Obolałe ciało zapadło
się w miękkiej pościeli. Przepych, który otaczał szkaradną, pokrytą liszajami
postać wydawał się groteskowy, zwłaszcza że kremowe prześcieradło natychmiast
zostało gęsto poplamione czarną krwią i lepką, cuchnącą ropą. Armand widział
blask żółtawych białek oczu dziewczyny, kiedy się prostował, ale powieki opadły
zbyt szybko, aby Czarny Pan i Barty mogli spostrzec ten krótki przebłysk
świadomości. Voldemort natychmiast stanął u boku wampira, zastanawiając się, co
też ów mężczyzna wymyśli. Bo przecież musiał mieć jakiś plan, skoro postanowił
zjawić się w jego domu. Czuł, jak ogarnia go coraz większy niepokój. Jego
wnętrzności wrzały w gorącym płomieniu irytacji, lecz wiedział, że musi uporać
się z własnym gniewem, aby Armand mógł działać. Coraz bardziej żałował, że
wcześniej nie poradził się kogoś, kto z pewnością miał już do czynienia z taką
chorobą, ale nie było już odwrotu.
Wampir jeszcze raz
pochylił się nad Sophie, aby ułożyć na poduszce resztkę jej szorstkich,
sztywnych włosów, mówiąc:
- Istnieje pewien eliksir… Zwany Esencją. Nigdy wcześniej nie
widziałem, aby ktoś chory na tę chorobę przetrwał takie owrzodzenie… Ale,
umówmy się, Sophie nie jest śmiertelniczką… Możemy spróbować uwarzyć Esencję,
ale w normalnych warunkach składniki są niemal niemożliwe do zdobycia.
Mimo że słowa Armanda zabrzmiały niezbyt jowialnie, Barty wyglądał na
niezniechęconego. Czekał na cień rozwiązania jak na zbawienie, a nazwa jakiegoś
magicznego napoju, która zaigrała na ustach jego rywala, natychmiast go
pobudziła. Nareszcie mieli punkt zaczepienia; świat na nowo ruszył z miejsca.
- Co to za składniki? – zapytał, wpatrując się w Armanda jak w
poświęconą ikonę.
- Krew wampira. – Rozległo się za plecami Croucha.
Czarny Pan stał pod ścianą z założonymi rękami i przekrzywioną głową.
Był cały spięty, ale ani Armand, ani Barty nie mogli dopatrzyć się jego
prawdziwego samopoczucia, gdyż Voldemort już wiele lat temu opanował płynną
sztukę jaką była gra. Twarz miał niezgłębioną, a spojrzenie jak zwykle mocne i
ogniste, godne szkarłatu jego oczu. Doskonale znał działanie wspomnianego przez
wampira eliksiru, ale nie podzielał optymizmu swego najwierniejszego sługi.
Natomiast Barty okazał się w tej sprawie całkowitym ignorantem.
Doświadczenie nie nauczyło go, że w życiu nie wszystko toczy się zgodnie z
recepturą, nawet wtedy, kiedy dotyczy ona jedynie eliksiru.
- To znakomicie! – stwierdził, rozkładając ramiona. – Przecież mamy
wampira… I to nie byle jakiego. Znam się na eliksirach. Zaraz pójdę do pracowni
i sporządzę…
Armand i Czarny Pan wymienili litościwe, cierpliwe spojrzenia, a
kąciki warg Lorda Voldemorta drgnęły lekko ku górze, jakby usiłował zamaskować
pobłażliwy uśmiech, który w tej chwili byłby nie na miejscu dla każdego poza
samym czarnoksiężnikiem, którego żadne prawa nie obowiązywały. Prawie poczuł
się rozbawiony entuzjazmem Bartemiusza. Młody, niedowarzony, ufny… Brak mu było
ogłady, aczkolwiek nadrabiał tę porywczość rzadko potykaną ambicją. Voldemort
nigdy by tego nie przyznał, ale uwielbiał go; marzenia Croucha po części się
spełniły, gdyż Czarny Pan z całą pewnością wskazałby na niego, gdyby miał
wybierać, który z jego śmierciożerców zasługuje na miano przybranego syna.
Poinstruował go krótko o toksyczności wspomnianej mikstury, a później
odesłał do biblioteki, gdzie miał znaleźć księgę z recepturą. Ani słowem nie
wspomniał, gdzie dokładnie Barty miał jej szukać, ale wiedział, że chłopak nie
będzie miał problemu z odnalezieniem podręcznika. Każdy mieszkaniec tego domu
był świadomy, że wszystko, co się tu odbywa, jest napędzane jedynie przez
ciemne moce. I właśnie w takich księgach należało szukać rozwiązania problemów
snujących się po korytarzach rezydencji.
Śmierciożerca nie
zawiódł oczekiwań swego pana. Udał się prosto do ogromnej biblioteki, a w
potężnej misie z ciemnego granitu zapalił się wysoki płomień, oświetlający
najbliższe regały z książkami, które sięgały wysokiego sufitu. W większości
pomieszczenia w rezydencji były przeciętnej wielkości, ale biblioteka była tak
wysoka, że zajmowała w sumie dwa piętra, a zgromadzone w niej księgi zawierały
najciemniejsze z ciemnych informacji, o których śnił niejeden czarodziej.
Crouch doskonale wiedział, dokąd miał się udać; stopy zawiodły go prosto do
działu znajdującego się za oplecionymi grubym łańcuchem żelaznymi wrotami. Choć
wypełniała go świadomość chwili, pozwolił sobie na dyskretny uśmiech we własnym
duchu, gdyż nie mógł oprzeć się myśli, jakoby Czarny Pan urządził to
pomieszczenie na wzór hogwarckiej biblioteki, a owa brama miała imitować
przejście do działu Ksiąg Zakazanych. Wetknął więc różdżkę go potężnej kłódki,
a ta (rozpoznawszy wcześniej jej właściciela) kliknęła cicho. Łańcuch opadł z
głośnym brzękiem na podłogę, ale gęsto rozstawione regały stłumiły ten
nieprzyjemny odgłos; wrota rozwarły się bezdźwięcznie, a zakazana część
biblioteki stanęła przed nim otworem. Chociaż Bartemiusz miał pozwolenie (jako
jeden z nielicznych mieszkańców dworu) na przebywanie w tym miejscu, bardzo rzadko
z niego korzystał. Nie był pewien, czy to działo się w jego wyobraźni, czy może
naprawdę to słyszał, ale wydawało mu się, że książki szepczą. Ale nie w ten
odpychający sposób, czego można było doświadczyć w Hogwarcie, gdy ktoś
niepożądany zakradł się do działu Ksiąg Zakazanych. Ogromne woluminy mruczały
niczym rozpalona kochanka, zachęcając do skorzystania z ich wdzięcznych
pergaminowych kart, do pieszczenia oprawionych w skórę, złoto, jedwab i Bóg
jeden wie, w co jeszcze okładek, a brzmiały tak, jakby było w czytaniu ich coś
lubieżnie grzesznego.
Barty zadarł głowę, aby
spojrzeć na szczyt jednego z regałów, ale jego uwadze nie mogły ujść malowidła
znajdujące się na sklepieniu. Aż przeszył go lodowaty dreszcz, lecz nie mógł
oderwać wzroku od fresku, zanim nie dokładnie go nie przestudiował. Choć
zdecydowanie dominowały ciemne barwy, sufit musiał być podświetlony jakimś
zmyślnym zaklęciem; na malunku aż kotłowało się od płomieni i szczegółów – na
pierwszym planie znajdowała się jakaś naga, rudowłosa piękność wygięta w
szponiastych objęciach potwora, którym w istocie był oczywiście szatan.
Crouchowi przeszło przez myśl, że tą jasnolicą czarownicą musi być Lilith. Znać
było, że kształtne ciało wzorowano na Rubensie, twarz wykrzywiał iście
teatralny grymas; szatan natomiast wyglądał jak setki tych, które Barty widywał
na średniowiecznych rycinach — szkaradny, pokryty gęstym, czarnym włosiem,
wyciągający długopalczaste szpony w kierunku kobiecego ciała (Crouch z
rozbawieniem dopatrzył się zakręconego ogona i kopyt). Wszystko było w nim
nieprzyzwoite i odpychające. Wszystko oprócz twarzy. Regularne rysy skrywały
się w cieniu, a na wysokim gładkim czole nie sposób było się doszukać choćby
jednej zmarszczki. Wąski nos i pasma wyciętych, delikatnych brwi. I te oczy…
Dwa ogromne krwiste odmęty, błyszczące jak żywe, w których można było się
całkowicie zatopić, gdyby ktoś zapatrzył się w nie zbyt długo. Taka twarz nie
mogła należeć do szatana, lecz do… Boga. Barty uznał to za przywidzenie, ale na
samym początku dopatrzył się w tym oblicza Armanda. Choć diabeł schowany był
nieco w cieniu, to właśnie on jaśniał pośród namalowanych płomieni i innych
powyginanych nienaturalnie ciał. Nadnaturalne piękno wywołujące w sercu
niepokój. A wszystko to utrzymane w iście barokowym guście.
Crouch odwrócił wzrok.
Nie przybył tu, aby podziwiać freski na sklepieniach — miał cel, a ów szatan
spoglądający na niego z sufitu zdawał się kierować jego myśli na zupełnie inne
tory. Zacisnął więc dłoń na różdżce i ruszył śmiało między działami; wystarczyła
jedna chwila, aby trafił do części przeznaczonej księgom o eliksirach. Magiczne napoje — tak głosił złoty napis
na drewnianej tabliczce. Śmierciożerca już dawno odkrył (wnioskując po ilości
różnorodnych ksiąg), że Czarny Pan nie był amatorem eliksirów, znacznie
bardziej hołdował zaklęciom i klątwom, które — w przeciwieństwie do
czarodziejskich wywarów — były zdatne do użycia w momencie, kiedy Lord
Voldemort tylko zapragnął. Mikstury od lat kojarzyły mu się jedynie ze
spętaniem.
Z radością odkrył na
półkach tytuły, które już dawno czytał — a to ze Snape’em jeszcze za czasów
szkolnych, albo z ojcem naiwnie wkładającym mu do głowy informacje, których
jego syn użył później przeciwko niemu. To troszkę ułatwiło mu poszukiwania,
aczkolwiek znanych mu dział było tu tak mało, że równie dobrze mogłoby ich tu
wcale nie być. Przeglądał przez kilkanaście minut dolne półki, lecz nie natknął
się na nic, co byłoby przydatne, przywołał więc wąską drabinę wyplecioną z
lakierowanych witek i wspiął się nieco wyżej, gdzie zasięg jego wzroku już się
kończył. I to było dobre posunięcie, bo prawie natychmiast dostrzegł grubą
księgę opatrzoną wdzięcznym tytułem Księga
Wydzielin — zastosowanie w czarnej magii. Złote litery zaczęły się już
złuszczać, ale nadal całkiem wyraźnie lśniły na obitym w drewno grzbiecie. Bez
zastanowienia zniósł ją na dół do jednego z umieszczonych po środku działu
Ksiąg Zakazanych stolików i zaczął kartkować grube, zakurzone strony. Bardzo
szybko się zorientował, że dzieło nie posiada żadnego spisu treści, lecz
wszystkie receptury były spisane alfabetycznie, więc nie miał najmniejszego
problemu z odnalezieniem Esencji. Poza piekielnie skomplikowanym przepisem na
napój Barty odnalazł również szereg przeciwwskazań, wspomniany przez Czarnego
Pana opis toksyczności oraz ciągnącą się przez trzy kolejne strony listę
chorób, które mogą być leczone wspomnianym eliksirem. W księdze znajdowało się
wiele interesujących receptur, które z całą pewnością zainteresowałyby Croucha,
lecz nie było czasu na leniwe jej przeglądanie; Barty bez trudu sporządził
kopię strony z opisem przygotowania mikstury oraz listę składników, odłożył
książkę na miejsce i czym prędzej opuścił bibliotekę, głuchy na zalotne szepty
spragnionych dotyku woluminów.
Rozłożył się w ciemnych
lochach na wielkim kamiennym blacie; było w nim spore wycięcie, które
przywodziło na myśl te, które robiono w dawnych czasach w stołach, aby grubi
księża mogli pomieścić się ze swymi brzuchami, lecz to półkole miało służyć
wygodzie czarodzieja, który warzył eliksir; nikt nie podejrzewał, że w tym
laboratorium miały kiedykolwiek powstawać jakieś proste miksturki, które można
sporządzić w godzinę.
Komnata pogrążona była w
całkowitym mroku. Kamienne ściany pozbawione były okien, za to obwieszono je
półkami zawalonymi pękatymi flaszkami z fosforyzującymi niebieskawo i
fioletowawo eliksirami; Bartemiusz nie miał pojęcia, czy ustawiono je tu dla
efektu, czy może mają czemuś służyć, bo sam nigdy z nich nie korzystał, choć w
laboratorium był częstym gościem. W centralnym miejscu komnaty znajdował się
ogromny, brzydki kominek, który służył jedynie tworzeniu eliksirów — nie można
było go używać do innych celów, a proszek Fiuu nie miał w nim absolutnie
żadnego zastosowania. Równie dobrze można byłoby do niego wrzucić mąkę. Sufit
był tu niski, jak w pozostałej części lochów, ale nie przytwierdzono do niego
żadnej pochodni czy żyrandola, gdyż jedynym źródłem światła były owe dziwne
mikstury na ścianach. Choć na pierwszy rzut oka można byłoby pomyśleć, że pokój
służy jedynie tworzeniu eliksirów, tak naprawdę znajdowało się tam tajemne
przejście za jedną z szaf, które prowadziło do ogromnej, co najmniej dwa razy
więcej sali, w której Czarny Pan zgromadził naprawdę imponującą kolekcję
wszelkiego rodzaju ziół, tworzyw, wydzielin i innych ingrediencji, z których
można było tworzyć nawet te najmroczniejsze trucizny, o których profesor
Slughorn nawet bał się myśleć. Jednak nie wszystkiego można było szukać w tym
podziemnym skarbcu; krew jednego z Nieśmiertelnych była właśnie takim składnikiem.
Było tam niesamowicie zimno, więc nie sposób było tam siedzieć zbyt długo w
letniej szacie.
Barty rozprostował nieco
pogiętą kartkę i jeszcze raz przeczytał. Choć tworzenie eliksirów sprawiało mu
nie lada przyjemność, wiedział, że spędzi w tym lochu nieograniczoną ilość
czasu, zanim zdoła sporządzić Esencję, która przeraziła go nie tylko
skomplikowaną recepturą, ale i skutkami spożycia w momencie, gdy warzący ją
czarodziej popełniłby najmniejszy, pozornie nic nieznaczący błąd. Na samą myśl o
tym na czoło wystąpiły mu krople potu, a jemu samemu zrobiło się nienaturalnie
gorąco, mimo że w lochach panował nieprzyjemny ziąb. Czas nieubłagalnie płynął.
Trzeba było w końcu zacząć.
Podczas gdy Bartemiusz
odmierzał drżącymi rękami składniki i wrzucał je do kotła (w instrukcji było
napisane, że musi on być wykonany z czystego srebra), dwa piętra wyżej w
komnacie znajdującej się tuż przy głównych schodach Czarny Pan i Armand byli
skazani na swe towarzystwo. Zegar wskazywał kilka minut po drugiej, ale wampir
przeczuwał już nadchodzące słońce, dlatego wykazywał minimalne oznaki
zniecierpliwienia, które być może zwykły śmiertelnik by przeoczył, lecz nie
mogły one ujść uwadze Lorda Voldemorta. Armand rozłożył się wygodnie na
ogromnym łóżku tuż przy swojej gorejącej córce i skrapiał co jakiś czas jej
rany własną krwią, czarnoksiężnik natomiast przyglądał się temu w milczeniu ze
swojego kąta, w którym usiadł na wyczarowanym przez siebie krześle. Założył
nogę na nogę, a spoczywające na podołku dłonie bezwiednie bawiły się różdżką,
rozmyślając, co też może się kłębić w tej pięknej głowie towarzysza, lecz
umysły obu mężczyzn były zamknięte na cztery spusty i niedostępne dla całego
świata.
- Dumbledore wciąż pozostaje nieuchwytny? – zapytał nagle prosto z
mostu wampir, a jego oczy błysnęły jak diamenty, choć w pokoju panował prawie
całkowity mrok.
Czarny Pan spodziewał się po nim bezpośrednich pytań i ostrych uwag,
lecz nie przypuszczał, że padnie pytanie o Albusa Dumbledore’a. Doprawdy nigdy
nie uważał, aby Nieśmiertelni (przynajmniej ci starsi) zaprzątali sobie głowy
błahymi sprawami śmiertelnych, więc pytanie Armanda musiało oznaczać coś
więcej. Coś, co dopiero powoli się zapowiadało. Czarnoksiężnik rozmyślał przez
kilka sekund, choć odpowiedź już dawno miał gotową:
- Dumbledore jest martwy dla członków tego swojego śmiesznego Zakonu.
Wie, że jeśli by się ujawnił, wywołałby w narodzie panikę. Nikt przecież ot tak
nie wstaje z grobu…
- To dlatego ją odprawiłeś?
Ośmielił mu się przerwać, ale Armand inaczej postrzegał szacunek do
Czarnego Pana. Rozmawiał z nim jak równy z równym, nie omieszkał się z nim
spierać, a także i go pouczać, choć to Voldemort nie znosił z taką pokorą,
jakby wampir sobie tego życzył, jednak wiedział, że jako najpotężniejszy
czarnoksiężnik, który stąpał po tym globie, absolutnie nie mógł przyjąć do
wiadomości, że istnieje dziedzina, w której nie był mistrzem. I tak w istocie
było. Czarny Pan był najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, lecz nie magia dawała
mu tę moc, lecz świadomość swej siły. Rozwikłanie zagadki zawartej w
przepowiedni tak naprawdę niczego nie zmieniło, gdyż on był już ze swymi
planami nie o rok do przodu, a lat dziesięć, i to dawało mu przewagę nie tylko
nad Albusem Dumbledore’em, ale i nad każdym innym śmiertelnikiem. Voldemort
natomiast nie przyjął najlepiej tego pytania, choć oczywiście nie dał po sobie
tego poznać. Nie pozwolił sobie na odwrócenie wzroku od tych błyszczących
oskarżycielsko oczu, kiedy odpowiadał:
- Dokonała czegoś, co uznałem za niewłaściwe.
Armand prychnął cichym, niemalże bezgłośnym śmiechem, ukazując
imponujące kły. Właśnie takich słów się spodziewał — oskarżenie bez żadnego
konkretu, które po raz kolejny potwierdziło bezduszność jego towarzysza.
- Ale nieumyślnie… Wiesz, byłem u niej, kiedy przebywała… jakby to
powiedzieć… na wygnaniu. – Armand
wypowiedział ostatnie słowo bardzo powoli, rozkoszując się jego brzmieniem. –
Dawno nie widziałem takiej rozpaczy, a możesz mi wierzyć, cierpienie nie jest
mi obce. Usychała bez możliwości…
Urwał, a jego idealne, ciemne brwi wygięły się w delikatny łuk. Wampir
nie oczekiwał odpowiedzi, można nawet powiedzieć, że bardzo by się zdziwił,
gdyby Voldemort jakoś skomentował jego mocne słowa. Miał ochotę sprawić, aby go
zabolało, choć wiedział, że Czarny Pan jest nieczuły na wszystko, co związane z
uczuciami.
Ale nie.
Lord Voldemort odwrócił na chwilę wzrok od jego zaprawionej figlarnym
uśmieszkiem twarzy i spojrzał na siostrzenicę. Leżała na poduszkach z
kończynami wykręconymi pod jakimiś dziwnymi kątami, gdyż tylko w takiej pozycji
nie bolały jej gnijące kości. I w tym momencie pomyślał, jakie to musiało być
odrażające odczuwać swój własny rozkład, lecz zaraz potem przypomniał sobie, że
Sophie przecież o niczym nie wie. O niczym nie myśli. I niczego nie jest świadoma.
Najpewniej zapomniała o wszystkim i nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jest
ona, kim jest Armand, kim Czarny Pan… Doszło do niego, że popełnił błąd,
bezpodstawnie ją każąc, ale przecież nie mógł się do tego przyznać, bo Czarny
Pan nie popełnia błędów. Choć, odprawiając są, kierował się jedynie
wściekłością, nadnaturalna inteligencja utwierdziła go w tym, że uczynił
słusznie. Przecież fakt, że była na świecie czarownica, która go kochała, nie
mógł go zmienić, gdyż jego skurwysyństwo tak głęboko przesiąkło dopiero co
skleconą duszę, że nie sposób było tych dwóch spraw rozdzielić. Absolutnie. Nic
nie mogło zapędzić go w pułapkę, żadne zdarzenie czy przewrotny los, gdyż Lord
Voldemort czerpał z tego naukę i jedynie doskonalił to, co i tak było już
perfekcyjne — miał na myśli oczywiście siebie.
Pozwolił sobie na przelotny uśmiech. Bez trudu domyślił się, że Armand
liczył na jego milczenie, może nawet przypuszczał, że się zmiesza… Zmieszany Czarny Pan — to naprawdę go
rozbawiło. Nie istniało na świecie nic, co byłoby w stanie go jakoś zawstydzić,
a już z całą pewnością nie był to Armand czy jego osądy. Od dawna nakręcał
zdarzenia, bawiąc się ludźmi, ba, nawet samymi śmierciożercami, a później
obserwował, jak wybrną z zaistniałymi sytuacjami. Nierzadko robił to w bardzo
okrutny sposób, lecz przecież w tym tkwiła największa radość.
- We wszystkim tkwi jakiś zamysł. Podjąłem już decyzję co do niej. —
Urwał, patrząc, jak Armand znów wyciska ze swej dłoni krew na twarz dziewczyny;
wampir skojarzył mu się absurdalnie z Chrystusem. — Idź na polowanie, za chwilę
Bartemiusz będzie potrzebował twojej krwi.
Mężczyzna przytaknął.
Zsunął się z łóżka, prostując się wdzięcznie; Voldemort nigdy nie mógł
zrozumieć tej denerwującej, tanecznej maniery — jakby absolutnie każdy Nieśmiertelny
traktował życie jak pierdolony musical. Doszukał się tego również w Sophie, ale
nie było to jeszcze aż tak widoczne. Jeszcze.
- Jeszcze porozmawiamy – rzucił, kiedy Armand był już przy drzwiach.
Odpowiedział mu jedynie przelotnym uśmiechem, czarując jak zwykle
swymi diamentowymi oczami. Jeszcze jeden ich błysk i Armanda już nie było.
Drzwi zamknęły się z cichym skrzypnięciem, ale Voldemort podejrzewał, że wampir
jest już w tym momencie na drugim końcu miasta, nie była to jednak umiejętność,
której Czarny Pan by nie posiadł.
Korzystając z okazji, że Armand jest już daleko, a Barty trzęsie się
jak galareta nad piekielnie skomplikowanym eliksirem, wstał i podszedł
bezszelestnie do łóżka. Choć w tej upiornej ciszy słychać było chrapliwy oddech
dziewczyny, wydawało mu się, że jest kompletnie sam. Nie czuł już tej
drażniącej przyjemnie aury, która zwróciła jego uwagę bardzo wiele lat temu, i
która trzymała go przy niej aż do tej pory. Jakby choroba wypaliła z jego
siostrzenicy czarownicę albo… Albo jakby dokonała się już całkowita przemiana.
Tego właśnie chciał Armand, być może właśnie dlatego Sophie jeszcze nie została
unicestwiona przez Starożytnych.
Leżała tak spokojnie, jakby naprawdę spała i śniła o czymś pięknym. Była
doprawdy szkaradna, już dawno nie widział czegoś, co byłoby tak zaropiałe i
spuchnięte. W swoim życiu bardzo często widywał ciała będące w różnym stopniu
rozkładu, lecz to, co działo się z Sophie przeszło wszelkie jego oczekiwania.
Nie widział, co prawda, tej choroby w tak zaawansowanym stadium, ale nie
podejrzewał, że ciało (nawet ciało wampira) będzie w stanie znieść takie
zniszczenie. Choć zawsze pełen był optymizmu, jakkolwiek to brzmi w zestawieniu
z Lordem Voldemortem, w tej chwili ciężko było mu sobie wyobrazić, że jego
siostrzenica będzie jeszcze wyglądać tak, jak wcześniej. Bo to, że wróci do
siebie… To było dla niego oczywiste.
Choć wydawała się emanować spokojem, jej pokryta sinozieloną skorupą
twarz była permanentnie wykrzywiona w pół-grymasie bólu. Instynktownie uniósł
wielką białą rękę i przyłożył ją delikatnie do piersi czarownicy; grzała jak
wypełniony ogniem piec. Zawahał się przez chwilę, po czym posunął się o krok
dalej i zsunął z niej kołdrę, która tak naprawdę była zbędna; nie podejrzewał
Sophie o tak zaawansowane percypowanie. Ubranie miała w strzępach. Przyszło mu
do głowy, że jej ciało musi w jakiś tajemniczy sposób palić materiał, gdyż
krawędzie tego, co pozostało z jej szaty były zwęglone, a teraz przylegały
nieprzyjemnie (i najprawdopodobniej boleśnie) do wilgotnych strupów. Bez
najmniejszych kłopotów odkleił resztki tkaniny, odsłaniając jeszcze większą
masakrę; jej ciało było dosłownie jednym wielkim liszajem zabarwionym
wszystkimi kolorami tęczy. Od jadowitej czerwieni, przez wszystkie odcienie
fioletu, żółć, a kończąc na czarnych zakrzepach krwi. Gdyby nie zaklęcie
odświeżające, nawet najtwardszego zawodnika mogłoby zemdlić od smrodu, które
wydzielały te rany. Nie było najmniejszych wątpliwości — Sophie była już w
zaawansowanym stadium rozkładu, przynajmniej z zewnątrz. Czarny Pan wiedział,
że kiedy choroba skończy ze skórą, zajmie się organami wewnętrznymi, a tego
mógłby nie przetrwać nawet stary wampir.
Poczuł, że chłodny spokój został nagle przepędzony przez
zniecierpliwienie; nie znosił zaczepek Armanda, ale chciał go z powrotem
widzieć w swoim dworze. Denerwowała go również śmiertelna ospałość swego
najwierniejszego sługi, lecz teraz na pierwszym planie wyraźnie widniał Armand.
Miał z nim jeszcze do porozmawiania, lecz w tej chwili Sophie była priorytetem;
czas działał na ich niekorzyść. A nawet najpotężniejszy czarnoksiężnik na całym
świecie mógł mieć pewne problemy z jego zatrzymaniem…
Warknął ze zniecierpliwieniem i zakrył nagie ciało dziewczyny jednym
ruchem ręki tylko po to, aby za ułamek sekundy na nowo odrzucić przybrudzoną
krwią kołdrę. Tak, po bliższych oględzinach siostrzenicy, która zdecydowanie
była w tej chwili jednym strupem, uznał, że choroba odciśnie znaczne piętno na
jej urodzie. Ale… nie, ona go nie odrzucała. Wręcz przeciwnie, jej dawny powab
pozostał. Wciąż utrzymywała jego żądze na tym samym wysokim poziomie, jak
bardzo wiele lat temu, kiedy rozbudziła je po raz pierwszy. Znowu się zawahał,
lecz tym razem ta niepewność opuściła go o wiele szybciej. Przyłożył dłoń do
jej piersi, nie zważając na lepką wydzielinę, która sączyła się z otwartych
ran, a prosto z jego wnętrza zaczęła płynąć magia w najczystszej postaci —
gorąca, elektryzująca i życiodajna. Najpierw rwącym strumieniem dobywała się ze
źródła, jakim było serce Czarnego Pana, a na końcu dopływało do celu łagodnymi
falami, ochładzając gorączkę, która trawiła ciało. Jakież było ono słabe i…
śmiertelne. Wywołało w Voldemorcie coś na kształt obrzydzenia, ale ten dzielnie
powstrzymał grymas, który domagał się ujawnienia. Nienawidził tej dziewczyny
całym swoim robaczywym sercem, ponieważ to właśnie ono nakazało mu…
Nie.
Nawet nie potrafił tego wypowiedzieć w myślach. Miłość była słabością,
a on stronił od słabości, lecz nie mógł zaprzeczyć — łączyła ich więź, której
nie potrafił… nie chciał przerwać.
Pożądał nie tylko jej ciała, ale przede wszystkim umysłu… Ach! I duszy! Duszy,
z której Sophie dobywała moc. Ta dusza była najczystszą magią. Bóg, Los, Merlin
czy cholera wie, kto jeszcze, popełnił błąd, dając w jego łapska tak potężną
broń. Broń, która potrafiła nie tylko w dłoniach dzierżyć szczerozłotą magię,
ale i ściągać duchy do ich świata. Wystarczyło jedynie trochę ją podszkolić,
trochę opanować ciemność, która w niej tkwiła, a miałby u stóp cały świat.
Każdego. Nie tylko ludzi, ale i Nieśmiertelnych, którzy głupio obdarowali ją
Mroczną Krwią; kiedy tylko Sophie zaczęła dorastać, już wiedział, że krew
wampirów pokieruje tę małą suczkę na właściwą drogę — na drogę ciemności. To
była tylko kwestia czasu, który dopełnił się podczas ostatecznej bitwy w
Hogwarcie. Wtedy dziewczyna podjęła ostateczną decyzję, a Czarny Pan po prostu
stał i przyglądał się temu wszystkiemu, jak to zwykł czynić od lat. Patrzył i
bawił się równie dobrze, co jego śmierciożercy. No, może nie wszyscy, byli
wszak ci, którzy postradali życie; tak, oni musieli bawić się nieco gorzej. A
Lord Voldemort jak zwykle wyszedł ze wszystkiego bez szwanku, aby kontynuować
swoje dzieło. Był nie tylko najpotężniejszym czarownikiem, ale i
najinteligentniejszym ze wszystkich, a zawsze twierdził, że inteligentny
człowiek jest w stanie dopasować się do każdej sytuacji, w którą wpędzi go los.
Miał już plan, który uległ zmodyfikowaniu. Wystarczyło jedynie usunąć pewne
rysy, które wyjątkowo bruździły w jego kolejnych zgniłych zamiarach. Snape
przecież…
Zanim się zorientował,
nastała już godzina trzecia piętnaście, wraz z którą powrócił ze swych łowów
Armand, przerywając swoją obecnością jego rozmyślania. Choć było ciemno,
Voldemort od razu spostrzegł, że polowanie wyjątkowo mu się udało. Twarz
wampira była zarumieniona od wypitej krwi, a kiedy zbliżył się do Czarnego
Pana, ten poczuł bijącą od niego słodką aurę ciepła. Znikło też otaczające go
napięcie, co mogło oznaczać, że wampir odmawiał sobie uczty od bardzo wielu
dni. I tak w istocie było, w ramach oczyszczenia i docenienia ludzkiej krwi,
Nieśmiertelny robił sobie dłuższe przerwy, a teraz był właśnie w trakcie jednej
z nich.
- Będzie świtać - zauważył Voldemort, zerkając w stronę okna. Choć
było jeszcze ciemno, jego niepospolicie spostrzegawcze oko dojrzało zmianę w
oświetleniu, choć nie było możliwości, aby z tego pokoju móc dostrzec niebo. – W
tym domu jest ponad sto sypialni. Zajmij jedną, bezpiecznie przeczekasz dzień.
Armand uśmiechnął się figlarnie, błyskając wydatnymi, czerwonymi
wargami pulsującymi krwią jakiegoś śmiertelnika, który miał nieszczęście go
spotkać, a w oczach wampira zaigrały iskierki; Voldemort przypuszczał, że
właśnie to spojrzenie posyłał przyszłej ofierze, aby zwabić ją prosto w swe
ramiona. Musiał przyznać — było w nim coś, co sprawiało, że chciało się mu
towarzyszyć we wszystkim, co robił.
- Cieszę się, że nie proponujesz mi trumny – zażartował.
Tym razem to kąciki warg Czarnego Pana powędrowały ku górze, a on
rzekł:
- Bądźmy poważni. Pozwól za mną.
Czarnoksiężnik zawiódł go na trzecie piętro, gdzie sypiali co
poniektórzy śmierciożercy; choć pokoje były tam nieco gorsze niż te znajdujące
się poziom wyżej, Czarny przypuszczał,
że jego gość będzie wolał otoczyć się zapachem ludzkich ciał i gwarem ich
rozmów. Nie zdziwiła go martwa cisza panująca na korytarzach; jego słudzy
zostali poinstruowani przez Bartemiusza, a nikt nigdy nie ośmielił się
sprzeciwić rozkazom Lorda Voldemorta. Musieli jakoś znieść te najbliższe dni i
poświęcić się nieco mniej śmierciożerczym
rozrywkom. Być może nareszcie w bibliotece zaroi się od ludzi…
Otworzył zapieczętowane drzwi za pomocą jednej myśli — nie potrzebował
różdżki do takich zabiegów, a sprawę z wampirem chciał załatwić jak
najszybciej, gdyż w planach miał już kolejną wycieczkę. Komnata była idealnie
wysprzątana, a ślady po poprzednim jej właścicielu całkowicie zatarto. Duże
dwuosobowe łóżko z czterema kolumnami zaścielono porządnie pościelą z
fioletowej satyny, na lakierowanych, dębowych meblach nie było ani śladu kurzu
— skrzaty domowe radziły sobie doskonale z utrzymaniem czystości w rezydencji,
choć miały na głowie nie tylko sto dwadzieścia sypialni (z których zdecydowana
większość od dłuższego czasu była nieużywana i zamknięta na cztery spusty), ale
i wiele innych obowiązków, a ich pan był bardzo wymagający, więc wszystko
musiało być wykonane z niezwykłą precyzją.
Jeszcze jedna myśl, a nowe świece w przymocowanych do ścian lampach
zapłonęły, oświetlając pokój ciepłym, przyjemnym światłem. Wampir z
przyjemnością powiódł dłonią po aksamitnej tapecie w srebrne i purpurowe pasy,
po czym (obserwowany przez Czarnego Pana) podszedł powolnym, śmiertelnym
krokiem do zasłon, które zaciągnął jednym ruchem ręki. Po stuleciach
korzystania z nadnaturalnych zdolności, lubił powracać do tych prostych
ludzkich czynności — połączenie zwyczajnego dotyku ze zmysłowością swej
nieśmiertelnej natury było czymś naprawdę cudownym. Współczuł śmiertelnikom
wielu rzeczy, a ta ślepota na dary świata była jedną z tych, które zdecydowanie
górowały na szczycie jego listy.
- Masz słabość do staroci – rzekł, wsuwając dłonie do kieszeni swego
równie staroświeckiego kaftana.
Czarny Pan wydał z siebie krótki, niski śmiech.
- Nazwałbym to raczej zamiłowaniem do bizantynizmu. Dobranoc.
Rzucił mu ostatnie żarliwe spojrzenie, które zawsze sprawiało, że
zwieracze jego rozmówców puszczały, ale Armand odpowiedział mu dokładnie tym
samym. Uznał to za doskonale wysmakowany flirt, który należał już do ich
tradycji. Zanim Czarny Pan zniknął za rzeźbionymi drzwiami, pozwolił sobie
jeszcze na śmiałą uwagę:
- Snape’owi musiało być tu wygodnie.
Nic na to nie odpowiedział, tylko raz jeszcze błysnął szkarłatnymi
oczami i odszedł, pozostawiając Armanda samemu sobie wśród aromatu Mistrza
Eliksirów, którego nawet najbardziej uzdolnione skrzaty nie były w stanie do
samego końca wypłoszyć. Ale Voldemort już wyrzucił z głowy swego gościa; ruszył
w stronę schodów prowadzących na piętro. Stamtąd bez najmniejszego problemu
wyleciał prosto przez otwarte na oścież drzwi balkonowe. Noc była jeszcze
gęsta, ale nad horyzontem rysowała się już wyraźnie fioletowa linia
nadchodzącego poranka. Leciał tak prędko, że stał się czarną smugą, której nie
potrafiło dostrzec nawet najbystrzejsze ludzkie oko, a kierował się w stronę
granicy. O świcie powinien być już na miejscu.
*
W małym wiejskim dworku
wszyscy od dawna byli już na nogach, mimo że słońce wzeszło dopiero godzinę
temu. Dom zdawał się w ogóle nie oddawać atmosfery, która panowała w jego
wnętrzu – kolumny i wysuniętą część pokoju Livii oplatały szmaragdowozielone
pnącza mieszające się ze szkarłatem róż, a wciskały się nie tylko pod ganek,
ale i do okien oraz na dach, jakby zamierzały całkiem niepostrzeżenie i
nieagresywnie przejąć ten dworek we władanie. Słońce natomiast igrało w nie tylko
w uśpionych oknach, ale i na bielonych ścianach, które już od dawna domagały
się odświeżenia. Krajobraz był to iście sielankowy, co robiło ze zdarzeń z
wnętrza domu jedno wielkie groteskowe przedstawienie.
Choć Bes wciąż była
bardzo osłabiona po swojej kolejnej nocnej (wypadałoby wspomnieć, że i
bezskutecznej) podróży do posiadłości Czarnego Pana, nie pozwoliła sobie na
folgowanie we własnej sypialni, zwłaszcza że o świcie w progu jej domu stanął
Jacques, a zaraz po nim – Syriusz. Przecież trzeba było przybyszów ugościć,
aczkolwiek tamci nie byli zainteresowani ani herbatkami, ani ciasteczkami, ani
innymi domowymi specjałami, tylko wprosili się prosto do salonu. I to była
najlepsza wymówka dla Bes, która zgodziła się przyjąć od męża eliksir
wzmacniający, ale o powrocie do łóżka nie chciała już słyszeć. Choć była już
zdrowa, jej ciało wciąż nosiło niechlubne znamiona przebytej choroby –
wychudzone ciało nie zachęcało swą wiotkością, a twarz wciąż miała szarą i w
kilku miejscach pobliźnioną, jakby organizm nie do końca pozbył się sławnych
smoczych ran, jednak czarownica nadrabiała zaciętością. Przyjęła Syriusza i
Jacques’a z energią, której się po niej nie spodziewano, ale czuła się trochę
onieśmielona tymi wszystkimi pytającymi spojrzeniami, jakby ich właściciele
oczekiwali od niej cudów nie tylko w sprawie przybranej córki, ale i ostatnich
zdarzeń – bitwy, Dumbledore’a i Lorda Voldemorta. Odesłała bliźniaczki na górę
(dorośli zgodnie oświadczyli, że nie jest to rozmowa dla dzieci, choć wiedzieli, że nie nastanie pora obiadu, a dziewczynki
będą już wiedzieć o wszystkim), a Sethi wspaniałomyślnie pozwolił zostać
chłopcom, gdyż sprzeczka ze zbuntowanymi nastolatkami tylko zaszkodziłaby jego
żonie. Kiedy Victor upewnił się, że jego siostry siedzą zamknięte w swoim
pokoju, padło pierwsze decydujące pytanie.
- No i co? Pisałeś, że Bes była u NIEGO.
– Syriusz zwrócił się do Ghosta tak, jakby jego żona była niedorozwinięta i
sama nie mogła odpowiedzieć na to pytanie.
Czarownica szybko zdała sobie z tego sprawę, bo natychmiast
odpowiedziała, patrząc karcąco na Blacka:
- Tak. Spędziłam trzy noce pod drzwiami, ale nikt mi nie otworzył.
Słyszałam, że ktoś kręcił się po drugiej stronie, ale nic z tego – westchnęła i
rozłożyła ręce w geście bezsilności. – Dziś też byłam.
Przez salon przeszła ledwo dosłyszalna chmura westchnień, a przez
moment wszyscy milczeli, usiłując w jakiś logiczny sposób zinterpretować tę
tajemniczą taktykę Lorda Voldemorta, ale jego tok myślenia i ideologie były im
tak wstrętne, że nikt tak naprawdę nie próbował wczuć się w Czarnego Pana. Pozostało
im jedynie puste rozmyślanie i czekanie na ruch śmierciożerców. Każdy
zgromadzony w tym pokoju był tego świadom.
- Musimy próbować do skutku. – Nikt się nie zdziwił, że te słowa
należały do Syriusza, który aż się palił do jakiejś nowej niebezpiecznej misji.
W jego głowie już ukształtował się genialny plan. – Śmierciożercy są osłabieni
po bitwie, siedzą w tej swojej klitce jak zające, trzeba to wykorzystać. I to
możliwie jak najszybciej, bo Vol… - Sethi rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie,
które miało przypomnieć o ciążącym na imieniu Czarnego Pana Tabu. – Sami-Wiecie-Kto z każdym dniem odzyskuje
siły i pewność, że może wrócić do tego, co było przed bitwą.
Jego słowa nie spotkały się z aprobatą: Sethi od razu pokręcił głową,
chłopcy wymienili ze starszym bratem znaczące spojrzenia, i tylko Bes zrobiła
taką minę, jakby po części zgadzała się z Blackiem. Natomiast Jacques odważył
się na śmiały komentarz:
- Wydaje mi się, że najgorsze, co możemy zrobić, to wyciągnąć Sophie z
tej pieczary. Rozumiem twój entuzjazm, Syriuszu, ale nie możemy jej zapewnić
lepszej opieki, niż będzie miała u Sami-Wiecie-Kogo…
- Przecież ją wygnał…
- Naprawdę myślisz, że Sam-Wiesz-Kto pozbyłby się takiej szansy?
Syriusz nic już nie powiedział, ale nie wyglądał na przekonanego, ba,
słowa Jacques’a tylko go rozjuszyły; miał nadzieję, że nareszcie coś się
zacznie dziać, a któraś ze stron w końcu przerwie tę męczącą bezczynność, ale
wyglądało na to, że ich przyszłość była równie niepewna i nudna, co przyszłość
tych po drugiej stronie. Choć od wielkiej bitwy w Hogwarcie nie minęło zbyt
wiele czasu, Black już tęsknił za wojaczką, a odbicie chrześnicy było
doskonałym pretekstem, aby przełamać nużącą bierność. Bes w duchu się z nim
zgadzała, choć miała nieco inne priorytety – jako matka wiedziała, że jej
dziecku będzie najlepiej tylko we własnym domu; odsuwała od siebie myśl, że nie
ma bladego pojęcia, jak opiekować się kimś tak chorym. Szybko też zapomniała,
że sama potrzebuje czasu, aby odzyskać siły.
- Zgadzam się… z Syriuszem – powiedziała, budząc w Serpensie kolejne
westchnienie. – Chociaż Dumbledore raczej odradziłby jakiekolwiek kroki, które
mogłyby prowokować do kolejnego starcia… Nie,
Syriuszu, wybacz, ale na pierwszy rzut oka widać, że to jest nieodpowiedzialne.
Sami-Wiecie-Kto, choć nie wiem jak wynaturzony, też musi mieć jakieś serce.
Jeszcze raz spróbuję go przebłagać…
Urwała. Zdała sobie sprawę z bezsensowności swoich słów, ale było już
za późno – to zostało powiedziane. Syriusz prychnął pogardliwie. Jak jeszcze
chwilę temu wszystkich poróżniły odmienne poglądy, tak teraz stali murem za
stwierdzeniem, że Bes musiała całkowicie postradać zmysły, skoro opowiadała o wielkoduszności Lorda Voldemorta. Tym
mianem mogli określić nawet największego zwyrodnialca z grona Tego, Którego
Imienia Nie Wolno Wymawiać, ale jemu samemu było do miłosierdzia tak daleko,
jak im wszystkim do wstąpienia w jego szeregi.
Nikt jednak nie zdążył na to odpowiedzieć, bo zza drzwi dobiegł ich
stłumiony odgłos aportacji. Sethi natychmiast zerwał się z fotela, a w jego
dłoni pojawiła się różdżka, ale okazało się, że to tylko Artur Weasley po kilku
dniach postanowił złożyć im wizytę. Bez słowa poddał się kontroli Syriusza, po
czym przywitał się (odmówiwszy herbaty) i usiadł przy pustym stoliku. Powojenna
niemoc odcisnęła swe piętno i na jego obliczu; rude włosy miał już mocno
przetykane srebrnymi pasmami – znacznie posiwiał w bardzo krótkim czasie. Twarz
miał jeszcze szczuplejszą niż zwykle, co tylko uwydatniło jego długi nos i
pogłębiło zmarszczki, a oczy miał podkrążone, jakby nie spał zbyt dobrze od
dobrych kilku dni. Ale jednocześnie wyglądał na bardzo zadowolonego, jakby te
bezsenne noce owocowały czymś szlachetnym.
- Jak się czujesz? – zapytał z grzeczności Bes, która krótko
podziękowała za troskę. – Mam nadzieję, że szybko wrócisz do zdrowia. Możecie
mi wierzyć, że wszyscy są pełni mieszanych uczuć, bo nikt się nie spodziewał po
Sophie… Ech… Musisz jak najszybciej odwiedzić Hogwart, kiedy to zobaczysz, od
razu poczujesz się lepiej.
- Wybacz, że nie pomagamy w odbudowie, ale… - wtrącił Sethi, z trudem
kryjąc zmieszanie, ale pan Weasley tylko machnął ręką; zdawał się emanować
dobrą energią, jakby nic tego dnia nie mogło mu zepsuć humoru.
- Daj spokój, wszyscy jesteśmy ludźmi… Pomożecie kiedy indziej, roboty
jest na tyle – przerwał mu z uśmiechem, który emanował głównie z oczu, gdyż
usta miał dziwnie sztywne i jakby niezdolne do wyrażenia tych pozytywnych
emocji, które go wypełniały. – Właśnie wracam z nocnego dyżuru… Pracujemy bez
przerwy przez całą dobę, Syriusz i Jacques mogą zaświadczyć… Ludzie są
niesamowici, Hogwart dosłownie rośnie w oczach. Jeszcze nigdy nie widziałem
takiej wspaniałej współpracy… Wszyscy mają nadzieję, że nauka ruszy od
września.
- A ty co o tym myślisz? – zapytała Bes, widząc, jak najmłodsi chłopcy
podskakują na stołkach z podniecenia.
- Myślę – zaczął z dzikim błyskiem w oczach – że to jest możliwe.
Hermiona już zadeklarowała swój powrót do szkoły, choć Minerwa obiecała jej,
Harry’emu i Ronowi dyplomy i medal za specjalne zasługi. Ale o tym się nie da
opowiedzieć, to trzeba samemu zobaczyć.
Bes wymieniła z mężem szybkie spojrzenia.
- Kiedyś się wybierzemy.
Trudno jej było wykrztusić coś więcej, gdyż nadal tkwiła w milczącym
konflikcie z żoną Artura. A kiedy ten zjawił się w ich salonie, od razu poczuła
się niezręcznie. Było jej wstyd, że mimo napiętych relacji z Molly, pan Weasley
znalazł w sobie dość siły, aby ją odwiedzić, opowiedzieć o Hogwarcie i
zachowywać się przy tym tak uprzejmie. Choć wiedziała, że się myli, nie mogła
pozbyć się wrażenia, że Artur oczekuje od nich, aby nareszcie się określili.
Sethi i Bes byli całym sercem po stronie swojej przybranej córki, lecz to było
nic w porównaniu do więzi, które łączyły Sophie z ich rodzonymi dziećmi.
Wiedzieli, że nawet w chwili, kiedy sami zawahaliby się podczas podejmowania
tej trudnej decyzji, ich latorośle nie pozostawiłyby im wyboru. Bes była z nich
dumna.
- Poza Syriuszem nikt nie chce za bardzo się z nami kontaktować. –
Sethi postanowił, że dość już tego owijania w bawełnę. – Arturze, odnoszę
wrażenie, że od bitwy jesteśmy jakby… wykluczeni
z waszego towarzystwa. O niczym nas się nie informuje, jakby nasza wierność
Zakonowi była niepewna.
Pan Weasley bardzo się zmieszał, aczkolwiek nie mógł powiedzieć, że
nie spodziewał się takiej otwartości po Sethim, którego zawsze bardzo cenił za
tak niespotykaną w obecnych czasach bezpośredniość. Molly odradzała mu wizytę w
domu Ghostów, ale coś go tknęło. Jakaś empatia, która u pozostałych Weasleyów
pozostała przez coś przysłonięta. No tak, ale przez co? Artur nie wierzył, aby
tym czymś była nienawiść, lecz wszystko na to wskazywało.
Zanim zdecydował się odpowiedzieć, odchrząknął cicho. Nie wiedział do
końca, co mógł mu odpowiedzieć, a doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że
Sethi nie da się zbyć byle wymówką. Wyglądało na to, że najlepszym wyjściem z
tej krępującej sytuacji była szczerość.
- No cóż… Nie będę kłamał, że nic się nie zmieniło – zaczął niepewnie.
– Wszyscy są zgodni, że nie będziemy już tolerować wybryków Sophie, jakby to
powiedzieć… Jest jak chorągiewka na wietrze, raz jest po naszej stronie, za
chwile wraca do Sami-Wiecie-Kogo, później znowu popiera Zakon, a następnego
dnia śmierciożerców… Kingsley powiedział, że już wystarczy. Sophie jest na
liście poszukiwanych śmierciożerców…
- Arturze, ona nie…
- Sethi, Mroczny Znak na jej przedramieniu świadczy o czymś innym. –
Pan Weasley nie dał Ghostowi nawet dojść do słowa. – Jesteście jej rodzicami,
nie zamierzam was odwodzić od kochania jej. Sam wiem, co to znaczy, kiedy
dziecko zatraca się w złej ideologii… Ale musicie się opowiedzieć po którejś ze
stron. Kiedy Percy odszedł, było nam ciężko, Molly płakała za każdym razem,
kiedy padało jego imię, ale nie ulegliśmy presji, mimo że od Percy’ego prawie
codziennie przylatywały sowy, przekonywał nas, że robimy źle… Straciłem pracę,
ale opłaciło się, bo Percy się opamiętał…
Bes odwróciła od niego wzrok i zaśmiała się ponuro pod nosem, Victor
poruszał niecierpliwie stopą, jakby bił się z chęcią wtrącenia się do rozmowy
dorosłych, natomiast Sethi niespodziewanie wstał. Sam dopiero sekundę później
zdał sobie sprawę z tego, że zaciska pięści, hamując pokusę uderzenia pana
Weasleya; szybko rozluźnił dłonie i odetchnął, ale w środku wciąż był cały
spięty.
- To zupełnie co innego – rzekł, maskując niskim głosem jego drżenie. –
Już raz zrezygnowaliśmy z córki, drugi raz tego nie zrobimy. Ale naprawdę możecie nam ufać…
Bes nie wytrzymała. Gryzła się z sobą już od momentu, kiedy Artur
Weasley aportował się przed ich domem, ale nagromadzone emocje uwolniły się
dopiero teraz.
- Nie wiemy, co dzieje się z Sam-Wiesz-Kim – przerwała mężowi,
uderzając zaciśniętą pięścią w rozpostartą dłoń. – Wybacz, Arturze, ale wygląda
to tak, jakbyś przyszedł tu tylko po to, żeby nas otwarcie oskarżyć. No cóż,
jest mi z tego powodu bardzo przykro, bo przez te wszystkie lata wiernie
służyliśmy Zakonowi, a teraz się okazuje, że to jest tylko nasza wina, że
Sophie tak wybrała. Wszyscy to widzieliście, ale jakoś nikt nie zdążył w porę zareagować, nawet Dumbledore, więc nie widzę
powodów, abyście kładli winę tylko i wyłącznie na naszych barkach…
- Bes, Bes, nikt was nie oskarża. Każdy w pewnym sensie ponosi za to
część winy… I nie przyszedłem do was, żeby stawiać wam jakieś ultimatum, nie. –
Pan Weasley szybko spostrzegł, że jego poprzednie słowa były nieco zbyt
natarczywe, więc natychmiast spróbował załagodzić sytuację. – Być może
faktycznie jesteśmy wszyscy trochę przewrażliwieni, cóż, panująca w kraju
atmosfera nie jest naturalna, a każdy oczekuje, że coś się nareszcie wydarzy…
- W pewnym sensie!
Najłatwiej jest powiedzieć, że w pewnym
sensie jesteście winni, ale prawda jest taka, że i tak nas od siebie
odsuwacie! – Victor nie wytrzymał.
Zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że to przewróciło się i upadło na
podłogę; do tej pory z pokorą słuchał tego, co miał do powiedzenia Jacques,
Syriusz i Artur Weasley, ale w tej chwili otwarte oskarżenia, którym na dodatek
ten ostatni zaprzeczał, były kroplą, która przelała czarę wściekłości.
- Vipi…
- Nie! Kiedy Sophie popierała Dumbledore’a, wszystko było dobrze! –
oburzył się. – Ale kiedy wybrała swoją drogę, nagle się od nas odcinacie,
jakbyśmy ją do tego podjudzali. A wiesz, dlaczego, Arturze? Bo sracie przed
nimi ze strachu!
Wyrzucił z siebie wszystko, co dusił w sobie od bardzo wielu miesięcy.
Zanim ktokolwiek zdążył jakoś zareagować, odwrócił się na pięcie i opuścił dom,
trzaskając za sobą drzwiami z taką siłą, że szyby w najbliższych oknach
zadźwięczały. Poczuł ulgę, kiedy odciął się od ciężkiej atmosfery panującej w
salonie, ale wciąż był trochę roztrzęsiony. Nie przypuszczał, że tak bardzo
naskoczy na dorosłego czarodzieja, którego w gruncie rzeczy szanował i od wielu
lat bardzo lubił, lecz całkowicie stracił nad sobą panowanie. A jeszcze
bardziej zaniepokoiło go to, że wcale nie poczuł się winny. Należała mu się ta
wiedza, ponieważ Victor był przekonany, że w głębi serca Artur Weasley i jego
rodzina byli tego świadomi.
Przeszedł przez trawnik, popchnął (może nieco zbyt agresywnie)
drewnianą bramkę i ruszył w kierunku majaczącego w oddali pola, które jego
ojciec uprawiał od wielu lat. Było to zaledwie pięć arów ziemi, ale Sethi
pielęgnował ten skrawek, jakby od niego zależało utrzymanie całej rodziny. Choć
słońce było jeszcze nisko, już grzało Victora w grzbiet; czuł mrowienie na
karku, co mogło oznaczać, że Sonya i Kitana znowu siedzą w pokoju Livii i
obserwują, jak ich brat brnie leniwie przez bruzdy, kopiąc ze złością grudki
ziemi. Chłopak mógłby się założyć o obie ręce, że dziewczynki słyszały kłótnię
z Arturem Weasleyem. Na zewnątrz był wściekły, ale w środku czuł pogłębiający
się z dnia na dzień niepokój – patrzył, jak jego rodzina się rozpada, a on sam
nie mógł nic z tym zrobić. Najpierw odeszła Livia, jakiś czas temu zachorowała
mama, Sophie zniknęła, a teraz jego rodzice stanęli przed otwartym żądaniem –
wyprzeć się córki i wstąpić na łono popleczników Dumbledore’a albo pozwolić
sobą pomiatać. Jego siostra nie miała pojęcia, jak w tej chwili działała mu na
nerwy. Nie mógł znieść jej użalania się nad sobą i swoim tragicznym losem;
Sophie nie wiedziała, w jak podłej sytuacji znaleźli się Ghostowie, bo
oczywiście ona nigdy nie była sama. Zawsze pojawiał się ktoś, kto wyciągał w
jej stronę pomocną dłoń – albo był to Czarny Pan, albo Sethi, albo Syriusz lub
Jacques, albo (jeśli wszyscy już zawiedli) jakimś magicznym sposobem zjawiał
się Armand. A jej rodzina jak zwykle pozostawała sama, choć była temu
wszystkiemu najmniej winna. Vipi miał ochotę chwycić ją za ramiona i wytrząsnąć
z niej tę chorobę, aby dziewczyna nareszcie przestała wpatrywać się w siebie
jak w złote lustro.
Przeszedł krokiem żółwia jakieś dwieście metrów; przykucnął pomiędzy
rzędami i zaczął się bawić grudkami ziemi, ale myślami nadal był gdzieś
indziej. Nie wiedział, że w momencie, kiedy nakrzyczał na pana Weasleya i
wyszedł, atmosfera jakoś się rozrzedziła. Po jego wybuchu nastąpiło długie
milczenie, po czym Syriusz zaproponował, że zostanie na obiedzie, o ile Bes i
Sethi nie mają nic przeciwko. W końcu pani domu namówiła też Jacques’a, ale
Artur stwierdził, że raczej wróci do domu, żeby nie drażnić żony, ale chętnie
spróbuje sernika, który Sonya i jej siostra upiekły dzień wcześniej. Nie było
już rzucanych naprzemiennie oskarżeń, wściekłych spojrzeń i ukrytych gróźb;
nikt też nie skomentował słów Victora. Artur od razu zaczął relacjonować to, co
ostatnio działo się w Hogwarcie, a Syriusz z entuzjazmem mu wtórował, dodając
od siebie jakieś ciekawostki i zdarzenia, o których nie wiedział pan Weasley.
Chwilę później wszyscy rozmawiali tak, jakby nigdy nie było wojny, a szkołę
zniszczył jakiś nieprzewidziany wypadek… na przykład kolejny dowcip Freda i
George’a, do których jakimś cudem nikt nie miał o to pretensji. Spajk i Rip,
choć po wybuchu starszego brata czuli się niepewnie, szybko zainteresowali się
zabawnymi historyjkami z odbudowy szkoły i zapragnęli natychmiast wyruszyć z
Arturem do Hogwartu, lecz Sethi szybko sprowadził ich na ziemię, przypominając
o obowiązkach, które czekają ich w domu. Wszyscy naśmiewali się z Neville’a,
który pomagał Ginny i Hermionie w sprzątaniu wieży Gryfonów, lecz zapomniał o
zaklęciu, które wieki temu zostało rzucone na dormitorium dziewcząt, więc
zjechał po zaczarowanych schodach na korytarz, potykając się przy tym tak nieszczęśliwie,
że wybił sobie dwa przednie zęby („Jakby pani Pomfrey nie miała dość roboty!”).
Jacques trochę się zawstydził, bo jakoś wcześniej niespecjalnie palił się do
pomocy, lecz obiecał panu Weasleyowi, że zaraz po obiedzie poleci z Syriuszem
do Hogwartu i postara się coś z siebie wykrzesać („Każda różdżka przyda się,
Molly już o ciebie pytała!”), choć było po nim widać, że nie za bardzo wierzy w
swoje umiejętności. Artur wyznał nawet, że w Hogsmeade chyba mignął mu Bonitus
Serpens, ale nie dałby za to głowy. Ta wiadomość ostatecznie przekonała
Jacques’a, który od dawna nosił się z zamiarem pojednania ze starszym bratem, a
przecież nic tak nie spaja dawno utraconych więzi, jak wspólna praca.
Krótka pogawędka o
Hogwarcie szybko zmieniła się w coś poważniejszego, a temat oczywiście musiał
zahaczyć o Ministerstwo Magii. Tym żyli ostatnio nie tylko członkowie Zakonu
Feniksa, ale i reszta czarodziejskiego społeczeństwa; większość ocalałych
rodzin wyległa ze swoich jam, a wszystko bardzo powoli zaczęło się normować,
lecz nikt nie wierzył w tak gwałtowny koniec wojny. Co bardziej przesądni
czarodzieje rozpuszczali plotki, jakoby był to kolejny fortel Lorda Voldemorta,
nadal przesiadywali w swoich podziemnych kryjówkach i nikogo do siebie nie
dopuszczali. Oczywiście bardziej ufne okazały się czarownice – nie wiadomo,
czym to było spowodowane (Syriusz ze śmiechem twierdził, że musiała w tym macać
palce ta słynna kobieca intuicja), ale nawet na ulicy Pokątnej można było
spotkać gawędzące ze sobą matki, które ciągnęły dzieci na zakupy, jakby
naprawdę uwierzyły w historie o rychłym otwarciu szkoły. Sytuacja w samym
ministerstwie była jednak trochę bardziej skomplikowana, niż się tym odważnym
kobietom wydawało. Choć każdy z grona Albusa Dumbledore’a był wypełniony entuzjazmem
i pragnieniem zmian, w gmachu rządu dosłownie nie było kim władać. Kingsley
rozkazał wtrącić do Azkabanu Dolores Umbridge i innych dalekich popleczników
Lorda Voldemorta (Syriusz bez skrępowania nazywał ich przydupasami), lecz to
nie wystarczyło, gdyż zaufanych osób było naprawdę jak na lekarstwo, a nie do
końca chcieli oni bawić się w rządzenie. Nie było rady – należało
zrewolucjonizować całe ministerstwo, zniszczyć dosłownie wszystko, co
przeciętny obywatel polskiego magicznego świata znał od bardzo wielu lat,
wymienić całą kadrę urzędniczą (podejrzanych o współpracę ze śmierciożercami i
szmalcownikami postawić przed sądem) i wziąć na plecy ogromną odpowiedzialność
za te radykalne zmiany.
- Współczuję Kingsleyowi, żaden minister nie miał dotąd tyle pracy –
mruknęła Bes, dzióbiąc widelczykiem swój kawałek ciasta.
Ale Syriusz parsknął na to śmiechem.
- O nie, Bes, w tym kraju zawsze
jest coś do zrobienia – zadrwił. – Kingsley jest po prostu sumienny i to go
może zgubić. Przewracanie ministerstwa do góry fundamentami… no nie wiem, nie
wiem, chyba nawet ja nie porwałbym się na taką partyzantkę.
- Zwłaszcza teraz, kiedy nie ma prawie nikogo do pomocy – dodał
Jacques.
Artur szybko przełknął spory kawałek sernika, popił herbatą, aby
przepłukać zęby i rzekł:
- Ale przynajmniej starają się wyłapać wszystkich zamieszanych w
propagandę Sami-Wiecie-Kogo. Noo, gdyby to był Knot, już dawno puściłby w
niepamięć bitwę i ciągnącą się przez trzy… co ja mówię! Dwadzieścia lat wojnę, ba, ponownie zatrudniłby Lucjusza Malfoya i
udawałby głupka… Wiem, Syriuszu, co
chcesz powiedzieć. Wszyscy śmierciożercy i tak już dawno pouciekali do dziupli
Sami-Wiecie-Kogo, a my musimy się zadowolić ochłapami, które najprawdopodobniej
nigdy nie widziały go na oczy… Ale od
czegoś trzeba zacząć.
Wszyscy entuzjastycznie się z nim zgodzili, a Bes zaproponowała
dorosłym po szklaneczce czegoś mocniejszego (tu Spajk i Rip wydali z siebie
ciche pomruki niezadowolenia, ponieważ im przypadł zaledwie karton soku
pomarańczowego z pobliskiego mugolskiego sklepu).
Choć goście rozgadali
się w najlepsze przy herbacie zaprawionej winem, Sethi postanowił ich na chwilę
przeprosić. Ulżyło mu, że nareszcie może porozmawiać z Arturem tak, jak
gawędzili sobie przed laty, ale wciąż w środku coś go nieprzyjemnie gniotło. A
tym czymś był niepokój o najstarszego syna. Wiedział, że Victor jest na tyle
rozsądny, aby opanować wściekłość, ale czuł, że nareszcie nadeszła pora na
poważną rozmowę. A nie było lepszej chwili niż właśnie ta. Ubrał porzucone na
ganku kalosze i ruszył żwawo w kierunku pola, nieświadomie podążając śladami
Victora; spostrzegł między rzędami jakąś czarną, zgarbioną sylwetkę, więc
przyspieszył kroku.
- Straszna susza w tym roku, trzeba będzie podlewać – zagadnął go,
przykucnął i wziął niewielką grudkę ziemi, którą skruszy w palcach, ale Vipi
tylko wzruszył ramionami. Sethi westchnął cicho. – Nie możesz oceniać Artura
przez pryzmat jego poglądów. Każdy w tej wojnie coś stracił, ale wszyscy
najbardziej odczuwamy utratę zaufania. – Victor nadal milczał, więc Ghost
ciągnął dalej: - Tylko czas jest na to lekarstwem. I nie daj Boże, żeby to
próbować przyspieszać…
Młody Gryfon zaśmiał się, lecz w tym ostrym, automatycznym prychnięciu
nie sposób było doszukać się humoru.
- Brzmisz jak Dumbledore – stwierdził. – Dawniej marzyłem o tym, żeby
jakoś wkręcić się do Zakonu, walczyć ze śmierciożercami, a później zostać
aurorem… To było wtedy naprawdę coś!
Ale teraz mam już tego dosyć. Mam dosyć tego oszukaństwa, tego… czepiania się,
jakby było coś złego w byciu neutralnym. Dumbledore wrócił, ale jakoś się nie
pofatygował na spotkanie z ludźmi, którzy ślepo w niego wierzyli. Wiesz co,
tato, wcale bym się nie zdziwił, gdyby Dumbledore okazał się tak samo zły, jak
Sam-Wiesz-Kto, ale Sam-Wiesz-Kto się z tym przynajmniej nie kryje. Dobra… nie
chce mi się już o tym gadać. Livia…
Sethi skrzywił się automatycznie, kiedy padło imię jego najstarszej
córki. Wyprostował się szybko, usiłując ukryć słabość, ale było już za późno;
Victor prędko się zorientował, że trafił w czuły punkt, choć podejrzewał, że
rana po zdradzie Livii powinna już dawno się zabliźnić. Przez chwilę pomyślał
nawet, że choroba mamy była nieprzyjemną odskocznią od jeszcze bardziej
nieprzyjemnego tematu najstarszej Ghostówny. Od dnia jej zniknięcia wszyscy
starali się już o niej nie wspominać, co nie było wcale takie trudne, gdyż całą
ich uwagę pochłonęła Bes i jej powolne umieranie.
Ruszyli powoli stronę domu – ojciec i syn – usiłując w końcu normalnie
porozmawiać. Wszyscy mieszkańcy dworku odczuwali gęstniejącą z dnia na dzień
atmosferę, ale to na barkach Sethiego spoczywała odpowiedzialność rozrzedzenia
jej. Natomiast relacje Victora i Livii od zawsze były napięte, lecz chłopaka aż
skręcało na myśl, że jego siostra jest teraz niewiadomo gdzie, i to razem z tym
typem spod ciemnej gwiazdy.
- Ona jest już dorosła. Choć nie popieram jej decyzji…
- Tylko mi nie mów, że musimy ją zrozumieć – zadrwił Vipi.
- Nie – odparł spokojnie Ghost, ignorując narastającą bezczelność
syna. – Bardzo mi się nie podoba ten cały Borys,
ale musimy to po prostu przeczekać. Wierzę w jego uczciwość… może to naiwne…
ale od czegoś trzeba zacząć tę odbudowę zaufania do świata.
Victor prychnął cicho pod nosem, ale Sethi udał, że tego nie usłyszał.
Zwolnił swój powolny marsz, wsuwając dłonie głęboko do kieszeni poplamionej
szaty, którą nosił „po domu”, a głębokie westchnienie wypełniło mu płuca
świeżym, letnim powietrzem. Powietrzem z jego ziemi, którą opiekował się z
takim uczuciem od bardzo wielu lat. Chwilę później wiatr przyniósł aromaty znad
jego sadu, więc jeszcze raz odetchnął pełną piersią; czuł się w tej chwili
Polakiem bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej, choć przez prawie całe jego
życie pochodzenie nie miało praktycznie żadnego znaczenia.
- Ten dom, pola, sad… las… To należy do naszej rodziny od bardzo dawna
– zaczął, ważąc słowa. Chciał, aby wszystko zabrzmiało tak, jak w jego głowie,
choć emocje usiłowały złośliwie utrudnić mu wygłoszenie tej krótkiej przemowy. –
Kiedy byłem… no, może trochę starszy od ciebie… ale mniej więcej w twoim wieku,
mój ojciec przekazał mi te ziemie, a wcześniej jego ojciec przekazał je jemu, i
tak dalej, i tak dalej… Rozumiesz. Uznałem, że to najwyższy czas, żebyś to ty
teraz przejął po mnie gospodarstwo. Nie mówię, że od razu, nie jesteśmy z matką
jeszcze tacy starzy… Ale chciałbym widzieć ciebie w roli gospodarza.
Spojrzał na syna pałającymi oczami, przez co Victor poczuł się jeszcze
gorzej. Kiedy Livia nie myślała jeszcze o ucieczce z domu, przypuszczał, że to
jej (jako najstarszemu dziecku Ghostów) przypadnie w spadku dom i ziemia, ale
najwyraźniej musiał się pogodzić z faktem, iż to właśnie jego ojciec upatrzył
sobie na gospodarza. Aby zyskać na czasie, odwrócił głowę w stronę sadu, który
majaczył gdzieś z lewej strony dworku, i starał się jakoś wczuć w rolę
właściciela tych pól. Owszem, mógł zrozumieć ojca i tę jego dumę z pięciu arów
średniej jakości ziemi, z lasu pełnego lisów, które kradły kurczęta z ich
kurnika, a nawet z ton kwaśnych papierówek, śliwek i robaczywych czereśni,
które co roku rodziły powykręcane drzewka w sadzie, ale nie potrafił wyobrazić
sobie siebie w tych ubłoconych kaloszach i słomkowym kapeluszu z wielką dziurą
wyżartą przez myszy. Zawsze mierzył znacznie wyżej, choć nigdy tego ojcu nie
powiedział. Starał się zapomnieć, że jeszcze kilka lat temu ten skrawek pola
ciągnął mu się po horyzont, las był magiczną, skrywającą wiele tajemnic
puszczą, a drzewka z sadu rodziły najsłodsze owoce, którymi latem napychał
sobie brzuch aż po samo gardło. A tata… Tata był królem w połyskującym złotem
kapeluszu i w uwalanej ziemią szacie, a kiedy wracał późną nocą z pracy, stawał
się bohaterem. Vipi miał swojego własnego Batmana, w którego był zapatrzony,
którego stawiał sobie za wzór do naśladowania. Nic się nie zmieniło, po prostu
dorósł.
- Doceniam… ale ja się chyba do tego nie nadaję – zaczął niepewnie,
krzywiąc się, chcąc tym jednym grymasem przekonać ojca, że naprawdę nie będzie jego godnym zastępcą. – Zawsze też myślałem o
czymś większym… No nie wiem… po prostu nigdy nie widziałem siebie…
Victor przypuszczał, że jego odmowa zrani ojca. Może powinien użyć
trochę delikatniejszych słów, skłamać, że jeszcze się zastanowi, mając
nadzieję, że sprawa jakoś rozejdzie się po kościach… Ale Sethi uśmiechnął się
łagodnie i pokiwał głową, jakby chciał uspokoić syna.
- Nie musisz teraz odpowiadać – przerwał mu. – Rozumiem, że na starcie
życia nie chcesz zamykać się na wsi w czterech ścianach. Ale z czasem docenisz
to miejsce, zobaczysz. A wtedy dom będzie na ciebie czekał.
- Niech tak będzie. – Vipi z ulgą przyjął propozycje ojca, zgodziwszy
się z nim, że ostatnie, czego teraz chciał, to zajmowanie się starym sadem i
skrawkiem poletka, na którym rosły ziemniaki. – Wiesz co, tato, może i masz
rację co do Artura, ale ja mam dość bycia takim… popychadłem Zakonu. Umówię się z Harrym na piwo, pogadamy sobie jak
dawniej… To jest jakiś pomysł. Dobra, idę wysłać sowę…
Coś jeszcze powiedział, ale Sethi już tego nie usłyszał, bo Victor już
biegł w stronę domu – pełen entuzjazmu i nadziei, że ta pogawędka przy piwie
naprawdę może coś zmienić. Zaśmiał się pod nosem i jeszcze raz objął wzrokiem
swój majątek. Wspaniale było mieć tę świadomość, że wszystko to, co go
otaczało, należało do niego. Nikt nie mógł mu tego wydrzeć. Tego dnia był tak
spokojny, że nie pamiętał, kiedy ostatnio się tak czuł. To musiało być jeszcze
przed wojną, kiedy nie był osamotniony w swoim spokoju, gdyż każdy bezwstydnie
twierdził, że już nigdy nie spotka go nic złego, a Lord Voldemort naprawdę
zniknął.
Rozbawiła go porywczość syna. Wiedział, że gdyby był w jego wieku, sam
pognałby co sił, aby wysłać list do Harry’ego Pottera, mając nadzieję, że
wystarczy jedna rozmowa, aby wszystko naprawić. Ale teraz już mu się nie
chciało. Pragnął zaszyć się w swojej małej samotni, gdzie wszystko było tak
sielskie, jak tylko można to było sobie wymarzyć. Zaśmiał się w duchu ze swojej
młodszej wersji, która chciała iść w świat i robić karierę. Jakże był głupi za
swoich młodzieńczych lat.
*
Słońce wychylało się już
powoli zza horyzontu, rzucając fioletowe i czerwonawe plamy światła na
pustkowie, po środku którego stała wysoka, rozpadająca się wieża. Na pierwszy
rzut oka było widać, że tylko jakieś potężne czary chroniły ją przed
zawaleniem, choć nie każde oko było w stanie ją dostrzec – nie tylko mugole,
ale i niektórzy czarownicy widzieli na tym pustkowiu jedynie ogromny, stromy
dół i starą, rdzewiejącą tabliczkę z albańskimi słowami: UWAGA – OSUWAJĄCA SIĘ ZIEMIA. Wystarczyło podejść bliżej i wychylić
się do przodu, żeby ujrzeć głęboką na jakieś siedemdziesiąt metrów dziurę. Być
może wzbudziłoby to czyjeś podejrzenia, ponieważ najprostszym rozwiązaniem
byłoby zakopanie niebezpiecznej wyrwy, lecz nikt o zdrowych zmysłach nie
zapuszczał się w te okolice. Nikt oprócz…
Czarny Pan już od kilku
minut gościł w małym okrągłym saloniku, dzierżąc w dłoni śniedziejący miedziany
puchar. Zajął miejsce w wysiedzianym fotelu stojącym bokiem do kominka,
wywołując w gospodarzu tego domu dokładnie takie same uczucia jak zwykle, kiedy
niespodziewanie zjawiał się w progu jego domu, czyli całkowite opanowanie. Nie
było na świecie człowieka, który byłby jednocześnie tak neutralny, ale i
zaangażowany w relacje z Lordem Voldemortem.
- Dość już tych uprzejmości
– odezwał się po angielsku czarnoksiężnik, opuszczając do połowy opróżniony
kielich. – Nie przybyłem tu na herbatę i
ciasteczka. Ostatnio mówiłeś…
- Tak? – Starzec natychmiast
się ożywił.
W głosie Czarnego Pana wyraźnie zabrzmiało… nic. Najczystsze nic, z
którym musiał zmagać się od lat, a miało ono ogromnie szeroką gamę znaczeń.
Nigdy nie potrafił przewidzieć, co ów beznamiętny ton mógł oznaczać, a zawsze
kończyło się inaczej, niż ośmielał się podejrzewać. Dlatego tym razem znowu się
zdziwił, kiedy ujrzał na zdeformowanej twarzy swego gościa coś w rodzaju zimnego
uśmieszku.
- Niechętnie, ale muszę przyznać
ci… rację – rzekł, a Gazi dosłyszał w jego głosie jad, który chyba miał
złagodzić te niewiarygodne w ustach Czarnego Pana słowa. – Byłem sceptycznie nastawiony do twoich kontrowersyjnych metod, ale –
wydał z siebie krótki, ostry śmiech – o
dziwo, znowu podziałały. Taak, jestem z ciebie zadowolony.
Choć Voldemort nigdy nie ośmielił się podnieść różdżki na starego
czarodzieja, ten w pewnym sensie lękał się jego gniewu. Przeogromnie się
zawiódł, kiedy zaczęło wyrastać z niego to, co teraz miał przed sobą; młody Tom
Riddle miał szansę na osiągnięcie wielkiej sławy i potęgi, ale dokonał więcej,
niż Gazi się spodziewał. Pragnął jego aprobaty tak samo, jak Czarny Pan
wyczekiwał jego uznania.
- Jesteś tak samo kontrowersyjny,
jak moje metody, Riddle – odparł ze śmiechem starzec i pochylił się nisko
nad swoim pucharem. – Na Boga, chyba nie
myślałeś, że każę ci torturować tę biedną dziewczynę bez konkretnego powodu.
Obaj się napili, nie odrywając od siebie wzroku. Tak, Voldemort był w
dobrym humorze, można było powiedzieć, że ta niespotykana w jego przypadku
harmonia aż od niego biła, uspokajając żywiołową magię, z której nerwową stroną
miał zazwyczaj do czynienia. Gazi mógł pokusić się o śmiałą myśl, że ta wizyta
zapowiadała się absurdalnie miło.
- Wszystko przewidziałeś –
rzekł Czarny Pan, zakładając nogę na nogę. – Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że jesteś jasnowidzem. Ale nie ciesz
się zbytnio, Gazi, bo ona i tak leży cała zaropiała w tych śmiesznych aksamitach
i zdycha. I nic nie możemy na to poradzić. Masz na to jakąś złotą radę, hmm?
Znów popatrzyli po sobie.
- Esencja… - zaczął
czarodziej, ale Voldemort wstał gwałtownie z fotela, odrzucając od siebie
puchar, który potoczył się po zakurzonej podłodze, rozlewając dookoła resztki
krwistego trunku.
- Esencja, esencja – warknął
i zatoczył duże koło, łopocząc peleryną. – Mamy
szczęście, że zjawił się ten krwiopijca, bo nie wiem, ile by się jeszcze
rozkładała w mojej izolatce. Tak, Gazi, MY mamy szczęście. Ty również, bo na
twoich radach oparłem swoje plany, ale dość już bazowania tylko na szczęściu.
Obiecałem sobie to już trzy lata temu, ale teraz już naprawdę mam dosyć braku
kontroli. Nie mam zamiaru dłużej czekać. Kiedy Sophie przestanie wyglądać jak
kilkunastodniowe truchło, zacznę ją szkolić.
Burza, która rozszalała się dookoła Czarnego Pana, opadła, więc i on
pozwolił sobie na spoczynek. Usiadł z powrotem w fotelu i złożył szponiaste
dłonie na wytartych podłokietnikach; wyglądał na opanowanego, choć czuć było
bijącą od niego aurę zaciekłości. Patrzył też na Gaziego inaczej, jakby nagle
przestał widzieć w nim sojusznika. Starzec też to zauważył, bo spiął się w
sobie i odłożył puchar. Dyskusja diametralnie zmieniła się z pogawędki przy
lampce wina w poważną rozmowę.
- Nie uważasz, Tom, że
rozsądniej byłoby pozwolić jej dojść do siebie? – Gazi dał Czarnemu Panu
chwilę, aby uspokoił się po tej krótkiej przemowie, zanim sam zadał to pytanie,
ale najwyraźniej przysłowiowa minuta nie przyniosła oczekiwanego rezultatu, bo Voldemort
syknął złośliwie:
- Nie uważam, Gazi. Rozsądne
jest działanie. Defensywa jest dla słabych, a ja zdecydowanie bardziej wolę
atakować. Sophie nareszcie dostanie poważną misję, o której marzyła od lat, a
ja… Cóż, zawiążę sojusz z pewnym czarownikiem. Ale o tym zapewne też już wiesz,
starcze.
Komentarz do słów Czarnego Pana był zbędny, a Gazi już dawno przyjął
do wiadomości, że Lord Voldemort słuchał jego rad tylko wtedy, kiedy było mu to
na rękę. Jak torturowanie siostrzenicy znalazło sobie doskonałe
usprawiedliwienie w słowie uodpornienie,
tak bezczynne siedzenie w naszpikowanym klątwami zamczysku zdawało mu się
całkowicie bezsensowne. Tom Riddle od najmłodszych lat odznaczał się wyjątkowym
temperamentem, a czekanie kłóciło się z jego naturą.
- Niepokoi mnie jedno –
zaczął Gazi, stukając powykrzywianymi palcami w podłokietniki, a Czarny Pan
zauważył, jak jego twarz stopniowo poważnieje. – Byłeś na tamtym świecie, wróciłeś… Ale musisz wiedzieć, że śmierć nie
jest na tyle łaskawa, aby zignorować utratę tak wielu dusz…
Voldemort znowu parsknął śmiechem. Od momentu, kiedy znowu stał się
śmiertelny, zaczął doceniać zalety duszy całej i nietkniętej. Horkruksy okazały
się przeżytkiem, błędem młodości, który zdążył już spokojnie przeanalizować,
ale nie żałował tej pochopnej decyzji. Teraz był już mądrzejszy (o ile to
możliwe) i miał już ułożony nowy plan, przy którym podzielenie duszy przypominało
prostą krzyżówkę. A Gazi znowu mgliście radził mu to, o czym sam doskonale
wiedział.
- To doprawdy urocze, że tak
niepokoisz się o moją duszę – rzekł miękko, ale w jego oczach zamigotały
ostrzegawcze iskierki, co nie umknęło uwadze staruszka. – Choć prędzej jestem skłonny uwierzyć, że wbiłbyś mi nóż prosto w serce,
gdybyś miał ku temu sposobność. Gazi, Gazi – zacmokał zniecierpliwiony –
odpuśćmy sobie tę zabawę w kotka i myszkę. Przybyłem tu po konkretne
informacje, a ty odciągasz tę chwilę, jak najbardziej się da, choć oboje wiemy,
że i tak o wszystkim mi powiesz.
Jeszcze jedno westchnienie Gaziego poprzedzone kolejnym ognistym
spojrzeniem Lorda Voldemorta.
- Słucham cię.
Czarnoksiężnik rozparł się w fotelu i splótł ze sobą długie palce.
Było w tym geście sporo wdzięku, który po mistrzowsku odwracał uwagę rozmówcy
od zamiarów Voldemorta, które absolutnie zawsze były niecne. Ale Gazi nie
pozwolił sobie na słabość. Zbyt wiele czasu spędził z młodym Riddle’em, aby
nabrać się na sztuczki jego starszej i o wiele bardziej niebezpiecznej wersji.
- Vladimir. – Padło z jego
ust, które wykrzywiły się pogardliwie, kiedy Czarny Pan zobaczył, jak starzec
ukrywa twarz w dłoniach.
- Jesteś szalony, Riddle. –
Tym razem Gazi nie mógł powstrzymać się od komentarza. Jedyne, co cisnęło mu
się na usta, to czyste szaleństwo,
ale był zaskoczony, jak długo przekonywał sam siebie, że Voldemort może być
choć trochę przewidywalny. – Igrasz z
ogniem, Tom. Rozpętasz burzę, której nie będziesz potrafił powstrzymać. Po co
wydzierać wilka z jego pieczary?
Ale te pospieszne, nerwowo wyrzucane słowa nie zrobiły na
czarnoksiężniku wrażenia; jeszcze raz wydał z siebie ostry
szczekająco-prychający dźwięk imitujący śmiech, patrząc na skręcającego się
staruszka.
- Same problemy z tymi
lultilianami – westchnął i przetoczył różdżkę między białymi palcami.
- Same problemy, Tom.
~*~
Wybaczcie jeden dzień
spóźnienia. Robiłam z mamą konkretne porządki w tych moich szmatach. Wywaliłam
chyba ze dwa wory, ale i tak nie mam gdzie tego wszystkiego trzymać. *wyznania
lumpeksoholiczki*
Muszę jak najszybciej
nadrobić zaległości. Rok 2015 już się niedługo będzie kończył, a ja
wspaniałomyślnie dodaję rozdział na ostatni dzień grudnia (2014 ;_;).
PS: NIE, Voldemort nie
jest pedofilem.