Trzeba to będzie przeczekać.
Minął Bartemiusza tak szybko, że ten nie zdążył się nawet obejrzeć, kiedy Voldemort był już w połowie schodów prowadzących na pierwsze piętro. Kolejna sekunda i mężczyzna zniknął za drzwiami sali tronowej. Crouch został tu całkiem sam. Przeszedł powoli przez hol i usiadł na najniższym stopniu schodów, podpierając głowę na rękach. Przeraźliwe błagania Bes o otworzenie drzwi stawały się coraz bardziej rozpaczliwe, zmiękczając serce młodego czarodzieja, który nie wiedział już, co miał ze sobą począć. Ukrył na chwilę twarz w dłoniach i przetarł palcami zaciśnięte mocno powieki. Czuł się potwornie zmęczony, a całe ciało nieznośnie go bolało po kolejnej nocy spędzonej na twardej, zimnej podłodze pod zamkniętymi drzwiami izolatki.
         W pewnej chwili usłyszał za sobą czyjeś kroki. Szybko poderwał się ze stopnia, sądząc, iż to Czarny Pan opuścił swoją komnatę, lecz jego oczom ukazał się odziany w skórzane, czarne szaty Rabastan Lestrange. Jego rude, długie, sięgające ramion włosy wyraźnie odznaczały się na ciemnym tle kamiennych ścian, usta wykrzywiały się do Croucha tak życzliwie i zachęcająco, jakby chciały go uwieść jednym uśmiechem.
- Słychać ją aż na samej górze – odezwał się cicho. – Uparta babeczka.
Barty spojrzał na niego z wyrzutem, choć w duchu przyznał mu rację.
- Jest w rozpaczy. – Starał się, aby jego głos zabrzmiał karcąco. – Zabrałem jej córkę prosto ze szpitala, a ona nie ma pojęcia, jak Sophie się czuje. Ogarnij się, Rabastan, czy ty masz w ogóle serce?
Lestrange zaśmiał się przeciągle i zeskoczył zgrabnie z trzech ostatnich stopni. Zakręcił się dookoła swego towarzysza i rzucił ironicznie:
- Zdecydowanie bardziej wolę kierować się czymś innym i powiem ci, że nie jest to rozum.
Śmierciożerca roześmiał się jeszcze głośniej, widząc zniesmaczoną minę Bartemiusza. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem; w końcu Rabastan przebiegł lekko przez całą salę wejściową i przysunął ucho do drzwi, do których niestrudzenie dobijała się Bes Ghost.
- Słyszę, że ktoś tam jest! Proszę mnie wpuścić!
Rudowłosy śmierciożerca pochylił się nisko i parsknął śmiechem, uderzając kilkakrotnie dłońmi w swoje uda. Choć był kilka lat starszy od Barty’ego, wciąż zachowywał się jak niesforny siedemnastolatek, któremu absolutnie wszystko kojarzyło się z jednym. Crouch ruszył szybkim krokiem w jego stronę, chwycił go mocno za ramię i odciągnął od drzwi, choć wiedział, że Bes już usłyszała śmiech Rabastana.
- Wyszłoby ci na dobre, gdybyś chociaż raz pomyślał – wysyczał mu prosto w twarz. – Doprawdy nie pojmuję, po co jesteś potrzebny Czarnemu Panu. Nie potrafisz zachować się cicho nawet w obecności zwykłej kobiety…
- Zwerbowałem ciebie i Regulusa – przerwał mu Lestrange, który wyglądał tak, jakby go w ogóle nie obchodziły ostre słowa Bartemiusza.
On natomiast w jednej chwili spoważniał, a w jego żołądku coś nieprzyjemnie się poruszyło. Już od bardzo dawna nie myślał o swoim towarzyszu z dawnych lat, dlatego dźwięk jego imienia dotknął najgłębiej skrywanych uczuć, których nie chciał już nigdy nikomu ujawniać. Zacisnął wargi, lecz na jego obliczu już pojawiło się strapienie. Nie pozwolił sobie jednak na dalszą słabość. Przełknął ślinę i odpowiedział Rabastanowi:
- I nie wyszło mu to na dobre.

*

         Bes hałasowała tak przez resztę nocy, lecz nad ranem intensywność jej dobijania się do drzwi trochę zmalała, a ona sama ochrypła i nie krzyczała już tak głośno i przeraźliwie. Barty, który spędził w holu dobre kilka godzin, dosłyszał także stłumiony żałosny szloch, co natychmiast przegnało go z powrotem pod zamkniętą na cztery spusty izolatkę. Dla zasady zerknął przez wizjer, lecz Sophie przez całą noc nie zmieniła swojej pozycji. Krew chyba całkowicie odpłynęła z jej ramion, a wargi pokryły ciemnoszare, grube strupy. Crouch na próżno dopatrywał się w tej szkaradnej postaci dawnej Sophie. Choć od chwili, kiedy przyniósł ją tu we własnych ramionach minęły zaledwie cztery noce, Bartemiuszowi wydało się, iż działo się to wiele miesięcy temu.

         Przez calusieńki dzień dziewczyna nie poruszyła się ani razu, choć jej piersi unosiły się w miarowym oddechu, który był jedynym dowodem na to, że wciąż żyła. Crouch dowiedział się wiele na temat chorób wśród wampirów. Z początku sądził, że żadna zaraza nie jest w stanie unicestwić Nieśmiertelnych, jednak okazało się to kłamstwem lub co najmniej mitem wysnutym przez naiwnych mugoli. Każdy młody wampir był podatny na choroby prawie tak samo jak zwykły śmiertelnik, lecz śmierć mogła nadejść dopiero po wielu, bardzo wielu latach egzystencji w potwornych męczarniach. Czy to samo miało czekać jego narzeczoną?
         Piąta noc przyniosła spełnienie nadziei, którą Crouch żył przez ostatnie dni. Nikt w tym domu nie myślał już o pogrążonej w rozpaczy Bes, która odeszła około południa z nadzieją, że następnego dnia uda jej się wzbudzić litość w sercu Czarnego Pana. Ale on nie myślał już o dobijającej się do jego drzwi śmiertelniczce, ponieważ w pałacu pojawił się Nieśmiertelny. Bartemiusz nie wyczuł jego obecności, lecz usłyszał szybkie kroki dwóch silnych mężczyzn. Jego wymęczone zmysły z trudem powiązały oba fakty; zanim zdążył głębiej się nad tym wszystkim zastanowić, z mroku wyłoniła się ciemnowłosa, odziana w piękny, szmaragdowozielony kaftan postać Armanda. Za nim kroczył białolicy, wzburzony Lord Voldemort.
- Warujesz pod jej drzwiami jak wierny pies, mój drogi Barty! – zawołał cicho ciemnooki wampir, kiedy ujrzał, jak chłopak podnosi się z podłogi.
- Czekaliśmy na ciebie przez pięć dni – wychrypiał, zanim Czarny Pan zdążył skomentować tę złośliwą uwagę. – Jej matka waliła do drzwi przez całą wczorajszą noc.
Armand zbliżył się do izolatki i zerknął do środka przez otwór, aby ocenić sytuację. Nie wydawał się ani trochę zaniepokojony czy zlękniony stanem swej nieśmiertelnej córki, mało tego, zachowywał się tak, jakby Sophie złapała grypę. Kiedy odwrócił głowę w kierunku napiętych nerwowo mężczyzn, jego obnażone zęby rozbłysły w przyjaznym uśmiechu.
- I to właśnie jej krzyki zwróciły moją uwagę, możecie być jej za to wdzięczni – przemówił. Choć jego słowa docierały do Bartemiusza całkiem głośno i wyraźnie, młodzieniec nie zauważył, aby Armand poruszał ustami. – Choć Bes nie jest już wampirzycą, wciąż odbieram od niej sygnały. Są o wiele słabsze, lecz rozpacz i te… ach, żałośliwe jęki całkowicie wypełniły moje uszy.
- Nie pieprz już, tylko zabieraj się do roboty – warknął Crouch, a jego błękitne oczy rozbłysły w prawdziwie waleczny sposób.
Lord Voldemort uśmiechnął się pobłażliwie i zerknął na Armanda, który również nie mógł powstrzymać złośliwości, która wykrzywiła jego porcelanową, idealnie białą twarz. Skinął posłusznie głową i dodał cicho:
- Wiem, że masz mi za złe moje spóźnienie, lecz zakłócające fale, które wysyła ciało Sophie całkowicie odcięły mnie od jej myśli. Nawet ja nie jestem tak wszechwiedzący, jak ci się wydaje, ale tę informację z pewnością przyjmiesz z nieopisaną radością, nieprawdaż?
Ciemne oczy zamigotały w zimnym blasku różdżki Czarnego Pana, a Armand odwrócił się miękko i pchnął lekko ciężkie, metalowe drzwi. Wystarczyła jedna myśl, aby zamek szczęknął mechanicznie; korytarz zalała gorąca fala rozkładu. Nieopatrywane na bieżąco rany zalane były lepką, żółtozieloną wydzieliną, a niewielkie miejsca, które nie zostały jeszcze zajęte przez rozprzestrzeniające się szybko liszaje pokryte były szarawozielonymi, chorymi łuskami. Barty zakrył usta dłonią, ponieważ narastający smród był naprawdę trudny do zniesienia. Lord Voldemort natomiast zachował zimną krew - wkroczył za Armandem do ciasnej izolatki i patrzył, jak wampir szybkim, zwinnym ruchem przecina błyszczące sznury. Gdy liny opadły, sięgnął po omdlałe ciało dziewczyny, które przechyliło się nienaturalnie do tyłu, a Sophie wydała z siebie przeciągły, bolesny jęk, na który Armand pieszczotliwie odpowiedział:
- Już, już, zaraz się tobą zajmiemy… Za chwilę znów będziesz sobą, ty mała paskudo…
Wyprostował się ostrożnie, ściskając w ramionach zaropiałe, dziewczęce ciało. Żył na tym świecie już tyle stuleci, a jeszcze nigdy nie widział czegoś tak szkaradnego i zarazem pięknego.

~*~

         Teraz wiem, że musiałam dojrzeć do tego rozdziału. Praktycznie codziennie przez te siedem miesięcy rozmyślałam o tym odcinku i wiedziałam, jak go przeprowadzić, ale brakowało mi jakiejś ogłady. Dzisiaj byłam w stanie nareszcie go napisać, jednak wiem, że nie obejdzie się bez betowania. Ale do tego jeszcze długa droga. Na razie to tyle, wiem, że kolejne rozdziały pójdą już gładko, ale muszę sobie jeszcze dać na wstrzymanie, ponieważ zaczyna się letnia sesja, która będzie dla mnie wyjątkowo ciężka.
PS: Kolejne odcinki będę publikować ze starymi datami, nie zniosę tak potwornej, siedmiomiesięcznej przerwy. xD

* The Cranberries - Zombie