13 sierpnia 2014

Rozdział 362

         Usiadłam na łóżku i jednym ruchem ręki rozsunęłam kotarę. Serce zabiło mi mocniej w piersi, kiedy ujrzałam zbliżającą się ku mnie wysoką, wychudzoną postać w długiej, czarnej pelerynie. Gdybym nigdy dotąd nie doświadczyła czegoś podobnego, wpadłabym w panikę. Siedziałam jednak w bezruchu i wpatrywałam się w uważnie w sunącą w moją stronę zjawę.
- Armand – wyszeptałam. – Trochę ci zajęło, żeby mnie znaleźć.
Kaptur opadł, odsłaniając perłowo białe, surowe oblicze mężczyzny. Włosy omiatały miękkimi, puszystymi falami na ramiona i plecy, a ciemne oczy lśniły w mroku wewnętrznym blaskiem. Uśmiechnął się nieznacznie, kiedy siadał na kulawym krześle. W głębi serca oczekiwałam go od kilku dni i instynktownie wypatrywałam. Jednak nie mogłam usłyszeć jego myśli przez więzy mrocznej krwi. Zawsze jednak zjawiał się niczym Anioł Stróż, gdy nie radziłam sobie z życiem.
- Nawet w naszym świecie mówi się o tym, co zdarzyło się w Hogwarcie oraz między tobą i Czarnym Panem – rzekł. Kiedy na mnie patrzył, wzrok miał całkiem spokojny, jakby był tylko pośrednikiem pomiędzy mną a prawdziwym Armandem. Jego słowa bardzo mnie rozbawiły. Nieśmiertelni, którzy przejmują się tym, co czynią zwykli śmiertelnicy. To była doprawdy niesamowita rewelacja!
- Też mi nowina – mruknęłam, przecierając zaspane oczy. Usiadłam wygodnie pośród puchatych poduszek i oparłam się o twarde wezgłowie, by dobrze widzieć Armanda. – Od kiedy to poczynania Czarnego Pana są głównym tematem rozmów Starożytnych? Wiesz… od zawsze chciałam być jedną z was lecz coraz częściej jestem ofiarą waszej hipokryzji. Niby nie mieszacie się w życie śmiertelników, nawet, jeśli was o to proszę, ale z drugiej strony bezczelnie o nas szepczecie.
- Sophie, przecież nie jesteś jedną z nich…
- Jak to? – przerwałam mu, starając się nie podnosić głosu, by nie obudzić Jacquesa, choć krew we mnie zawrzała. – Rada nigdy mnie nie zaakceptowała. Poza tobą i Mariusem nie mam w gronie wampirów ani jednego przyjaciela. I nie wiem, jakbym się starała, zawsze będę niewystarczająco dobra.
Zamilkłam, a pierś falowała mi szybko. Pot pokrył moje czoło, a cała twarz pulsowała szalejącą w organizmie krwią. Było mi nienaturalnie gorąco, mimo że przez uchylone okno napływało chłodne, nocne powietrze. Armand siedział na krześle nieruchomo jak posąg i spokojnie słuchał moich chaotycznie wyrzucanych słów. Przez cały czas ani drgnął. Ostatnio coraz mniej przypominał człowieka, upodabniał się do rzeźb w świątyniach. Być może nawet zamierzał stać się jedną z nich? Uspokoiłam się już trochę i nagle poczułam się jak normalny człowiek.
Ja i Armand. Niby w naszych żyłach płynęła ta sama krew obdarzona magiczną mocą, lecz przepaść między nami była ogromna. On – beznamiętny, chłodny, z twarzą przypominającą maskę, ja – rozbuchana, uczuciowa i… starzejąca się. Właśnie dlatego Nieśmiertelni chcieli jak najbardziej odseparować mnie od spraw, które teoretycznie miały mnie dotyczyć.
- Zmieniłeś się – dodałam już cicho i spokojnie. Moje ciało uspokoiło się, a gniew trochę osłabł, w moim sercu jednak nadal pozostawała swego rodzaju niechęć do wybranego ojca. – Dawniej byłeś dla mnie bardziej czuły.
Amand wstał powoli, a jego peleryna zaszeleściła cicho, omiatając połami zakurzoną podłogę. Kiedy na mnie spojrzał, w jego oczach błysło dawne życie i zapał, choć twarz wciąż pozostawała bez wyrazu. Był młodszy, niż Marius, ale czas odciskał na jego duszy piętno o wiele dotkliwsze. Czasami obwiniałam się o to. Myślałam, że zniszczyłam go, ale przecież Armand żył przede mną wiele lat. Miał bardzo wiele takich córek, które z całą pewnością miłował, a one umarły. Zabrała je ziemia, by później dać mu inne, równie urocze i kochane. Byłam tylko jedną z nich, nie miałam dla Armanda takiego znaczenia, jak sądziłam.
- Myślałem, że jest ci to nie na rękę – odparł, zataczając koło. Zbliżył się do łóżka i opadł na nie bezszelestnie. – Twój narzeczony… tak, wiem o wszystkim. On chyba wolałby, żebym w ogóle się z tobą nie widywał.
Wzruszyłam lekko ramionami.
- Tak jest. Ale nic nie zmieni faktu, że nadal wiele nas łączy. Bądź znowu moim dawnym Armandem.
Przysunęłam się bardzo blisko, tak, że prawie wpełzłam mu na kolana. Czułam jedynie zapach wiatru, chłodu i jego czystej, aksamitnej szaty. Wyciągnął marmurową dłoń i przygarnął mnie do siebie, tak, jak za dawnych czasów. Znów byłam małym dzieckiem, które upatrzył sobie na córkę. Które musiał przedwcześnie pozbawić dawnego życia.
Przytulił mnie, gładząc miarowo po włosach, aż te stały się puszyste. Tęskniłam za odrobiną fizycznej czułości, obojętnie od kogo. Jacques nie mógł mi jej dać. Wojskowa powściągliwość krępowała mu ruchy, napędzana samotnością. Pod tym względem był bardzo podobny do Czarnego Pana, który był, o ironio, również moim wujem.
- Jeszcze się wszystko zmieni, zobaczysz – rzekł Armand, wpatrzony w brudne okno. Jego oczy błądziły pomiędzy dachami kamienic, szukając czegoś mało konkretnego. – Narzekasz na nasze rzadkie kontakty? Niedługo się spotkamy…
Pochylił się i ucałował mnie w czoło, jego delikatne niczym jedwab wargi musnęły moją skórę, a ja poczułam senność. Tak, to był ten sam czas, którego tak często używałam, kiedy byłam z Bartym. Ogarnęła mnie ciepła, ciężka, przyjemna mgła, zamykając mi oczy, otaczając miękką kołderką…

*

Śniłam. Z całą pewnością śniłam. Czułam się tak, jakbym latała, choć chyba leżałam na plecach. Nie wiedziałam, co było pode mną, nad sobą jednak widziałam cały kosmos. Pierwszy raz od mojej niezbyt udanej śmierci przyśniły mi się zaświaty. Mrok rozświetlony był barwnymi mgławicami, które okraszone były bogato gwiazdami. Niczym maleńkie diamenty rzucone na kolorową tkaninę. Kręciłam głową we wszystkie strony, ale obrazów było zbyt dużo, bym mogła każdym się zachwycić. Wszystko to, co się zdarzyło, co teraz się odbywa i to, co miało się stać. Widziałam Livię, plątaninę czarnych szat, pomarańczowe chmury… A po lewej stronie Czarny Pan wyciąga ku mnie rękę. Był tak realistyczny… Już dawno go sobie nie wyobrażała, żeby tylko nie cierpieć. Teraz zaś nie mogłam pozbyć się jego obrazu. Twarz miał spokojną, wargi rozluźnione, a oczy rozumne i błyszczące. Cała jego postać była rozluźniona, jakby żadne czarne myśli go nie zaprzątały. Był taki, jakim chciałam go widzieć. A tak realistyczny…

         Lekkość nagle się skończyła, a ja poczułam, że się budzę. Magia Armanda znikła bez śladu, nie pozostawiając w moim organizmie ani śladu. Ocknęłam się szybko, nie byłam już senna, choć czułam, że wciąż trwa noc. Otworzyłam oczy, a tuż nad sobą ujrzałam ucieleśnienie mego snu. Wizyta mojego nieśmiertelnego ojca nie wywołała we mnie przerażenia, jednak osoba, która zjawiła się chwilę po nim sprawiła, że poderwałam się i wycofałam aż pod wezgłowie, w które tak mocno uderzyłam plecami, że zaparło mi dech w piersiach. Serce waliło mi jak dzwon, kiedy wpatrywałam się w twarz wuja. Każdy szczegół. Jego emanująca delikatną, srebrną poświatą skóra, jarzące się w mroku oczy wypełnione czerwienią… i ten stoicki spokój. To nie był sen. Naprawdę widziałam Czarnego Pana. Siedział na brzegu łóżka i milczał, oczekując na mój krok.
- Co tu robisz? – wyszeptałam, z trudem panując nad drżącym głosem. Próbowałam wyczytać z jego twarzy, z jakimi intencjami tu przybył, jednak była ona całkowicie bez wyrazu.
Wyciągnął w moją stronę ramiona. To naprawdę był on. Złamał się i wrócił. Albo raczej… pozwolił mi wrócić. Ten gest był zaproszeniem, bym na nowo zagościła w jego życiu. Abyśmy znowu mogli być razem. Jego oczy błysnęły niepokojem, kiedy mówił:
- Przybyłem prosić o wybaczenie. Wróć.
Znów ten sam wyraz twarzy, kiedy patrzył na moje martwe ciało, później na to, co wróciło z zaświatów. To milczące błaganie i nadzieja, że uda mi się je odczytać. Widziałam to, co on teraz, kiedy zamykał oczy. Siedząca postać przyodziana w czerń, wijący się u jej stóp gruby, lśniący wąż, blask niebieskawych, gazowych pochodni. Trwał tak przez wiele godzin, rozmyślając o słuszności swojej decyzji. Nie tylko ja cierpiałam podczas rozłąki.
- Panie mój… panie
Podpełzłam do niego i utonęłam w jego ramionach. Przylgnęłam do niego tak, jak tylko mogłam najsilniej, zaciskając powieki, spod których płynęły łzy… radości? Żalu? Z jednej strony nie mogłam uwierzyć we własne szczęście, choć jednocześnie czułam rodzący się we mnie gniew. Byłam wściekła, że kazał mi tyle na siebie czekać… że w ogóle kazał mi to zrobić! Chciałam go tulić i okładać pięściami. Skończyło się natomiast na cichym szlochu. Tęskniłam za ciepłem jego uścisku, troską, ba, nawet za tą często irytującą kontrolą i zakazami, których nie potrafiłam zrozumieć.
- Wróć ze mną do domu, a obiecuję, że już nigdy w ciebie nie zwątpię – jego głos sączył się do mojego ucha niczym najsłodszy eliksir. To właśnie chciałam usłyszeć. Przez chwilę myślałam, że to może jednak magiczny sen, który zesłał na mnie Armand, a ja obudzę się rano całkiem sama w wielkim, zimnym łóżku. Wszystkie wątpliwości natychmiast ustąpiły, kiedy nocny gość sięgnął kościstą dłonią po moją twarz, pogładził oba policzki i pocałował mnie tak, jak dawno temu. Powoli, ale z pasją. Władczo, choć czułam, że jest miejsce także i na moje zasady. Nie miałam już żadnych wątpliwości. Odzyskałam dawną pozycję, więc mogłam wracać do Czarnego Pana. Moja złość na niego w jednym momencie minęła.

~*~


         Ten rozdział jest trochę krótki, ale chciałam już przerwać te męki Sophie. Niestety na kolejny odcinek zapraszam Was dopiero na początku września, ponieważ muszę jeszcze ponadrabiać pisanie na innych blogach, a zaczęłam także na nowo czytać opowiadania, które sobie już dawno upatrzyłam. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie. Jeśli sami coś piszecie, to zostawiajcie linki w komentarzach xD Dedykacja dla Leanne :*