Świat wirował dookoła mnie setkami
tysięcy barw poranka. Dominowało złoto, mieszając się z oślepiającym żółcią
różem. Nie było już żadnych dźwięków, umilkły przenikliwe, podniosłe
dzwoneczki. Muzyka zmieniła się w szary, bezkształtny szum. Nigdy w życiu nie
uczestniczyłam w takiej teleportacji. Na początku myślałam, że to przez
zmęczenie… ale czułam się niesamowicie rozbudzona. Byłam teraz bogiem. Tylko w
moich rękach leżał los wszystkich Śmierciożerców. Jedno moje zawahanie i
wszyscy osuniemy się w nicość. Chaos ostatnich wydarzeń sprawił, że mój umysł
stał się nie tylko pusty, ale i niesamowicie, idealnie biały. Nie mogłam
myśleć, a moja wyobraźnia nie działała. Nadal czułam tę przedziwną lekkość,
jakbym wciąż przebywała poza ciałem.
Wydawało
mi się, że lecimy przez nieprzyzwoicie długi tunel, a sekundy ciągną się w
nieskończoność. Ale w końcu powróciliśmy do przytłaczającej rzeczywistości. Nagle
zdałam sobie sprawę, że klęczę na zakurzonej podłodze wśród ciemności i
rozgardiaszu, nieco odcięta od dźwięków i obrazów, jakbym była pod wodą. Przez
moment nie widziałam, co działo się dookoła mnie. Lord Voldemort powiedział coś
swym silnym, rozkazującym głosem, po czym czyjeś zaskakująco delikatne dłonie
postawiły mnie na nogi. Ujrzałam Barty’ego bardzo blisko mnie i cienie biegające
w różne strony. Ostatnie wydarzenia mocno nadszarpnęły moje siły.
Czarny
Pan otworzył usta, mając zamiar przemówić, ale ja go uprzedziłam:
-
Później.
Spojrzałam
na niego znacząco, po czym odnalazłam dłoń Bartemiusza i pociągnęłam ją lekko w
stronę, gdzie znajdowała się jego sypialnia. Chciałam jak najszybciej
porozmawiać z wujem. Praktycznie przebiegłam przez spowity głębokim mrokiem
korytarz i wymacałam klamkę. Gdy uchyliłam drzwi, ujrzałam doskonale znane mi
wnętrze. Skierowałam się prosto w stronę przykurzonego łóżka, na którym
usiadłam. Crouch uczynił to samo. Wystarczył jeden, krótki pocałunek, aby
zasnął głębokim, spokojnym snem. Przez jakiś czas wpatrywałam się w niego jak
zahipnotyzowana, czując jednocześnie pustkę i nadmiar emocji, które zgromadziły
się we mnie po tej chaotycznej, pełnej wszystkiego nocy. Barty spał tak
spokojnie tylko dzięki czarom. Gdyby nie one, z całą pewnością miałby problem z
ukojeniem myśli tak, jak ja.
W
pewnym momencie ocknęłam się. Musiałam natychmiast iść do Czarnego Pana i
porozmawiać z nim. Nie mogłam się dłużej powstrzymywać. Przez ostatnie tygodnie
nie było między nami najlepiej, to stało się nie do zniesienia. Poza tym cała
ta niedorzeczna wojna… Nie, nie mogłam o niej myśleć. Nie mogłam przeżywać tego
wszystkiego od nowa, choć byłam przekonana, że w przyszłości czeka mnie podobne
starcie. Wcześniej czy później, ale, tak, to jest nieuniknione.
Opuściłam
komnatę, nawet nie oglądając się za siebie. Swe kroki skierowałam w stronę Sali
Tronowej. Po drodze nie napotkałam żywego ducha, choć wiedziałam, że żaden ze
Śmierciożerców nie odważył się opuścić pałacu swego pana. Te mury stały się
teraz najbezpieczniejszym miejscem na świecie… twierdzą, która w każdym
momencie mogła stać się celem. Aczkolwiek nikt nie byłby tak głupi, aby
zaatakować zamek Lorda Voldemorta tuż po wielkiej bitwie, gdy wszyscy waleczni
lizali rany i usiłowali odbudować to, co teraz stało się ruiną.
W
sali jak zwykle panował chłód i półmrok, rozproszony przez delikatny płomyk w
wielkim kominku. Czarny Pan siedział na swym tronie, oczekując cierpliwie mojej
wizyty. Jego długie, białe palce drgnęły impulsywnie, a szkarłatne oczy
rozjarzyły się, gdy weszłam do środka, jednak sam Voldemort zachował powagę.
Kiedy byłam wystarczająco blisko, ruchem ręki wskazał na swe kolana. Usiadłam,
tak, jak mi to zasugerował i nagle powróciły wspomnienia dawnych lat, gdy
właśnie tak siadałam na jego kolanach, obejmowałam go rękami za szyję…
Uczyniłam to, a wuj zaskakująco nie opierał się.
-
Naprawdę myślałem, że to już koniec – rzekł i przełknął ślinę, jakby nagle
zaschło mu w gardle. Patrzył gdzieś w ciepły mrok, skutecznie unikając mojego
wzroku.
-
Rozumiem. Dla mnie to również nie była zbyt udana noc. Jednak… - zawahałam się
przez chwilę, ale twarz wuja nadal wyrażała przenikliwe zamyślenie, więc
kontynuowałam: - Jednak teraz możemy zacząć wszystko od nowa. Nie jesteś
stratny, oni również. Otrzymaliśmy ostatnią szansę.
Obawiałam
się, że te słowa wywołają w nim gniew, lecz, o dziwo, Lord Voldemort zgodził
się z tym milcząco, kiwając lekko głową. Jego nieruchome oczy nieco drgnęły.
-
Mogłem cię stracić…
-
Tak.
- I
jedyne, o czym wtedy myślałem… Że byłem dla ciebie ostatnio zbyt surowy. Nie
wiem, co powiedzieć.
- Nie
musisz nic mówić, ja wszystko rozumiem. Ty po prostu taki jesteś, a czasy,
kiedy byłam małą dziewczynką i mogłam cię ująć swoją niewinnością już dawno
minęły – odparłam, na co Czarny Pan niespodziewanie zareagował cichym śmiechem.
- O
nie, Sophie, ty nigdy nie byłaś dla mnie ani niewinna, ani mała, możesz mi
wierzyć – rzekł, lecz, widząc moje badawcze spojrzenie, dodał pospiesznie: - Na
wszystko nadejdzie jeszcze pora.
Przytuliłam
twarz do jego piersi, pod którą wyczułam bicie serca – mocne i miarowe. W tym
momencie zdał mi się tak ludzki, jak nigdy dotąd. Ale ja również taka byłam.
Czułam swoje ciało dokładnie i przenikliwie, każda bitewna rana pulsowała
bólem, lecz był to dobry, szczęśliwy ból.
Voldemort
odetchnął gwałtownie, jakby o czymś sobie przypomniał i zaczął:
- A
Snape…
-
Wszystko jest dobrze. To jest już całkiem nowe życie. Nie ma tego, co przed
twoją i moją śmiercią dzisiaj.
Nic
już nie odpowiedział, tylko przytulił mnie mocniej, tak, jak dawniej. Nie
czułam do niego żadnych urazów, tak, jak on wybaczył mi wszystko, co było do
wybaczenia. Tabula rasa. Tabula rasa dla wszystkiego, co się wcześniej
wydarzyło. Wraz z naszą śmiercią i ponownym odrodzeniem zniknęło to, co
powodowało zwady. Mogliśmy zacząć życie od nowa. Czarny Pan mógł na nowo
planować, tworzyć… Nigdy nie był bardziej potężny, niż teraz, a ja nigdy nie
byłam bardziej wykończona…
-
Panie mój?
-
Tak?
-
Podczas bitwy przeżyłam moment zawahania – wyznałam szczerze. – Ale teraz
jestem już przekonana, że tylko tobie chcę służyć. I chcę się w to zaangażować.
Koniuszki
jego zimnych palców ogarnęły moje policzki, a twarz znalazła się tuż przy
mojej. Poczułam namiętność jego warg na moich i zaciskające się dookoła mnie
żelazne ramiona. Jak za dawnych czasów. Ale to była tylko namiastka
przeszłości. Odsunął się ode mnie tak prędko, jak się przy mnie zjawił,
pozostawiając w moim sercu przyjemne ciepło, pozwalające na chwilę zapomnieć o
zimnym dotyku bitewnych wspomnień. Teraz kochałam go najbardziej na świecie,
nie byłam w stanie myśleć o kimkolwiek innym.
Wiedziałam,
że dzień był słoneczny, ale ja nie odczuwałam tego. Dla mnie wciąż świat
pogrążony był w mroku nocy, która po części była przyczyną mego zmęczenia.
Jeszcze nigdy nie wyczerpałam tak swojej mocy. Musiałam zregenerować siły, aby
odrodzenie dokonało się w pełni.
-
Udam się na spoczynek – poinformowałam Czarnego Pana. Byłam niesamowicie
wyciszona i wewnętrznie senna.
Wuj
zrozumiał od razu. Pożegnał mnie, a ja opuściłam salę bez słowa. Nie poszłam
jednak do swojej sypialni. Skierowałam swe kroki na najwyższe piętro, biegnąc
po schodach tak zwinnie, jakby oświetlały je ciepłe promienie majowego słońca,
które, nie mając dostępu do wnętrza zamku, pieściły tylko jego obojętne mury.
W
małym, wypełnionym ciemnością pokoiku przypominającym swą wielkością i
położeniem komórkę na miotły odnalazłam trumnę. Z początku wydała mi się
niesamowicie stereotypowa, wręcz groteskowa, lecz nic tak dobrze nie
przywoływało paraliżującego, głębokiego snu, o który tak rozpaczliwie wołała
każda komórka mego ciała.
Gdy wzrok
już przyzwyczaił się do całkowitej ciemności, otworzyłam lakierowaną, mahoniową
pokrywę i wśliznęłam się do środka. Trumna wyścielona była gładkim, szarym
adamaszkiem. Poduszka obszyta była delikatną, białą koronką. Ułożyłam się
wygodnie i zamknęłam wieko. Ogarnął mnie ślepy, gęsty mrok i, towarzyszący mu,
przyjemny paraliż.
*
Sama nie wiem, jak długo spałam. Leżąc
w trumnie, nie miałam w ogóle snów, co było właśnie moim celem. Kiedy wstałam,
bitwa o Hogwart stałą się wydarzeniem minionym i całkowicie wyśnionym.
Wszystkie emocje umarły w tym małym, ciemnym, schludnym pokoiku.
W
pewnym momencie uświadomiłam sobie, że wciąż mam na sobie tę samą, podniszczoną
szatę, w której zginęłam. Jak to możliwe, że nie wyczułam odoru śmierci i
starej krwi? Natychmiast pobiegłam się przebrać i oczyścić.
Po
drodze nadal nie spotkałam nikogo, lecz ujrzałam całkiem spore zmiany. Całe
czwarte piętro skąpane było w blasku wpadających przez wyszorowane, wysokie
okna promieni słonecznych. Czarne podłogi lśniły tak, że oczy łzawiły, gdy
dłużej się w nie wpatrywało. Po prostu wszystko wróciło do normy. Poczułam się
tak, jakby ten rok w ogóle nie minął. Jakby nic się nie wydarzyło.
Lecz
pozostałe piętra przywołały mnie z powrotem do rzeczywistości. Nadal wyglądały
na nietknięte przez czarodziejskie dłonie Stworka.
Pierwsze,
co zrobiłam, to udałam się do Sali Tronowej, gdzie miałam nadzieję zastać wuja.
Nie zawiodłam się. Stał wyprostowany przed wygaszonym kominkiem i wpatrywał się
intensywnie w stronę jakiegoś oprawionego w skórę albumu. Gdy usłyszał skrzypnięcie
zawiasów, natychmiast go zamknął.
- Co
tam masz? – zapytałam, podchodząc doń pewnie i żwawo.
-
Długo spałaś. Trzy dni – zauważył, ignorując moje pytanie, więc je powtórzyłam:
- Co
tam masz?
Zawahał
się przez chwilę, ale w końcu rzekł:
-
Planuję, jak wcielić w życie mój kolejny, znakomity pomysł. Może nawet nie jak, lecz kiedy.
Pokiwałam
z uznaniem głową.
- Nie
próżnujesz – powiedziałam cicho. – Myślisz, że będę mogła pomóc ci jakoś w
realizacji?
-
Hmm. Myślę, że tak – przyznał bez choćby odrobiny sarkazmu w głosie, co
rozpaliło w moim sercu wielki płomień nadziei. – Jednak z tym jeszcze poczekamy
jakiś czas. Domyślam się, że przyda ci się odpoczynek… oczywiście w granicach
naszego domu. Na zewnątrz wciąż nie jest bezpiecznie, zwłaszcza dla osób, które
zostały zdemaskowane. Wielu moich Śmierciożerców utraciło wpływy oraz pracę,
głównie w Ministerstwie Magii. Lecz to przecież nie stanowi żadnego problemu,
ci, które mieli dość rozsądku, aby zachować anonimowość, wciąż szpiegują dla
mnie.
Od razu
wykryłam, że coś przede mną zataił, to byłoby zbyt proste, gdyby było w pełni
tak, jak mówił. Mimo to milczałam na ten temat i posłusznie zgodziłam się z
jego uprzejmą propozycją. Szybko dowiedziałam się, że Bartemiusz również
otrzymał dla swojej dyspozycji kilka dni, co wywołało we nie radość zaprawioną
lekko niepokojem. Co takiego sprawiło, że Czarny Pan stał się tak łaskawy?
Najpierw
pobiegłam do sypialni Barty’ego, lecz była całkiem pusta, więc udałam się do
ogrodu. Wydawało mi się, że nie odwiedzałam tego miejsca przez całe lata, choć
znajdowało się przecież tuż pod moim nosem.
Uchylając
drzwi do ogrodu, czułam się jak Mary Lennox, która właśnie odkryła sekretne
wejście do tajemniczego, zakazanego miejsca za omszałym murem. Blask słońca
oślepił mnie na kilkanaście dobrych sekund, więc stałam tak do momentu, aż nie
odzyskałam wzroku. Dopiero wtedy ujrzałam ogród w pełnej okazałości. Mimo
przepięknej, majowej pogody, rośliny wyglądały okropnie. Niektóre rozrosły się
okropnie, inne zaś zwiędły lub w ogóle nie pojawiły się tego roku na
powierzchni. Niemniej jednak ogród ten miał swój czas mimo chaosu, który w nim
panował. Huśtawkę obrosły dzikie róże, które pachniały teraz mocno w ciepłym
powietrzu, które wdychałam. Nieopodal wielkiego krzewu kwiatów pracował Barty
pochylony nisko nad ziemią, operując przy swych ukochanych roślinkach tak
zwinnie, jak artysta malujący detale twarzy na płótnie. Podbiegłam do niego tak
cicho, jak tylko mogłam i objęłam go ramionami za szyję, a on wzdrygnął się,
zaskoczony moim nagłym pojawieniem się.
-
Przestraszyłaś mnie!
-
Tak, wiem, przepraszam.
Odsunęłam
się od niego i opadłam na huśtawkę. Liny zatrzeszczały pod moim ciężarem, a ja
zaczęłam się mocno bujać w przód i w tył. Ciepły, przesycony różaną wonią
powiew rozwiał mi włosy, porywając je do szalonego tańca.
-
Chciałbym porozmawiać o bitwie – zaczął Bartemiusz po króciutkiej chwili
milczenia, podczas której huśtałam się tak wysoko, że zaczepiałam szatą o
konary drzewa, kiedy ta odchylała się do tyłu.
-
Zdarzyło się tyle, że nie wystarczy nam dnia, gdybyśmy chcieli wszystko omówić
– odparłam beztrosko. Tak naprawdę nie chciałam już mówić o bitwie. Zapragnęłam
zacząć całkiem nowe życie, które, owszem, mogło być przyprawione przeszłością,
ale wspomnienie Wielkiej Bitwy o Hogwart było jeszcze zbyt świeże. Chciałam,
aby te rany zabliźniły się tak, by żadna siła rozmyślań nie była w stanie ich
rozerwać.
Crouch
jednak nie dawał za wygraną. Odłożył
nawet różdżkę, odwrócił się w moją stronę i wytarł pokryte ziemią dłonie w
wierzch brudnej już szaty. Jego twarzy była spięta i stanowcza.
-
Sophie, obiecałem ci coś, jeśli przeżyję to starcie – rzekł.
~*~
No i po bitwie. Spodziewaliście się
takiego zakończenia? Całą „bitewną” relację możecie przeczytać na Proroku Frozenki.
Zaczynamy
wszystko od nowa. Postanowiłam dać szansę każdemu bohaterowi, dlatego
wskrzesiłam wszystkie martwe ciała na terenie Hogwartu. To się nazywa
kwintesencja „Mody na sukces”! Szczerze powiedziawszy nie mogłam się już
doczekać, kiedy zakończę HP7, teraz będę mogła pisać swobodniej, bo
ograniczająca mnie fabuła Rowling praktycznie się skończyła. Tylko ten rozdział
jest taki nudny i spokojny, aby oddzielić jeden chaos od drugiego. Widzimy się
więc niebawem z całym nowym-starym SCP :*