11 stycznia 2014

Rozdział 355

         Świat wirował dookoła mnie setkami tysięcy barw poranka. Dominowało złoto, mieszając się z oślepiającym żółcią różem. Nie było już żadnych dźwięków, umilkły przenikliwe, podniosłe dzwoneczki. Muzyka zmieniła się w szary, bezkształtny szum. Nigdy w życiu nie uczestniczyłam w takiej teleportacji. Na początku myślałam, że to przez zmęczenie… ale czułam się niesamowicie rozbudzona. Byłam teraz bogiem. Tylko w moich rękach leżał los wszystkich Śmierciożerców. Jedno moje zawahanie i wszyscy osuniemy się w nicość. Chaos ostatnich wydarzeń sprawił, że mój umysł stał się nie tylko pusty, ale i niesamowicie, idealnie biały. Nie mogłam myśleć, a moja wyobraźnia nie działała. Nadal czułam tę przedziwną lekkość, jakbym wciąż przebywała poza ciałem.
Wydawało mi się, że lecimy przez nieprzyzwoicie długi tunel, a sekundy ciągną się w nieskończoność. Ale w końcu powróciliśmy do przytłaczającej rzeczywistości. Nagle zdałam sobie sprawę, że klęczę na zakurzonej podłodze wśród ciemności i rozgardiaszu, nieco odcięta od dźwięków i obrazów, jakbym była pod wodą. Przez moment nie widziałam, co działo się dookoła mnie. Lord Voldemort powiedział coś swym silnym, rozkazującym głosem, po czym czyjeś zaskakująco delikatne dłonie postawiły mnie na nogi. Ujrzałam Barty’ego bardzo blisko mnie i cienie biegające w różne strony. Ostatnie wydarzenia mocno nadszarpnęły moje siły.
Czarny Pan otworzył usta, mając zamiar przemówić, ale ja go uprzedziłam:
- Później.
Spojrzałam na niego znacząco, po czym odnalazłam dłoń Bartemiusza i pociągnęłam ją lekko w stronę, gdzie znajdowała się jego sypialnia. Chciałam jak najszybciej porozmawiać z wujem. Praktycznie przebiegłam przez spowity głębokim mrokiem korytarz i wymacałam klamkę. Gdy uchyliłam drzwi, ujrzałam doskonale znane mi wnętrze. Skierowałam się prosto w stronę przykurzonego łóżka, na którym usiadłam. Crouch uczynił to samo. Wystarczył jeden, krótki pocałunek, aby zasnął głębokim, spokojnym snem. Przez jakiś czas wpatrywałam się w niego jak zahipnotyzowana, czując jednocześnie pustkę i nadmiar emocji, które zgromadziły się we mnie po tej chaotycznej, pełnej wszystkiego nocy. Barty spał tak spokojnie tylko dzięki czarom. Gdyby nie one, z całą pewnością miałby problem z ukojeniem myśli tak, jak ja.
W pewnym momencie ocknęłam się. Musiałam natychmiast iść do Czarnego Pana i porozmawiać z nim. Nie mogłam się dłużej powstrzymywać. Przez ostatnie tygodnie nie było między nami najlepiej, to stało się nie do zniesienia. Poza tym cała ta niedorzeczna wojna… Nie, nie mogłam o niej myśleć. Nie mogłam przeżywać tego wszystkiego od nowa, choć byłam przekonana, że w przyszłości czeka mnie podobne starcie. Wcześniej czy później, ale, tak, to jest nieuniknione.
Opuściłam komnatę, nawet nie oglądając się za siebie. Swe kroki skierowałam w stronę Sali Tronowej. Po drodze nie napotkałam żywego ducha, choć wiedziałam, że żaden ze Śmierciożerców nie odważył się opuścić pałacu swego pana. Te mury stały się teraz najbezpieczniejszym miejscem na świecie… twierdzą, która w każdym momencie mogła stać się celem. Aczkolwiek nikt nie byłby tak głupi, aby zaatakować zamek Lorda Voldemorta tuż po wielkiej bitwie, gdy wszyscy waleczni lizali rany i usiłowali odbudować to, co teraz stało się ruiną.
W sali jak zwykle panował chłód i półmrok, rozproszony przez delikatny płomyk w wielkim kominku. Czarny Pan siedział na swym tronie, oczekując cierpliwie mojej wizyty. Jego długie, białe palce drgnęły impulsywnie, a szkarłatne oczy rozjarzyły się, gdy weszłam do środka, jednak sam Voldemort zachował powagę. Kiedy byłam wystarczająco blisko, ruchem ręki wskazał na swe kolana. Usiadłam, tak, jak mi to zasugerował i nagle powróciły wspomnienia dawnych lat, gdy właśnie tak siadałam na jego kolanach, obejmowałam go rękami za szyję… Uczyniłam to, a wuj zaskakująco nie opierał się.
- Naprawdę myślałem, że to już koniec – rzekł i przełknął ślinę, jakby nagle zaschło mu w gardle. Patrzył gdzieś w ciepły mrok, skutecznie unikając mojego wzroku.
- Rozumiem. Dla mnie to również nie była zbyt udana noc. Jednak… - zawahałam się przez chwilę, ale twarz wuja nadal wyrażała przenikliwe zamyślenie, więc kontynuowałam: - Jednak teraz możemy zacząć wszystko od nowa. Nie jesteś stratny, oni również. Otrzymaliśmy ostatnią szansę.
Obawiałam się, że te słowa wywołają w nim gniew, lecz, o dziwo, Lord Voldemort zgodził się z tym milcząco, kiwając lekko głową. Jego nieruchome oczy nieco drgnęły.
- Mogłem cię stracić…
- Tak.
- I jedyne, o czym wtedy myślałem… Że byłem dla ciebie ostatnio zbyt surowy. Nie wiem, co powiedzieć.
- Nie musisz nic mówić, ja wszystko rozumiem. Ty po prostu taki jesteś, a czasy, kiedy byłam małą dziewczynką i mogłam cię ująć swoją niewinnością już dawno minęły – odparłam, na co Czarny Pan niespodziewanie zareagował cichym śmiechem.
- O nie, Sophie, ty nigdy nie byłaś dla mnie ani niewinna, ani mała, możesz mi wierzyć – rzekł, lecz, widząc moje badawcze spojrzenie, dodał pospiesznie: - Na wszystko nadejdzie jeszcze pora.
Przytuliłam twarz do jego piersi, pod którą wyczułam bicie serca – mocne i miarowe. W tym momencie zdał mi się tak ludzki, jak nigdy dotąd. Ale ja również taka byłam. Czułam swoje ciało dokładnie i przenikliwie, każda bitewna rana pulsowała bólem, lecz był to dobry, szczęśliwy ból.
Voldemort odetchnął gwałtownie, jakby o czymś sobie przypomniał i zaczął:
- A Snape…
- Wszystko jest dobrze. To jest już całkiem nowe życie. Nie ma tego, co przed twoją i moją śmiercią dzisiaj.
Nic już nie odpowiedział, tylko przytulił mnie mocniej, tak, jak dawniej. Nie czułam do niego żadnych urazów, tak, jak on wybaczył mi wszystko, co było do wybaczenia. Tabula rasa. Tabula rasa dla wszystkiego, co się wcześniej wydarzyło. Wraz z naszą śmiercią i ponownym odrodzeniem zniknęło to, co powodowało zwady. Mogliśmy zacząć życie od nowa. Czarny Pan mógł na nowo planować, tworzyć… Nigdy nie był bardziej potężny, niż teraz, a ja nigdy nie byłam bardziej wykończona…
- Panie mój?
- Tak?
- Podczas bitwy przeżyłam moment zawahania – wyznałam szczerze. – Ale teraz jestem już przekonana, że tylko tobie chcę służyć. I chcę się w to zaangażować.
Koniuszki jego zimnych palców ogarnęły moje policzki, a twarz znalazła się tuż przy mojej. Poczułam namiętność jego warg na moich i zaciskające się dookoła mnie żelazne ramiona. Jak za dawnych czasów. Ale to była tylko namiastka przeszłości. Odsunął się ode mnie tak prędko, jak się przy mnie zjawił, pozostawiając w moim sercu przyjemne ciepło, pozwalające na chwilę zapomnieć o zimnym dotyku bitewnych wspomnień. Teraz kochałam go najbardziej na świecie, nie byłam w stanie myśleć o kimkolwiek innym.
Wiedziałam, że dzień był słoneczny, ale ja nie odczuwałam tego. Dla mnie wciąż świat pogrążony był w mroku nocy, która po części była przyczyną mego zmęczenia. Jeszcze nigdy nie wyczerpałam tak swojej mocy. Musiałam zregenerować siły, aby odrodzenie dokonało się w pełni.
- Udam się na spoczynek – poinformowałam Czarnego Pana. Byłam niesamowicie wyciszona i wewnętrznie senna.
Wuj zrozumiał od razu. Pożegnał mnie, a ja opuściłam salę bez słowa. Nie poszłam jednak do swojej sypialni. Skierowałam swe kroki na najwyższe piętro, biegnąc po schodach tak zwinnie, jakby oświetlały je ciepłe promienie majowego słońca, które, nie mając dostępu do wnętrza zamku, pieściły tylko jego obojętne mury.
W małym, wypełnionym ciemnością pokoiku przypominającym swą wielkością i położeniem komórkę na miotły odnalazłam trumnę. Z początku wydała mi się niesamowicie stereotypowa, wręcz groteskowa, lecz nic tak dobrze nie przywoływało paraliżującego, głębokiego snu, o który tak rozpaczliwie wołała każda komórka mego ciała.
Gdy wzrok już przyzwyczaił się do całkowitej ciemności, otworzyłam lakierowaną, mahoniową pokrywę i wśliznęłam się do środka. Trumna wyścielona była gładkim, szarym adamaszkiem. Poduszka obszyta była delikatną, białą koronką. Ułożyłam się wygodnie i zamknęłam wieko. Ogarnął mnie ślepy, gęsty mrok i, towarzyszący mu, przyjemny paraliż.

*

         Sama nie wiem, jak długo spałam. Leżąc w trumnie, nie miałam w ogóle snów, co było właśnie moim celem. Kiedy wstałam, bitwa o Hogwart stałą się wydarzeniem minionym i całkowicie wyśnionym. Wszystkie emocje umarły w tym małym, ciemnym, schludnym pokoiku.
W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że wciąż mam na sobie tę samą, podniszczoną szatę, w której zginęłam. Jak to możliwe, że nie wyczułam odoru śmierci i starej krwi? Natychmiast pobiegłam się przebrać i oczyścić.
Po drodze nadal nie spotkałam nikogo, lecz ujrzałam całkiem spore zmiany. Całe czwarte piętro skąpane było w blasku wpadających przez wyszorowane, wysokie okna promieni słonecznych. Czarne podłogi lśniły tak, że oczy łzawiły, gdy dłużej się w nie wpatrywało. Po prostu wszystko wróciło do normy. Poczułam się tak, jakby ten rok w ogóle nie minął. Jakby nic się nie wydarzyło.
Lecz pozostałe piętra przywołały mnie z powrotem do rzeczywistości. Nadal wyglądały na nietknięte przez czarodziejskie dłonie Stworka.

Pierwsze, co zrobiłam, to udałam się do Sali Tronowej, gdzie miałam nadzieję zastać wuja. Nie zawiodłam się. Stał wyprostowany przed wygaszonym kominkiem i wpatrywał się intensywnie w stronę jakiegoś oprawionego w skórę albumu. Gdy usłyszał skrzypnięcie zawiasów, natychmiast go zamknął.
- Co tam masz? – zapytałam, podchodząc doń pewnie i żwawo.
- Długo spałaś. Trzy dni – zauważył, ignorując moje pytanie, więc je powtórzyłam:
- Co tam masz?
Zawahał się przez chwilę, ale w końcu rzekł:
- Planuję, jak wcielić w życie mój kolejny, znakomity pomysł. Może nawet nie jak, lecz kiedy.
Pokiwałam z uznaniem głową.
- Nie próżnujesz – powiedziałam cicho. – Myślisz, że będę mogła pomóc ci jakoś w realizacji?
- Hmm. Myślę, że tak – przyznał bez choćby odrobiny sarkazmu w głosie, co rozpaliło w moim sercu wielki płomień nadziei. – Jednak z tym jeszcze poczekamy jakiś czas. Domyślam się, że przyda ci się odpoczynek… oczywiście w granicach naszego domu. Na zewnątrz wciąż nie jest bezpiecznie, zwłaszcza dla osób, które zostały zdemaskowane. Wielu moich Śmierciożerców utraciło wpływy oraz pracę, głównie w Ministerstwie Magii. Lecz to przecież nie stanowi żadnego problemu, ci, które mieli dość rozsądku, aby zachować anonimowość, wciąż szpiegują dla mnie.
Od razu wykryłam, że coś przede mną zataił, to byłoby zbyt proste, gdyby było w pełni tak, jak mówił. Mimo to milczałam na ten temat i posłusznie zgodziłam się z jego uprzejmą propozycją. Szybko dowiedziałam się, że Bartemiusz również otrzymał dla swojej dyspozycji kilka dni, co wywołało we nie radość zaprawioną lekko niepokojem. Co takiego sprawiło, że Czarny Pan stał się tak łaskawy?

Najpierw pobiegłam do sypialni Barty’ego, lecz była całkiem pusta, więc udałam się do ogrodu. Wydawało mi się, że nie odwiedzałam tego miejsca przez całe lata, choć znajdowało się przecież tuż pod moim nosem.
Uchylając drzwi do ogrodu, czułam się jak Mary Lennox, która właśnie odkryła sekretne wejście do tajemniczego, zakazanego miejsca za omszałym murem. Blask słońca oślepił mnie na kilkanaście dobrych sekund, więc stałam tak do momentu, aż nie odzyskałam wzroku. Dopiero wtedy ujrzałam ogród w pełnej okazałości. Mimo przepięknej, majowej pogody, rośliny wyglądały okropnie. Niektóre rozrosły się okropnie, inne zaś zwiędły lub w ogóle nie pojawiły się tego roku na powierzchni. Niemniej jednak ogród ten miał swój czas mimo chaosu, który w nim panował. Huśtawkę obrosły dzikie róże, które pachniały teraz mocno w ciepłym powietrzu, które wdychałam. Nieopodal wielkiego krzewu kwiatów pracował Barty pochylony nisko nad ziemią, operując przy swych ukochanych roślinkach tak zwinnie, jak artysta malujący detale twarzy na płótnie. Podbiegłam do niego tak cicho, jak tylko mogłam i objęłam go ramionami za szyję, a on wzdrygnął się, zaskoczony moim nagłym pojawieniem się.
- Przestraszyłaś mnie!
- Tak, wiem, przepraszam.
Odsunęłam się od niego i opadłam na huśtawkę. Liny zatrzeszczały pod moim ciężarem, a ja zaczęłam się mocno bujać w przód i w tył. Ciepły, przesycony różaną wonią powiew rozwiał mi włosy, porywając je do szalonego tańca.
- Chciałbym porozmawiać o bitwie – zaczął Bartemiusz po króciutkiej chwili milczenia, podczas której huśtałam się tak wysoko, że zaczepiałam szatą o konary drzewa, kiedy ta odchylała się do tyłu.
- Zdarzyło się tyle, że nie wystarczy nam dnia, gdybyśmy chcieli wszystko omówić – odparłam beztrosko. Tak naprawdę nie chciałam już mówić o bitwie. Zapragnęłam zacząć całkiem nowe życie, które, owszem, mogło być przyprawione przeszłością, ale wspomnienie Wielkiej Bitwy o Hogwart było jeszcze zbyt świeże. Chciałam, aby te rany zabliźniły się tak, by żadna siła rozmyślań nie była w stanie ich rozerwać.
Crouch jednak  nie dawał za wygraną. Odłożył nawet różdżkę, odwrócił się w moją stronę i wytarł pokryte ziemią dłonie w wierzch brudnej już szaty. Jego twarzy była spięta i stanowcza.
- Sophie, obiecałem ci coś, jeśli przeżyję to starcie – rzekł.

~*~

         No i po bitwie. Spodziewaliście się takiego zakończenia? Całą „bitewną” relację możecie przeczytać na Proroku Frozenki.
Zaczynamy wszystko od nowa. Postanowiłam dać szansę każdemu bohaterowi, dlatego wskrzesiłam wszystkie martwe ciała na terenie Hogwartu. To się nazywa kwintesencja „Mody na sukces”! Szczerze powiedziawszy nie mogłam się już doczekać, kiedy zakończę HP7, teraz będę mogła pisać swobodniej, bo ograniczająca mnie fabuła Rowling praktycznie się skończyła. Tylko ten rozdział jest taki nudny i spokojny, aby oddzielić jeden chaos od drugiego. Widzimy się więc niebawem z całym nowym-starym SCP :*

3 stycznia 2014

Rozdział 354

         Pozwól mi spróbować jeszcze raz, niepewność mą wyleczyć…  
Bezwładne, sztywne ciało stygło szybko wraz z wypływającymi z niego szkarłatnymi, niemal czarnymi sokami. Nikt na to nie zareagował, przynajmniej na początku. W na wpół przysłoniętych bladymi powiekami oczach igrały promienie wschodzącego słońca, tak, że złote tęczówki wydawały się radować, wpatrzone pusto w kamienne, szare sklepienie sali. Zarówno z rozchylonych ust, jak i oczu ciekły wąskie stróżki krwi, które zaczęły powoli gęstnieć, mieszając się z rozrzuconymi dookoła drobnej postaci czarnymi, splątanymi włosami.
…wyleczyć mi…
Barty wyciągnął powoli drżące ramiona, oddech miał płytki i szybki, a wszystko bolało go niemiłosiernie. Nie mógł uwierzyć, że przeżył tę noc. Spodziewał się, że on będzie leżał na tej posadzce zamiast Sophie i to ona będzie opłakiwała jego śmierć. A teraz najpierw dotknął jej spękanych warg, później wilgotnego od krwi miejsca na szacie, gdzie spodziewał się poczuć bicie serca i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jest naprawdę martwa. Trupia bladość już zmieniła jej twarz w surową, pozbawioną wyrazu maskę. Mimo tego, że brzydził się wszystkich innych zwłok, z którymi miał do czynienia, objął sztywne ciało i położył na jego nieruchomej piersi głowę. Jego ochrypły, stłumiony nieco szloch zmieszał się z jakimś zamieszaniem, które wybuchło gdzieś za ich plecami. Jakaś pokryta sadzą, przerażona kobieta usiłowała się dostać do zaklętego kręgu, gdzie klęczeli dwaj pochyleni mężczyźni, jednak powstrzymana została przez ostatnich, ocalałych Śmierciożerców.
Panie mój, o Panie!
Chcę trochę czasu, bo czas leczy rany…
Bartemiusz przycisnął policzek do zimnej, odsłoniętej szyi, na której dopiero teraz można było zobaczyć dwie małe, perłowo białe, połyskujące blizny po ugryzieniu. Wysiłki Armanda poszły na marne! Wszystko zawiodło! Śmierć, która miała dopaść ją osiem lat temu poczekała cierpliwie i zabrała teraz. Nie było już nikogo, kto mógłby ot tak zaśpiewać i zmienić bieg historii. Nie było tu nikogo, kto jednym ugryzieniem mógł cofnąć lodowaty, śmiertelny dotyk Boga. Tulił to ciało, jakby chciał je ogrzać swoim ciepłem, ale to trochę za mało. Poczuł gwałtowny przypływ palących, niesamowicie bolesnych wyrzutów sumienia, kiedy sobie pomyślał, że gdyby zgodził się na wymianę krwi, Sophie żyłaby teraz, ocalona przez magiczną krew. Zginęła tak naprawdę przez jego egoizm. Tak bardzo chciał zadowolić swego Pana Boga i ofiarować mu swą duszę, a on w zamian za to zabiera mu całe życie. Wraz z jednym strzałem srebra utracił wszystko. Poza rozpaczą nie pozostało już w nim nic. Dementor pocałował jego wargi po raz drugi.
Chciałbym zobaczyć, co dzieje się w mych snach.
I nie, i nie chcę płakać, Panie mój…
Poczuł czyjeś kościste dłonie na swoich ramionach, które bez trudu, lecz niespodziewanie delikatnie przyciągnęły go do równie zimnej, wychudzonej piersi. Barty nie opierał się, tylko przylgnął do tej czarnej, nieruchomej sylwetki, a łzy niczym gorące perły bez końca toczyły mu się po policzkach. Byli razem niczym ojciec i syn, tak, jak Crouch od zawsze tego pragnął. Łączyło ich teraz więcej, niż mogli sobie wyobrazić. Nienawiść do ojców, którzy zdradzili… konieczność posiadania tego samego nazwiska… jedna kobieta… a teraz śmierć, które, choć nie dotknęła ich bezpośrednio, wydarła z nich życie, choć dopiero co je odzyskali. Każdy z nich płakał teraz w inny sposób.
Uczyć, bym był z kamienia… bym z kamienia był…
Czarny Pan przyciskał do piersi głowę swego sługi i był to jedyny moment, kiedy nie myślał o Bartemiuszu jak o swoim popleczniku. Teraz był jego umiłowanym synem. Tak, jak tego pragnął ambitny młodzik. Jednak marzenia, aspiracje… jakież miały znaczenia w obliczu tej tragedii? Czas jakby… przestał płynąć. Wszystko trwało jak zamrożone, życie toczyło się tylko w tym zaklętym kręgu, który stworzyła śmierć. Przez umysł Voldemorta przebiegła niczym strzał myśl: co mu ze zwycięstwa, skoro i tak umrze? Co mu po życiu, skoro bez Sophie i tak wszystko runie. Od kiedy pojawiła się na jego dworze, od kiedy zaabsorbowała sobą jego każdą myśl, nie mógł sobie wyobrazić przyszłości bez niej. Ale przecież… żadnej przyszłości nie było. Wielokrotnie łapał się na tym, że w duchu dziękował Armandowi za to, że obdarzył ją tak niewdzięczną, podłą, ale jednak nieśmiertelnością, która teraz okazała się być fałszywa. Niech wszyscy krwiopijcy pójdą do diabła z tym swoim kultem mroku!
I pozwól mi, pozwól mi…
Barty szlochał gwałtownie, jego łzy moczyły szatę Czarnego Pana, a dłonie zaciskały się na prawym, kościstym przedramieniu, jakby młody Śmierciożerca tonął w swojej rozpaczy i nie potrafił unieść się ponad nią. Razem stopili się w swojej tragedii, bardziej skupiwszy się na niej samej, niż na dziewczynie.
…spróbować jeszcze raz.

         Stała się blaskiem. Ot, po prostu. Blaskiem ze świadomością, bez konkretnych wspomnień czy celu, który musiała osiągnąć. Wszystko dookoła otaczała tak porażająca jasność, że żadne oko - ludzkie czy nadnaturalne – nie byłoby w stanie jej znieść. Nikt nigdy nie widział takiej bieli i ciszy, która tu panowała. Ale czy to miejsce w ogóle istniało gdzieś na świecie? Wszystko było tu tak poukładane, czyste i spokojne… panowała tu harmonia i muzyka… ach, muzyka! Delikatna, poruszająca, jednak nie była gwałtowna. Miała swój rytm, który trwał w nieskończoność. Wydawało jej się, że jest tą muzyką i to było całkiem możliwe. Już na ziemi czuła się żywą melodią uwięzioną w ciele. Teraz zaś, kiedy nareszcie porzuciła ciążące ją, pełne słabości ludzkie członki, poczuła się wolna i prawdziwie szczęśliwa. Nie było już cierpienia i bólu, nie było łez, krwi… nie było niczego poza tej nieziemskiej światłości i muzyki. Wszystko, czego zawsze pragnęła. Płynęła tak bez końca, a każda sekunda zdawała się być ciągnącym się w nieskończoność wiekiem. W głowie miała całkowitą pustkę, jednak było to całkiem przyjemne. Czuła się tak, jakby leżała na wznak i wpatrywała się w rozgwieżdżone niebo, ale przecież nie posiadała ciała. Gdyby jednak je miała, wyciągnęłaby przed siebie rękę i usiłowała pochwycić jednego z roziskrzonych, radosnych, złotych diamencików. Jeśli był tu jakikolwiek bóg, musiał mieć formę najczystszej harmonii. Za życia spodziewała się złotych wieżyczek, bram z kości słoniowej, alabastrowo białej drogi wiodącej prosto przed oblicze Stwórcy. Jednak nie potrzebowała tego. Otrzymała wszystko, o czym mogła marzyć.
Ale jasność skończyła się w najmniej odpowiednim momencie, czego w ogóle się nie spodziewała.
Leciała, niczym spadająca gwiazda, płonąca z nadmiaru emocji. Mimo to była czysta i nieskalana, biła od niej nieśmiertelna energia, choć biel zaczęła ją drażnić. Spadała, a muzyka się skończyła.
Kosmiczny mrok, który ją otaczał, znów wypełnił się oślepiającym blaskiem, lecz trwało to zaledwie ułamek sekundy. Zaledwie jedno małe mrugnięcie… I znów była na miejscu. Tam, skąd zabrała ją srebrna strzała. Piękniejsza i bardziej niebezpieczna, niż za życia, ale także i straszniejsza. Nie miała jednak ciała. Była zwiewna i lekka, nie ciążyła jej rzeczywistość, lecz czuła się pusta i oderwana… nie była w miejscu, w którym powinna była się znaleźć. Odeszła stąd. Coś w głębi serca ciągnęło ją do krainy, z której przez momentem siłą została wydarta, jednak… tak, miała tu coś do załatwienia. Znalazła się pod wodą bez możliwości zaczerpnięcia oddechu. Jej pierś pozostała nieruchoma, a serce… jego po prostu nie było.
Wszystkie rany na jej ciele znikły. Nie było śladu po jakimkolwiek wypadku, którego dostąpiła w swoim krótkim życiu. Była swoim ideałem. W pięknej, stworzonej z powietrza sukni. Nie była duchem, nie. Jednak żywa także nie była.
- Witaj w moim świecie.
 Mogła ująć ją naprawdę za rękę. Mogła poczuć ciepło jej maleńkiej dłoni, którą zamknęła w swojej. Teraz wiedziała, że dotrzymała danego słowa; była z nią podczas ostatniej drogi i towarzyszyła teraz.
- Wróciłam.
- Oczywiście. Wróciłaś, bo musisz coś jeszcze zrobić. Ale nie przejmuj się, to nic wielkiego.
Ujrzała jasność, lecz wszystko to było tak normalne, jak życie na ziemi. Jak słońce widziane oczami nieśmiertelnego, aczkolwiek człowieka. Zawsze była człowiekiem, któremu przydarzyło się to nieszczęście zostać potępionym. Czy to była właśnie ta kara za grzeszny, wypełniony krwią żywot? Mogła bluźnić. Mogła robić wszystko, ponieważ nikt nie miał nad nią władzy.
Trupy. Wszystko w ruinie. Widziała to wszystko z góry, lecz szybko zbliżała się do tego miejsca; przerażeni śmiertelnicy rośli jej w oczach, dwie pochylone, ciemne postacie pogrążone w przejmującym żalu… ale ona była spokojna. Nic nie czuła.
Piękna. Chłodna. Obojętna.
Nawet zapuchnięta, lśniąca od łez twarz matki trzymanej pod ramiona przez dwóch tęgich Śmierciożerców nie zrobiła na niej wrażenia. Przeszła powoli przez salę, a jej kroki były całkowicie bezgłośne, tak, że nawet najstarszy z wampirów nie byłby w stanie ich usłyszeć. Znów kroczyła po scenie niczym królowa, a oczy wszystkich skierowane były właśnie na nią. Stała tak przez chwilę, falując suknią z perłowo białego, na półprzezroczystego dymu i łagodnymi falami włosów, choć wiatr nie śmiał pojawić się na błoniach. Wpatrywała się kolejno w poszczególne osoby i oczekiwała, aż ktoś powie jej, dlaczego znów się tu znalazła. Nie wzięła jednak pod uwagę tego, że oni wszyscy byli tylko śmiertelnikami. Nie miała pojęcia, że są równie zdezorientowani, jak ona.
- Mój Boże, Sophie…
Zwróciła wzrok w kierunku klęczącego nieopodal rozwartych na oścież drzwi wejściowych Barty’ego i serce ścisnęłoby jej się na jego widok, gdyby tylko biło. Chwilę wcześniej wykrzywiona potwornym bólem twarz wciąż była nienaturalnie blada, pokryta różowymi plamami i łzami. Nosiła także ślady świeżej krwi odciśnięte szkarłatem na wargach, czole, dłonie zaś aż lepiły się od jej gęstości. Spojrzała też na swego wuja. On również powalany był tym, co wypłynęło z jej ciała, jednak jego żal wydał jej się bardziej skrywany, przez co także o wiele głębszy. Spostrzegła jego szklące się w oddali czerwone, wielkie oczy wypełnione żalem, które wyrażały wszystko to, co działo się w jego duszy i sercu. I wtedy zrozumiała, że za nic nie mogłaby go zostawić. Chociaż była martwa i nie czuła zupełnie nic, przypomniała sobie dawny ból i tęsknoty, które tak często towarzyszyły jej wraz z myślami o Czarnym Panu.
- Na to wygląda – odparła. Nie miała pojęcia, co mogła odpowiedzieć Barty’emu na ten rozpaczliwy, ochrypły szept. Pragnęła do nich wrócić. Pragnęła znów przejmować się błahostkami, chciała na nowo poczuć ciężar swych ludzkich, niedoskonałych kończyn, czuć… na Boga, czuć cokolwiek. Mieć w piersi bijące serce i tchnienie. Marzyła, aby to, co się teraz działo, okazało się tylko długim, bardzo realistycznym snem.
Lord Voldemort nie odezwał się ani słowem, tylko klęczał przy sztywnym ciele, którego Sophie nie chciała oglądać i przyglądał jej się tym błagalnym, lecz surowym wzrokiem. Ona zaś milcząco chciała, aby dał jej jakiś znak. Aby szepnął choćby słówko… Natomiast Bartemiusz całkowicie postradał zmysły, ale temu wcale się nie dziwiła, wszak dopiero co utracił osobę, którą kochał ponad wszystko, a teraz stoi przed nim na wpół przezroczysta i chłodna. Taka, jakiej nigdy nie chciał oglądać.
- Wróć.
To szczere błaganie przeraziło ją, choć stała się obojętna na wszystko. Nie mogła na niego patrzeć. Wiedziała, że gdyby mogła uronić łzę, ich rzeka byłaby nieskończona. Nie należała już do tego świata, nie mogła użyć zaklęcia, a żaden z Nieśmiertelnych nie mógł przywrócić ją do życia, nawet Pierwsza Matka, gdyż krew w jej żyłach już lodowaciała.
- Jestem martwa.
- Proszę, na pewno możesz coś zrobić… proszę.
Jeszcze jedno spojrzenie na Czarnego Pana. Nawet nie kiwnął głową. W jego oczach jednak błysnęło coś wilgotnego… coś, co sprawiło, że nie mogła dłużej czekać. Tam, na górze, była muzyką. Z jej pomocą tworzyła najcudowniejsze, najbardziej niezrozumiałe czary, których nawet ona sama nie potrafiła pojąć. Chciała znów poczuć rozpierającą pierś radość, ciepło ludzkiego ciała… Musiała żyć za wszelką cenę. Nie miała nic do stracenia, przecież już nie istniała.
Zamknęła oczy i nie widziała już nic. Była już tylko ona i ona sama. Właściwie… to było ich dwie, aby za chwilę złączyć się w jedną całość.

- Gwiazdo zaranna*
Wysłuchaj mnie 
Potęgo bogactw 
Zmiłuj się 
Pod twą obronę 
Oddaję się 
Demonie złota
Zabierz mnie 
Zabierz mnie 
Zabierz mnie 

Nadziejo moja,
Która rozpalasz mnie co dnia. 
Wieżo przedziwna 
Z kości słoniowej, perłowej 
Twój raj kuszących słów 
Pożądania jedyny cel, złota blask. 
królestwa twego tron mi daj
I duszę weź. 
Ja chcę, 
Całym światem ja władać chcę. 

Eksplozja energii powaliła wszystko, co żywe i poderwała to, co martwe. Mały światek zawirował i nie było w tej chwili miejsca na ziemi, gdzie działyby się cuda większe od tych w Hogwarcie. Złoty pierścień połączył sklepienie niebieskie wraz z duchem, który stał się namacalny tak, jak tego pragnął.

Daj mi świat 
Daj wszystko 
Żyć mi daj do utraty tchu 
Daj mi świat 
Daj wszystko 
Żyć mi daj 
Żyć mi daj

Świat znowu zniknął, a Sophie nie miała pojęcia, co się dzieje. Czy wszystko się udało…? Czy może ostatnia szansa przepadła? Strach zmroził jej dłonie… Dłonie! Odetchnęła łapczywie i rozwarła gwałtownie powieki, jakby w ostatniej chwili wypłynęła na powierzchnie, uprzednio topiąc się przez długi czas. Drżąc na całym sztywnym, lecz lekkim wciąż ciele, uniosła się szybko na łokciu, usiłując automatycznie wymacać ranę na piersi. Zniknęła. Pod palcami czuła jedynie grubą, nieprzyjemną, śliską bliznę. Jej serce zabiło, jak gdyby nigdy nic, a ona sama wypełniła się radością po same brzegi, niczym pusta czara.
Na policzkach czuła swe krwawe łzy, a ciało przesiąkło zapachem krwi. Jednak nie miało to żadnego znaczenia. Koszmar się skończył. Ostatni raz wywinęła się Śmierci. Los dał jej szansę. Pierwsze, co zobaczyła, to oczy przepełnione najczystszą nadzieją, jaką w życiu widziała. Rzuciła mu się w objęcia, przylgnęła do niego tak, aby poczuć bicie jego serca tuż przy swoim. Żyła. Powtarzała to sobie w myślach nieustannie.
Żyję… żyję… żyję… żyję…
Odnalazła jego wargi i wpiła się w nie z całą namiętnością, na jaką ją było teraz stać. Emocje przepełniały ją tak, że niewiele brakowało, a wytrysnęłyby z jej uszu, oczu i ust, niczym fontanna płynnego złota. Chwilę później przygarnęła wuja. Płakała i śmiała się na przemian, a nadmiar ekscytacji wyciekał z niej, przynosząc najsłodszą na świecie ulgę. Przytuliła twarz do twarzy Czarnego Pana i poczuła jej zimno, ale i wilgoć, która wypełniała jego oczy. Tylko one przemawiały do niej i to one ściągnęły ją z powrotem. A jej powrót sprawił, że w Hogwarcie na nowo zapachniało życiem.

I wtedy pomyślała sobie… Claudio, przecież mówiłaś, że to nic wielkiego.