Usiadłam na łóżku i jednym ruchem ręki rozsunęłam kotarę.
Serce zabiło mi mocniej w piersi, kiedy ujrzałam zbliżającą się ku mnie wysoką,
wychudzoną postać w długiej, czarnej pelerynie. Gdybym nigdy dotąd nie
doświadczyła czegoś podobnego, wpadłabym w panikę. Siedziałam jednak w bezruchu
i wpatrywałam się w uważnie w sunącą w moją stronę zjawę.
- Armand – wyszeptałam. –
Trochę ci zajęło, żeby mnie znaleźć.
Kaptur opadł, odsłaniając
perłowo białe, surowe oblicze mężczyzny. Włosy omiatały miękkimi, puszystymi
falami na ramiona i plecy, a ciemne oczy lśniły w mroku wewnętrznym blaskiem. Uśmiechnął
się nieznacznie, kiedy siadał na kulawym krześle. W głębi serca oczekiwałam go
od kilku dni i instynktownie wypatrywałam. Jednak nie mogłam usłyszeć jego
myśli przez więzy mrocznej krwi. Zawsze jednak zjawiał się niczym Anioł Stróż,
gdy nie radziłam sobie z życiem.
- Nawet w naszym świecie
mówi się o tym, co zdarzyło się w Hogwarcie oraz między tobą i Czarnym Panem –
rzekł. Kiedy na mnie patrzył, wzrok miał całkiem spokojny, jakby był tylko
pośrednikiem pomiędzy mną a prawdziwym Armandem. Jego słowa bardzo mnie
rozbawiły. Nieśmiertelni, którzy przejmują się tym, co czynią zwykli
śmiertelnicy. To była doprawdy niesamowita rewelacja!
- Też mi nowina –
mruknęłam, przecierając zaspane oczy. Usiadłam wygodnie pośród puchatych
poduszek i oparłam się o twarde wezgłowie, by dobrze widzieć Armanda. – Od
kiedy to poczynania Czarnego Pana są głównym tematem rozmów Starożytnych?
Wiesz… od zawsze chciałam być jedną z was lecz coraz częściej jestem ofiarą
waszej hipokryzji. Niby nie mieszacie się w życie śmiertelników, nawet, jeśli
was o to proszę, ale z drugiej strony bezczelnie o nas szepczecie.
- Sophie, przecież nie
jesteś jedną z nich…
- Jak to? – przerwałam mu,
starając się nie podnosić głosu, by nie obudzić Jacquesa, choć krew we mnie
zawrzała. – Rada nigdy mnie nie zaakceptowała. Poza tobą i Mariusem nie mam w
gronie wampirów ani jednego przyjaciela. I nie wiem, jakbym się starała, zawsze
będę niewystarczająco dobra.
Zamilkłam, a pierś falowała
mi szybko. Pot pokrył moje czoło, a cała twarz pulsowała szalejącą w organizmie
krwią. Było mi nienaturalnie gorąco, mimo że przez uchylone okno napływało
chłodne, nocne powietrze. Armand siedział na krześle nieruchomo jak posąg i
spokojnie słuchał moich chaotycznie wyrzucanych słów. Przez cały czas ani
drgnął. Ostatnio coraz mniej przypominał człowieka, upodabniał się do rzeźb w
świątyniach. Być może nawet zamierzał stać się jedną z nich? Uspokoiłam się już
trochę i nagle poczułam się jak normalny człowiek.
Ja i Armand. Niby w
naszych żyłach płynęła ta sama krew obdarzona magiczną mocą, lecz przepaść
między nami była ogromna. On – beznamiętny, chłodny, z twarzą przypominającą
maskę, ja – rozbuchana, uczuciowa i… starzejąca się. Właśnie dlatego
Nieśmiertelni chcieli jak najbardziej odseparować mnie od spraw, które
teoretycznie miały mnie dotyczyć.
- Zmieniłeś się – dodałam
już cicho i spokojnie. Moje ciało uspokoiło się, a gniew trochę osłabł, w moim
sercu jednak nadal pozostawała swego rodzaju niechęć do wybranego ojca. – Dawniej
byłeś dla mnie bardziej czuły.
Amand wstał powoli, a jego
peleryna zaszeleściła cicho, omiatając połami zakurzoną podłogę. Kiedy na mnie
spojrzał, w jego oczach błysło dawne życie i zapał, choć twarz wciąż
pozostawała bez wyrazu. Był młodszy, niż Marius, ale czas odciskał na jego
duszy piętno o wiele dotkliwsze. Czasami obwiniałam się o to. Myślałam, że
zniszczyłam go, ale przecież Armand żył przede mną wiele lat. Miał bardzo wiele
takich córek, które z całą pewnością miłował, a one umarły. Zabrała je ziemia,
by później dać mu inne, równie urocze i kochane. Byłam tylko jedną z nich, nie
miałam dla Armanda takiego znaczenia, jak sądziłam.
- Myślałem, że jest ci to
nie na rękę – odparł, zataczając koło. Zbliżył się do łóżka i opadł na nie
bezszelestnie. – Twój narzeczony… tak, wiem o wszystkim. On chyba wolałby,
żebym w ogóle się z tobą nie widywał.
Wzruszyłam lekko ramionami.
- Tak jest. Ale nic nie
zmieni faktu, że nadal wiele nas łączy. Bądź znowu moim dawnym Armandem.
Przysunęłam się bardzo
blisko, tak, że prawie wpełzłam mu na kolana. Czułam jedynie zapach wiatru,
chłodu i jego czystej, aksamitnej szaty. Wyciągnął marmurową dłoń i przygarnął
mnie do siebie, tak, jak za dawnych czasów. Znów byłam małym dzieckiem, które
upatrzył sobie na córkę. Które musiał przedwcześnie pozbawić dawnego życia.
Przytulił mnie, gładząc
miarowo po włosach, aż te stały się puszyste. Tęskniłam za odrobiną fizycznej
czułości, obojętnie od kogo. Jacques nie mógł mi jej dać. Wojskowa
powściągliwość krępowała mu ruchy, napędzana samotnością. Pod tym względem był
bardzo podobny do Czarnego Pana, który był, o ironio, również moim wujem.
- Jeszcze się wszystko
zmieni, zobaczysz – rzekł Armand, wpatrzony w brudne okno. Jego oczy błądziły
pomiędzy dachami kamienic, szukając czegoś mało konkretnego. – Narzekasz na
nasze rzadkie kontakty? Niedługo się spotkamy…
Pochylił się i ucałował
mnie w czoło, jego delikatne niczym jedwab wargi musnęły moją skórę, a ja poczułam
senność. Tak, to był ten sam czas, którego tak często używałam, kiedy byłam z
Bartym. Ogarnęła mnie ciepła, ciężka, przyjemna mgła, zamykając mi oczy,
otaczając miękką kołderką…
*
Śniłam. Z całą pewnością śniłam. Czułam się tak,
jakbym latała, choć chyba leżałam na plecach. Nie wiedziałam, co było pode mną,
nad sobą jednak widziałam cały kosmos. Pierwszy raz od mojej niezbyt udanej
śmierci przyśniły mi się zaświaty. Mrok rozświetlony był barwnymi mgławicami,
które okraszone były bogato gwiazdami. Niczym maleńkie diamenty rzucone na
kolorową tkaninę. Kręciłam głową we wszystkie strony, ale obrazów było zbyt
dużo, bym mogła każdym się zachwycić. Wszystko to, co się zdarzyło, co teraz
się odbywa i to, co miało się stać. Widziałam Livię, plątaninę czarnych szat,
pomarańczowe chmury… A po lewej stronie Czarny Pan wyciąga ku mnie rękę. Był
tak realistyczny… Już dawno go sobie nie wyobrażała, żeby tylko nie cierpieć. Teraz
zaś nie mogłam pozbyć się jego obrazu. Twarz miał spokojną, wargi rozluźnione,
a oczy rozumne i błyszczące. Cała jego postać była rozluźniona, jakby żadne
czarne myśli go nie zaprzątały. Był taki, jakim chciałam go widzieć. A tak
realistyczny…
Lekkość nagle się skończyła, a ja poczułam, że się budzę. Magia
Armanda znikła bez śladu, nie pozostawiając w moim organizmie ani śladu.
Ocknęłam się szybko, nie byłam już senna, choć czułam, że wciąż trwa noc.
Otworzyłam oczy, a tuż nad sobą ujrzałam ucieleśnienie mego snu. Wizyta mojego
nieśmiertelnego ojca nie wywołała we mnie przerażenia, jednak osoba, która
zjawiła się chwilę po nim sprawiła, że poderwałam się i wycofałam aż pod
wezgłowie, w które tak mocno uderzyłam plecami, że zaparło mi dech w piersiach.
Serce waliło mi jak dzwon, kiedy wpatrywałam się w twarz wuja. Każdy szczegół.
Jego emanująca delikatną, srebrną poświatą skóra, jarzące się w mroku oczy
wypełnione czerwienią… i ten stoicki spokój. To nie był sen. Naprawdę widziałam
Czarnego Pana. Siedział na brzegu łóżka i milczał, oczekując na mój krok.
- Co tu robisz? –
wyszeptałam, z trudem panując nad drżącym głosem. Próbowałam wyczytać z jego
twarzy, z jakimi intencjami tu przybył, jednak była ona całkowicie bez wyrazu.
Wyciągnął w moją stronę
ramiona. To naprawdę był on. Złamał się i wrócił. Albo raczej… pozwolił mi
wrócić. Ten gest był zaproszeniem, bym na nowo zagościła w jego życiu. Abyśmy
znowu mogli być razem. Jego oczy błysnęły niepokojem, kiedy mówił:
- Przybyłem prosić o
wybaczenie. Wróć.
Znów ten sam wyraz twarzy,
kiedy patrzył na moje martwe ciało, później na to, co wróciło z zaświatów. To
milczące błaganie i nadzieja, że uda mi się je odczytać. Widziałam to, co on
teraz, kiedy zamykał oczy. Siedząca postać przyodziana w czerń, wijący się u
jej stóp gruby, lśniący wąż, blask niebieskawych, gazowych pochodni. Trwał tak
przez wiele godzin, rozmyślając o słuszności swojej decyzji. Nie tylko ja
cierpiałam podczas rozłąki.
- Panie mój… panie…
Podpełzłam do niego i
utonęłam w jego ramionach. Przylgnęłam do niego tak, jak tylko mogłam
najsilniej, zaciskając powieki, spod których płynęły łzy… radości? Żalu? Z
jednej strony nie mogłam uwierzyć we własne szczęście, choć jednocześnie czułam
rodzący się we mnie gniew. Byłam wściekła, że kazał mi tyle na siebie czekać…
że w ogóle kazał mi to zrobić! Chciałam
go tulić i okładać pięściami. Skończyło się natomiast na cichym szlochu.
Tęskniłam za ciepłem jego uścisku, troską, ba, nawet za tą często irytującą
kontrolą i zakazami, których nie potrafiłam zrozumieć.
- Wróć ze mną do domu, a
obiecuję, że już nigdy w ciebie nie zwątpię – jego głos sączył się do mojego
ucha niczym najsłodszy eliksir. To właśnie chciałam usłyszeć. Przez chwilę
myślałam, że to może jednak magiczny sen, który zesłał na mnie Armand, a ja
obudzę się rano całkiem sama w wielkim, zimnym łóżku. Wszystkie wątpliwości
natychmiast ustąpiły, kiedy nocny gość sięgnął kościstą dłonią po moją twarz,
pogładził oba policzki i pocałował mnie tak, jak dawno temu. Powoli, ale z
pasją. Władczo, choć czułam, że jest miejsce także i na moje zasady. Nie miałam
już żadnych wątpliwości. Odzyskałam dawną pozycję, więc mogłam wracać do
Czarnego Pana. Moja złość na niego w jednym momencie minęła.
~*~
Ten rozdział jest trochę krótki, ale chciałam już przerwać
te męki Sophie. Niestety na kolejny odcinek zapraszam Was dopiero na początku
września, ponieważ muszę jeszcze ponadrabiać pisanie na innych blogach, a
zaczęłam także na nowo czytać opowiadania, które sobie już dawno upatrzyłam.
Mam nadzieję, że mi to wybaczycie. Jeśli sami coś piszecie, to zostawiajcie
linki w komentarzach xD Dedykacja dla Leanne
:*