Nie myliłam się. Zaledwie za zakrętem natknęłam się na sporą grupę walczących
ze sobą ludzi. Błogosławiąc w sercu umiejętność latania, zbliżyłam się nieco ku
ziemi, aby lepiej widzieć. Ktoś wycelował różdżkę w sufit i wystrzelił z niej
szmaragdowozielony, oślepiający pióropusz. Dopiero w momencie, kiedy
roztrzaskał się o moją klatkę piersiową, zdałam sobie sprawę, że większość z
moich wrogów szybko zdała sobie sprawę z mojego milczącego, wciąż bardzo
neutralnego położenia. Spostrzegłam kilka znajomych twarzy, które teraz nie
znaczyły dla mnie zupełnie nic. Wyraźnie mignęła mi burza płomiennych, rudych
włosów, należących chyba do pani Weasley, czerń skóry walecznego Kingsleya… Zewsząd
nacierające na siebie ciała powoli zlewały się w jedną całość, zwłaszcza, że
czarownice i czarodzieje walczyli z coraz większą pasją. Ich ramiona zmieniały
się w młócące powietrze, świetliste, różnobarwne miecze, twarze wykrzywiał
grymas wysiłku i nienawiści, a furkot bardzo zniszczonych już peleryn mieszał
się ze zwierzęcymi okrzykami. Oni wszyscy zdawali mi się być w jakiś sposób
piękni z tymi wszystkimi maleńkimi ranami, umorusanymi sadzą i nadgryzionymi
zębem czasu twarzami, ochrypłymi wrzaskami wydzierającymi się z ich zdartych
gardeł… W naturze człowieka tkwi ta jedna irytująca przywara: zawsze pragnie
tego, czego on sam nie posiada. Jednak wtedy, gdy już to dostanie, zaczyna
tęsknić do poprzedniej formy. Każdego fascynuje ta niezmienna, stała nieśmiertelność.
Wieczna młodość. Lecz, kiedy już ją osiągnie, zaczyna tęsknić do poprzedniego,
pełnego ulotnych, wspaniałych chwil życia śmiertelnika. Kiedy nie można umrzeć,
zaczyna się dostrzegać perfekcję w niedoskonałej, ułomnej egzystencji
człowieka. To, że każda chwila może być jego ostatnią…
W pewnej chwili dostrzegłam postać, której
widok sprawił, że serce w bardzo ludzki sposób podskoczyło mi do gardła, a
żołądek ścisnął się boleśnie. Poczułam się, jakbym nastąpiła na fałszywy
stopień, wspinając się po schodach w Hogwarcie, mimo że szybowałam w powietrzu
ponad głowami walczących. Kilkanaście metrów tuż pod sobą dostrzegłam znajomy
warkocz spleciony z wymykających się już z uścisku grubej wstążki kasztanowych
włosów, dobrze znaną mi, teraz nieco postrzępioną, śliwkową szatę i przede
wszystkim twarz. Bes nie widziała mnie. Pochłonięta była walką. Jej prawa dłoń
władała różdżką z taką sprawnością, o jaką nigdy bym jej nie posądzała. Jednak
nie to wprawiło mnie w największe osłupienie zaprawiane suto przerażeniem.
Wyglądała jeszcze gorzej niż wtedy, kiedy ją ostatnio widziałam. Stan wojny nie
służył jej. Ziemista, ubrudzona czarną sadzą twarz wydawała się być jeszcze
bardziej szara i zapadnięta, a szata wisiała na niej i powiewała przy każdym
gwałtowniejszym ruchu. Niemniej jednak nie utraciła dawnej werwy i energii.
Robiła uniki i wywijała różdżką z taką samą jak przed laty sprawnością, choć
czas całkiem wyraźnie odcisnął na jej ciele swe piętno.
Z trudem udało mi się znaleźć jakieś wolne
miejsce wśród tej mieszaniny wojowników, gdzie mogłabym bezpiecznie wylądować.
Mimo to zwaliłam z nóg wielu z nich, co spowodowało niewielkie zamieszanie.
Wszystko jedno – Śmierciożerca czy Obrońca Hogwartu, strzelał w moją stronę
zaklęciami, na które w ogóle nie zważałam, choć odbijały się ode mnie, jak od
grubej, srebrnej tarczy. Przepychałam się, wołając matkę tak głośno, jak tylko
pozwalało mi na to ludzkie gardło. Bes w końcu mnie usłyszała. Z trudem
uniknęła zderzenia z mknącym w jej kierunku zaklęciem oszałamiającym, gdy
usiłowała dotrzeć do mnie.
- Sophie…! Tu jesteś! A już obawiałam się, że…
Kolejna, potężna eksplozja pożarła resztę jej
słów. Wszyscy, jak na komendę, zakryli głowy ramionami, aby ochronić je przed
lecącymi we wszystkie strony odłamkami drewna i kamieni pomieszanych z ogniem.
Ktoś wysadził kolejne pomieszczenie. Nawet nie chciałam myśleć o tym, ile osób
znajdowało się w środku.
Bes jako pierwsza po wybuchu powróciła do
siebie i pomknęła w moją stronę, pokonując ostatnie metry trzema olbrzymimi
susami. Przylgnęłam do niej tak, jakbym już jej więcej nie miała zobaczyć. Nie
było wykluczone, że jest to nasze ostatnie spotkanie; choć już dawno wyparłam
te myśli z głowy, w sercu pozostał niepokój, który nijak nie dał się stłumić.
Przez pierwszy moment wydawało mi się, że matka
mnie odepchnie, jednak pomyliłam się. Objęła mnie równie mocno, jak ja ją.
Wybuchy i bojowe okrzyki dookoła nas przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.
Obawiałam się, że poczuję wyrzuty sumienia z powodu swojej decyzji, ale nic
takiego się nie wydarzyło. Bes nie mówiła nic, mimo to wydawało mi się, że
właśnie tym milczeniem zaakceptowała mój wybór, za co byłam jej niesamowicie
wdzięczna. W tej chwili okazała prawdziwe, matczyne uczucia do mnie. Stałam się
jej prawdziwą córką.
- Wyglądasz tak…
- Wszystko jest w porządku – przerwała mi, bo
dobrze wiedziała, co chciałam powiedzieć. – Nie widziałaś ojca? Nigdzie nie
mogę go znaleźć.
- Nie, nie spotkałam nikogo! – mimo że stałyśmy
tak blisko siebie, praktycznie nie byłam w stanie przekrzyczeć ryków i hałasu,
który tu panował. – Mamo, wiesz, że nigdy…
- Wiem.
Poczułam pieczenie pod powiekami, więc
zamrugałam szybko, a oczy mi zwilgotniały. Nie przypuszczałam, że spotkanie z
bliską osobą w tej sytuacji wywoła we mnie tak duże emocje. Przypomniałam sobie
smak poczucia winy, ale wciąż nie chciałam odwracać się od Czarnego Pana.
Widząc tak dużą krzywdę, śmierć, rozpacz, odwagę i łzy, jeszcze bardziej
zapragnęłam pozostać przy decyzji, którą podjęłam. Zmiana dokonała się we mnie
na dobre. Stałam się czarnym łabędziem.
Bes odwróciła głowę w stronę, z której dobiegł
nas jakiś kobiecy wrzask, którego ja nie rozpoznałam, ale ona sama chyba tak.
Zrobiła kilka nerwowych, maleńkich kroczków w tamtym kierunku.
- Pomimo to jesteś dzielna! – krzyknęła do
mnie. – I masz bardzo odważne rodzeństwo! Wszyscy walczą, jestem z nich dumna…
Coś jeszcze powiedziała, ale nie dosłyszałam
już, bo zniknęła w tłumie walczących. W tym samym momencie ktoś ugodził mnie
mocno jakimś nieprzyjemnym, piekącym zaklęciem prosto w kark. Skuliłam się i
zasyczałam instynktownie, ostry niczym trucizna ból przenikał mnie aż do kości,
jednak trwał zaledwie chwilę. Poczułam, jak coś długiego i spiczastego rośnie
na całych moich plecach, usiłując podziurawić mi szatę, jednak organizm szybko
zwalczył toksynę, a czerwone, jaskrawe kolce zniknęły wraz z poparzeniem.
Odwróciłam się w kierunku, z którego nadleciała klątwa, ale moim oczom ukazał
się tylko szary tłum. Wściekła i jednocześnie poruszona słowami matki,
natychmiast uniosłam się w powietrze. Zapragnęłam opuścić ten korytarz, który w
jednej chwili wydał mi się nieznośnie ciasny.
Szybując z nadnaturalną prędkością, rozmyślałam
nad tym, co powiedziała mi Bes. Nie była tą samolubną kobietą, która wygląda
bezpieczeństwa jedynie swojej rodziny. Od zawsze wiedziałam, że jest odważna i
szlachetna. Matka Polka za czasów wojny. Potrafiła zrozumieć, że są sprawy
ważniejsze, niż bezpieczeństwo jednostek. Byłam dumna zarówno z niej, jak i z
pozostałych członków mojej rodziny. Kochałam ich tak mocno, jak nigdy dotąd i
życzyłam im jak najlepiej. Pragnęłam znowu ujrzeć ich, kiedy wzejdzie dzisiaj
słońce, a wszystko rozstrzygnie się. Oczywiście na korzyść mojego wuja i pana.
W końcu udało mi się powrócić na dziedziniec.
To, co ujrzałam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Moim oczom ukazało się
prawdziwe morze pochłoniętych walką ludzkich ciał. Czarnymi, pokrwawionymi
falami unosiły się i opadały, mieszając się z dźwiękami surowych, stanowczych
bębnów i blaskiem przeróżnych, jaskrawych i oślepiających piorunów strzelających
z każdego ramienia, które jeszcze mogło utrzymać różdżkę. Jęki spowodowane
cierpieniem, waleczne i ostrzegające okrzyki zdały mi się śpiewem anielskiego
chóru, nawet gryzące, wyciskające z oczu łzy chmury czarnego dymu dodawały temu
zjawisku nieziemski klimat. Wzniosłam się wysoko, wysoko ponad dziedziniec
zamku, tak, że toczący bój magowie przypominali maleńkie, ruchliwe mrówki, a
Hogwart szarą, stałą masą kamieni z nadgryzionymi wieżyczkami, rozbitymi
oknami, oświetlany nieustannie falami ognia, jaskrawą eksplozją to w swej
wschodniej bądź zachodniej części. Zawsze, kiedy później myślałam o bitwie,
najpierw stawał mi przed oczami właśnie ten widok. Serce samo radowało mi się,
gdy oczy chłonęły ten widok. Nigdy nie będzie on już tak wyrazisty i
emocjonujący, jak tej nocy.
Każdy był dzisiaj równy. Ludzie walczyli z
magicznym stworzeniami, demonami i potwornymi zwierzętami, o których większości
nawet się nie śniło. Dementorzy krążyli nad zamkiem, rozsiewając dookoła
straszliwy chłód. Jednak miałam w sobie zbyt wielkiego ducha walki, aby poddać
się ich śmiertelnej mocy. Rozłożyłam ramiona i skierowałam się w stronę
odkrytego dziedzińca, gdzie walczyła największa grupa osób. Sunęłam przez
powietrze niczym spadająca gwiazda, czując coraz większe ciepło. Moje dłonie
już płonęły jasnym, wesołym ogniem, a ziemia była z każdym ułamkiem sekundy
bliżej i bliżej… Bez najmniejszego problemu zmieniłam kierunek tuż nad ziemią.
Poczułam, jak szata sunie po kamiennej, wyszczerbionej już w wielu miejscach
posadzce. Tłumy rozstąpiły się przede mną, jakby były morską wodą, a ja
Mojżeszem, który sprawuje nad nią władzę za czarodziejskim dotknięciem Palca
Bożego. Mój duch frunął poza ciałem, poczułam się nareszcie wolna, niczym
nieograniczona. Wojna była moim żywiołem. Tak, słyszałam tu muzykę… Wojna była
muzyką. Najczystszym dźwiękiem, danym od Boga, w którego nie wierzyłam, albo…
starałam się nie wierzyć. Zbyt dużo mi zabrał, abym mogła mu to wybaczyć. Miał
prawie wszystkich, których kochałam. Gdybym ponownie uwierzyła, znów kogoś by
mi odebrał.
Z obu moich dłoni wystrzelił jasny, oślepiająco
biały promień, który łukiem odepchnął wszystkich walczących ze sobą.
Wiedziałam, że wielu Śmierciożerców straciło przez to równowagę i odleciało
razem z Obrońcami Hogwartu gdzieś daleko, pod mury zamku, jednak Czarny Pan
miał wielu popleczników, którzy byli gotowi zastąpić zabitych i rannych. Tej
nocy liczyło się tylko piękno. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że
zwycięstwo Lorda Voldemorta to kwestia czasu, a ta niepewna sytuacja potrwa
najwyżej do północy, kiedy Harry Potter w całej swej szlachetności, odwadze i
samouwielbieniu przybędzie do niego, aby ocalić życie swych bliskich. W
przeciwieństwie do mnie, miał on o wiele bardziej czułe sumienie i był bardziej
ślepy na piękno. Gdyby tylko mógł ujrzeć to wszystko, co ja widziałam… gdyby
mógł usłyszeć te wszystkie idealne dźwięki, które słyszałam, pragnąłby, aby
wojna trwała jak najdłużej. Przeplatające się ze sobą w całej swojej cudowności
i perfekcji barwy, walące ze wszystkich stron niczym diamenty, klątwy o barwie
płynnego złota tryskające niczym wodospad, zalewający swymi bezwzględnymi
wodami nieostrożne gardła… Nic nie mogło być lepszego, niż patrzenie na to
wszystko, słuchanie i tworzenie. Czułam, że gdybym była w stanie zaśpiewać,
stworzyłabym najpiękniejszą pieśń, jaką kiedykolwiek miał świat. Byłaby
ponadczasowa, wieczna, zupełnie jak wampiry, które boją się ukazać swe
prawdziwe oblicza. Jednak głos uwiązł mi w gardle, emocje całkowicie zawładnęły
moim ciałem i tylko dzięki temu poczułam się w tej chwili wolna. Nikogo nad
sobą nie miałam i nikim nie rządziłam. Dla tych wszystkich walczących o swe
przyziemne sprawy ludzi byłam duchem, dopóki oczywiście nie zacznę ingerować.
Nie chciałam z nimi walczyć. Pragnęłam tylko obserwować. Straciłam całkowicie
równowagę, nie wiedziałam, czy frunę w górę, czy w dół, jednak to było
niesamowite.
Zaczęłam dostrzegać coraz więcej znajomych
twarzy. Profesor Trelawney ciskającą swoimi ciężkimi, kryształowymi kulami w
Śmierciożerców, McGonagall transmutującą wszystko, co się tylko dało, w coraz
dziwniejsze bronie. Zderzyłam się z jej głazem, udającym olbrzyma, ale tylko
roztrzaskałam go na drobniutkie kamyczki, pozbawiając złudnej iskierki życia
daną przez bawiącą się w Boga nauczycielkę transmutacji. Widok znanych mi z
przeszłości twarzy sprowadził mnie na ziemię, a bitwa nie stała się już tak
anonimowa.
Leciałam bardzo nisko, dzięki czemu poznawałam
coraz więcej osób. W pewnym momencie moje serce przeszyła szpila strachu,
zalewająca mnie od środka śmiertelnym, ciekłym srebrem. Jakaś mała, ciemnowłosa
dziewczynka leżała bez życia gdzieś pod stertą kamieni – pozostałością po
pięknie zdobionej kolumnie. Jej twarz była tak znajoma, że w pewnym momencie
całe moje ciało zostało sparaliżowane. Wylądowałam na kolanach, zdzierając je
sobie do krwi, nie mogąc oderwać oczu od małego, bladego dziecięcia.
Podczołgałam się do niego z walącym w piersi sercem i odwróciłam je drżącymi
rękami. Znów poczułam się, jakbym nie natrafiła nogą na stopień, zbiegając ze
schodów; żołądek ścisnął mi się boleśnie, jednak szybko poczułam przepełniającą
mnie ulgę. Jeszcze nigdy tak bardzo się nie bałam, jak teraz. Dziewczynka mogła
mieć nie więcej, jak trzynaście lat. Nigdy dotąd jej nie widziałam, ale była
tak uderzająco podobna do moich bliźniaczek… Aż roześmiałam się z radością, a
samotna łza spłynęła szybko i zwinnie po moim pokrytym sadzą policzku. Ręce
wciąż trzęsły mi się okropnie, lecz w środku byłam już spokojna.
Poczułam wstręt do leżącego trupa. Niesamowicie
błękitne i czyste oczy dziewczynki wpatrzone były gdzieś w przestrzeń, a od
nich odbijał się mrok bezgwiezdnego, nocnego nieba. Ciała niebieskie nie
chciały już patrzeć na rzeź, która się tu odbywała. Odskoczyłam od zwłok i
wytarłam ręce o i tak już brudną szatę. Musiałam jak najszybciej się od niej
oddalić. Sonya i Kitana są młode, ale rozsądne. To moje siostry. Nie dadzą się
tak łatwo zabić.
Jednak moja samowolka nie mogła trwać wiecznie. Wiedziałam, że prędzej czy
później zostanę brutalnie sprowadzona na ziemię. Tak stało się właśnie w tym
momencie. Nawet nie zdążyłam na nowo wznieść się w powietrze, kiedy na swoim
lewym przedramieniu poczułam wyjątkowo natarczywy, ostry, palący wręcz ból.
Czarny Pan mnie wzywał i był bardzo niecierpliwy. Rozejrzałam się dookoła… Czy
zamierzał przerwać walkę na jakiś czas? Jednak żaden z jego popleczników nawet
nie drgnął, każdy pochłonięty walką na śmierć i życie. Oślepiające,
szmaragdowozielone, mordercze zaklęcia błyskały z taką samą intensywnością, jak
wcześniej. Najwyraźniej Voldemort chciał widzieć w tej chwili tylko mnie.
Dlaczego odciągał mnie od bitwy? Może chciał sprawdzić, czy nadal żyję? A może
chciał mi powierzyć jakąś nagłą misję? Byłam przekonana, że on sam nie walczył.
Zawsze zostawiał najlepsze na sam koniec, poza tym gdyby wkroczył w wir wojny,
szanse Obrońców Hogwartu gwałtownie zmalałyby… do zera. Był najpotężniejszym
czarownikiem na tych ziemiach.
Nie pozwoliłam dłużej mu czekać. Bez
zastanowienia teleportowałam się. Żadne zaklęcia ochronne nie działały już na
terenie Hogwartu.
W głowie szumiało mi już tak bardzo od tego, co
działo się w zamku, że nawet nie zauważyłam, kiedy pojawiłam się w jakimś
mrocznym, zakurzonym miejscu. Na początku widziałam tylko chłodny, delikatny
blask różdżki Lorda Voldemorta, dopiero później zdałam sobie sprawę, gdzie się
znajduję. Było to jakieś całkiem duże, lecz jeszcze nie ogromne pomieszczenie…
ot, przypominające salon, tyle, że niesamowicie zniszczone. Gdzieś w kącie
leżało jakieś roztrzaskane, drewniane krzesło, niedaleko niego jakiś okrągły
stolik, przy którym właśnie siedział Czarny Pan, a pod ścianami stały jakieś
komody. Wszystko to było tak niesamowicie zakurzone, że wnętrze wyglądało,
jakby ktoś przykrył je cieniutką, szarobrązową kołderką. Jedna jedyna rzecz w tym
pokoju była zaskakująca i niecodzienna. Nad stołem unosiła się sporych
rozmiarów złota kula energii, w której, zupełnie jak w klatce, została
zamknięta Nagini. A kłębiła się tam i kłębiła, jakby ktoś zanurzył ją pod wodę.
- Nie próżnowałaś – zauważył Czarny Pan,
wstając z jedynego w tym pomieszczeniu niezniszczonego krzesła. W dłoni trzymał
różdżkę, którą uniósł i zrobił w powietrzu płynny, powolny ruch. Poczułam,
jakby ktoś dmuchnął mi w twarz. Moja szata zaś przesiąkła nieprzyjemnym
chłodem, który szybko się ulotnił. Spojrzałam na swoje dłonie. Były
nieskazitelnie białe, jak zwykle, a ubranie miałam czyste, bez jakichkolwiek
plam krwi, brudu, kurzu czy dziur.
- To jest wojna – oświadczyłam. – Podjęłam
decyzję, że wezmę w niej udział. Nie mogę cię zawieść.
Voldemort uniósł jedną brew i spojrzał na mnie
badawczo. Przejrzał mnie. Doskonale wiedział, że nie walczyłam z całym
zaangażowaniem, ale nie powiedział na ten temat ani słowa. Wystarczyło mu, że
byłam po jego stronie. Miał wystarczająco wielu Śmierciożerców i popleczników,
aby wygrać tę walkę i bez mojej pomocy. Jednak w tych jego szkarłatnych oczach
dostrzegłam jakąś taką iskierkę… Chciał zrobić jakąś złośliwość. Albo już to
zrobił i ciekaw był mojej reakcji lub opinii.
- Zawsze wiedziałem, że wyrośniesz na taką
dziewczynę, jaką jesteś teraz – rzekł wymijająco. – Zostałaś wychowana tak, jak
tego chciałem.
- Mimo że nie przyłożyłeś do tego nawet jednego
palca – dodałam. Jednak nie powiedziałam tego uszczypliwie. Wiedziałam
doskonale, że nie mogłabym spędzić z nim dłuższej ilości czasu. Wykończylibyśmy
się nawzajem. Dlatego cieszyłam się, że miałam tak spokojnych, ciepłych i
kochających opiekunów, których dał mi właśnie Czarny Pan. Miałam wobec niego
spory dług.
Zaśmiał się tak, jak tylko on to potrafił i
wyciągnął ramiona w moim kierunku. Znów było między nami dobrze. Przytuliłam
policzek do jego brzucha. Byłam wdzięczna za tę krótką chwilę ciszy i, choć
słyszałam bardzo wątłe i przytłumione odgłosy walki dobiegając nas z Hogwartu,
mogłam na chwilę ukoić swe zmysły w jego objęciach. Czułam, że na coś oczekuje,
ale był też bardzo spokojny. Najwyraźniej bitwa toczyła się tak, jak sam to
sobie zaplanował. Cieszyłam się jego szczęściem i harmonią w duszy. Nie
zniosłabym kolejnej sprzeczki spowodowanej zbyt dużą ilością moich i jego
emocji.
- Ach, Severusie, jesteś już – głos Czarnego
Pana wyrwał mnie z błogiego zamyślenia. Podniosłam szybko głowę i odwróciłam ją
w kierunku drzwi, których uprzednio nie zauważyłam. Stał w nich Snape. Jego
wyraz twarzy wywołał we mnie niepokój. Zazwyczaj w towarzystwie Lorda
Voldemorta czuł się swobodnie. Teraz stał jakoś nerwowo, ostrożnie patrząc w
naszym kierunku.
- Lucjusz Malfoy przekazał mi, że życzysz
sobie, panie, mojego towarzystwa – przemówił. Głos miał chłodny i opanowany,
choć ja usłyszałam w nim także delikatną nutkę strachu.
- Masz rację. Jesteś doskonałym czarodziejem,
niemniej jednak twoja obecność w Hogwarcie nie będzie już potrzebna – rzekł
Czarny Pan, oddalając się ode mnie. W jego głosie zaś czaiło się coś, co wywołało
we mnie jeszcze większe zdenerwowanie. Serce zaczęło walić mi w piersi jak
dzwon. Niepokój Mistrza Eliksirów całkowicie mi się udzielił.
- W takim razie dlaczego mnie wezwałeś? –
zapytał tak uprzejmie, jak tylko mógł, nie zmieniając jednocześnie temperatury
swojej wypowiedzi. – Mam odnaleźć Pottera? Pozwól mi tam wrócić i przyprowadzić
go do ciebie.
Voldemort zaczął przechadzać się bardzo powoli
po komnacie, co sprawiło, że cofnęłam się w mroczniejszy kąt, by móc całkiem
neutralnie obserwować całą sytuację. Nie byłam już tutaj potrzebna, aczkolwiek
wuj nie odprawił mnie, więc nie mogłam tak po prostu odejść. Poza tym coś w
jakiś niesamowicie silny sposób trzymało mnie tutaj. Stałam, jak
zahipnotyzowana i śledziłam to nieruchomą twarz Czarnego Pana, to napiętą twarz
Snape’a. Kiedy zapadała na moment cisza, zdawało mi się, że wypełnia ją głośne,
niespokojne bicie mojego serca. Chwilę później zorientowałam się, że moje
dłonie zaciśnięte są boleśnie w pięści. Natomiast Voldemort kontynuował.
- Mam pewien problem – zaczął podejrzanie
łagodnie.
Zawsze, kiedy zachowywał się w ten sposób,
zaczynałam się bać. Nie wróżyło to nic dobrego, wręcz przeciwnie. Czarny Pan
wbrew pozorom był w niektórych sytuacjach niesamowicie przewidywalny. W tym
wypadku jego dobrotliwy ton głosu był niczym cisza przed burzą.
W tym czasie Snape milczał, wpatrzony w naszego
pana jak w obraz, słuchał każdego jego słowa z takim skupieniem, jak uczeń na
swojej pierwszej lekcji z surowym nauczycielem.
- Ta różdżka mnie nie słucha – dodał Voldemort,
a w jego oczach zaigrały czerwone światełka, jakby prowadził przemiłą rozmowę
przy piwie ze swoim najlepszym przyjacielem.
- Ależ panie mój – zaczął Snape. – Rzucałeś tą
różdżką bardzo niezwykłe zaklęcia… nie rozumiem więc, dlaczego…
- Nie – przerwał mu, a w jego głosie pierwszy
raz zabrzmiała nutka stanowczości. – To ja jestem niezwykły. A ta różdżka…
Rzucałem nią zwykłe zaklęcia. Nie ma żadnej różnicy między Czarną Różdżką a tą,
którą nabyłem u Ollivandera wiele lat temu. Zupełnie nic.
W przepełnionej kurzem i napięciem komnacie
zapanowała grobowa cisza. Snape milczał, obserwując, jak Voldemort nadal krąży
po pokoju, obserwując ściany. Przez moment czułam, że za chwilę się uduszę,
jeśli nie odetchnę. Westchnęłam więc ciężko, jakby coś ciężkiego spoczywało na
mojej piersi, pragnąc odebrać mi ostatni oddech. Otworzyłam dłonie i zerknęłam
na nie ukradkiem. Ich wnętrze było poznaczone czerwonymi, wyraźnymi śladami
moich paznokci. Opuściłam szybko ręce i spojrzałam w panice na Czarnego Pana,
mimo że ten nie uczynił nic, co mogło być powodem mojej gwałtownej reakcji.
- Czy wiesz, dlaczego wezwałem cię tutaj z pola
walki?
- Nie, ale upraszam, abyś pozwolił mi tam
wrócić i przyprowadzić do ciebie chłopaka. Obiecuję, że…
- Mówisz zupełnie tak, jak Lucjusz – przerwał
mu ponownie Voldemort, a w jego głosie po raz drugi zabrzmiał srogi chłód. –
Ale żaden z was nie rozumie go tak, jak ja. Potter przyjdzie do mnie sam. Znam
jego słabości i wiem, że nie będzie mógł znieść patrzenia na śmierć swoich
przyjaciół. Będzie chciał nas powstrzymać.
- A jeśli ktoś z naszych przez przypadek go
zabije?
Czarny Pan zaśmiał się cicho, jednak groźba
zawarta w tym śmiechu była już bardzo wyraźnie dosłyszalna. Patrzyłam na niego
i nie poznawałam swego wuja. Jeszcze kilka minut temu był taki troskliwy. Tak
spokojny. A teraz zmienił się w ożywioną przez elektryczny impuls maszynę.
- Śmierciożercy znają instrukcję. Zabijają jego
przyjaciół. Im więcej, tym lepiej. A Pottera mają złapać i przyprowadzić do
mnie. Ale to jest już ich sprawa. Nie chcę teraz rozmawiać ani o
Śmierciożercach, ani o Harrym Potterze, tylko o tobie, Severusie. Jesteś dla
mnie bardzo cenny. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo.
Podszedł w moim kierunku i stanął tuż za mną, a
jego ręce, niby przypadkiem, otoczyły moją postać, co wywołało we mnie jeszcze
większy niepokój. Poczułam jego silny uścisk dookoła prawego nadgarstka.
Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem naprężona. Byłam niczym
struna w skrzypcach – gotowa do wydania z siebie najpiękniejszego dźwięku, na
jaki było mnie stać.
- Dobrze wiesz, panie mój, jak jestem ci
wierny. Niczego nie pragnę bardziej, jak służyć tobie i tylko tobie, panie.
Dlatego pokornie proszę cię, pozwól mi wrócić do zamku i odnaleźć Pottera.
- Już podjąłem decyzję – w głosie Czarnego Pana
wyraźnie można już było usłyszeć zniecierpliwienie. – Ale skoro chcesz
rozmawiać o tym chłopcu… Dobrze. Powiedz mi, co się stanie, kiedy już mi go tu
dostarczą?
Twarz Snape’a rozluźniła się nieco, jakby on
sam był rad, że udało mu się zmienić temat.
- Z całą pewnością zabijesz go, panie mój.
- Och, nie, to nie takie proste, jak ci się
wydaje, Severusie – rzekł. – Otóż właśnie to jest problem, który dręczy mnie od
jakiegoś czasu. Ta różdżka nie służy mi, jak powinna. Moja stara, cisowa
różdżka zawiodła kilkakrotnie. Ollivander poradził mi, abym użył innej, więc
pożyczyłem różdżkę, jak sam dobrze wiesz, od Sophie. Ale ona również się nie
sprawdziła. Jak myślisz, dlaczego?
Oczy Snape’a przestały wpatrywać się w swego
pana. Teraz utkwione były w Nagini, która wiła się w złotej, magicznej kuli
niczym jakieś majestatyczne, pełne piękna i wdzięku wodne stworzenie.
- Ja… nie potrafię ci na to odpowiedzieć.
- Nie potrafisz? – w głosie Voldemorta
zabrzmiała całkiem wyraźnie udawana naiwność. – Ty? Severusie, przecież jesteś
taki sprytny. Taki mądry. Jesteś jednym z moich najlepszych Śmierciożerców, sam
o tym doskonale wiesz. Ale powiem ci. Odnalazłem trzecią różdżkę. Z całą
pewnością już o niej kiedyś słyszałeś. Mówią o niej Berło Śmierci. Różdżka
Przeznaczenia. Długo jej szukałem, ale okazała się być bliżej, niż sam bym
przypuszczał. Zabrałem ją z grobu Albusa Dumbledore’a.
Uśmiechnął się paskudnie, najwyraźniej dumny ze
swojego wyczynu. Zapragnęłam natychmiast wybiec z tego pomieszczenia. Znów
poczułam wstręt i niepokój tak, jak wtedy, gdy znalazłam zwłoki tej małej,
niewinnej dziewczynki. Ale Czarny Pan trzymał mnie mocno. Nie mogłam wykonać
żadnego konkretnego ruchu. Stałam więc przez Voldemortem niczym tarcza, a on
wciąż mówił i mówił, burząc tę harmonię, którą kilkanaście minut temu sam
stworzył.
- Czarna Różdżka nie jest mi do końca
posłuszna, ponieważ nie jestem jej prawdziwym panem. Przyjęła sobie taką
zasadę, że jej władca musi zabić poprzedniego właściciela. Ty zabiłeś Albusa
Dumbledore’a, a ja… cóż. Szkoda.
- Nie, błagam…! – zawołałam, ale Voldemort
odepchnął mnie z taką siłą, że uderzyłam plecami w ścianę, wzniecając w tym
miejscu kłąb duszącego kurzu
- Zamilcz! – wysyczał w moją stronę, a jego
źrenice zwęziły się gwałtownie. Odwrócił swe blade, emanujące czarodziejską
poświatą oblicze w kierunku Snape’a, który zdążył zaledwie wykrztusić:
- Panie!
Błysnęło, świsnęła Czarna Różdżka, ja chyba coś
krzyknęłam, podnosząc się z ziemi na trzęsących się nogach… I wszystko się
skończyło. Mistrz Eliksirów wzdrygnął się, ale nic się nie stało. Przez moment
pomyślałam, że Lord Voldemort jednak się rozmyślił, lecz trwało to zaledwie
króciutki moment. Usłyszałam cichy szept dobiegający z ust Lorda:
- Zabij!
Kula, w której unosiła się Nagini, błyskawicznie
zbliżyła się do Snape’a i wchłonęła najpierw jego głowę, później ramiona…
Słyszałam tylko krzyk Mistrza Eliksirów, który mieszał się z moim własnym… Nie
widziałam nic, tylko rozmazaną, złotą kulę energii, rozjarzoną w mroku
zakurzonej komnaty. Czarny Pan momentalnie znalazł się przy mnie, trzymając z
całej siły moje szamoczące się jak w jakimś ataku ciało. Pragnęłam odepchnąć
go, ale był zbyt silny. Po raz kolejny okazał swą przeogromną moc, przy której
moja własna potęga była niczym. Zaledwie słabym, wiosennym podmuchem ciepłego
wiatru. Chciałam rozorać mu pazurami twarz, lecz moje dłonie zostały
bezceremonialnie przygwożdżone do drewnianej, szorstkiej podłogi. Toczyliśmy ze
sobą milczącą walkę, przynajmniej on, gdyż ja wrzeszczałam tak, jakby mnie
obdzierano ze skóry. Obok Severus tracił krew. Poczułam jej ostry zapach, który
pobudził mnie jeszcze bardziej. Ale Czarny Pan nie musiał już ze mną walczyć.
Puścił mnie, a kula odsunęła się od leżącego pod ścianą profesora.
Potrzebowałam zaledwie kilku sekund, aby powrócić do swego ciała i ocenić
sytuację.
Voldemort powstał, dysząc nieznacznie po
szarpaninie ze mną, a Nagini powróciła do niego. Otrzepał szatę kilkoma
płynnymi, silnymi ruchami i rzekł beznamiętnie:
- Przykro mi.
Na tym się skończyło jego współczucie. Nie
mogłam w to uwierzyć.
A Severus Snape leżał pod ścianą, tam, gdzie
upadł, brocząc obficie krwią. Próbował wymacać ranę, którą ujrzałam na jego
szyi i aż się skrzywiłam. Podczołgałam się do niego na kolanach, czując na
policzkach palące łzy.
- Co ty zrobiłeś?! – zawołałam w stronę wuja,
nieporadnie usiłując zakryć zbyt małą dłonią ziejącą z jego gardła dziurę.
Palce Snape’a zacisnęły się na moich ramionach. Starałam się nie patrzeć w jego
oczy. – Panie mój… to się nie dzieje!
Zaszlochałam gwałtownie, łapiąc z całych sił
powietrze w spragnione tlenu płuca. Wydawało mi się, że śnię. Krwawiący pode
mną Snape, rozpaczliwie chwytając w ciało ostatnie resztki życia, stojący nad
nami Lord Voldemort… W głowie miałam całkowitą pustkę. Nie miałam zielonego
pojęcia, co robić. Żadne zaklęcie nie przychodziło mi na myśl… żadne słowa,
które mogłyby przekonać mego wuja do cofnięcia tego, co uczynił… Miałam jedynie
nadzieję, że moje łzy jakoś wzruszą jego twarde, beznamiętne, lodowate
sumienie. Zawsze wydawało mi się, że Severus nigdy nie umrze… był tak jedyną
stałą osobą na ziemi, o której mogłam myśleć jak o śmiertelniku, który będzie
trwać do końca świata. Kochałam go. Był moim przyjacielem. Nigdy mnie nie
zawiódł. Nigdy mnie nie zdradził. Nigdy nie zranił moich uczuć.
- Stracisz mnie! – zawołałam ostatni raz do
wuja, a gniew i rozpacz mieszały się we mnie, wybuchając na przemian. Drżałam
na całym ciele i nie mogłam tego opanować, to było tak ludzkie… Kolejne słowa
wyplułam z siebie, jakby były śmiertelną trucizną: - Nie pozwolę mu umrzeć, to
jest wojna… mamy zabijać wrogów, a nie siebie nawzajem!
- Przestań. Już mu nie pomożesz. Nikomu nam na
górze nie zależy na twojej duszy – odparł chłodno i opuścił komnatę, zabierając
za sobą Nagini. Jakże naiwnie…
Zostaliśmy całkiem sami. Ostatnie drgnięcia
ciała Snape’a zdawały się ciągnąć mnie za sobą w mroczną otchłań Śmierci. Zatem
zapragnęła zabrać tej nocy dwie ofiary: śmiertelną i nieśmiertelną. To był dla
niej przezabawny żart.
- Severusie… błagam, co mogę zrobić…
Łzy kapały mi z twarzy na przód jego szaty,
mieszając się z wyciekającą pomiędzy moimi palcami krwią. Czułam wyraźnie nie
tylko jej zapach, ale i ostrą, nieprzyjemną woń jadu węża.
- Sophie…
Nie mogłam słuchać tego charczącego głosu.
Muzyka całkowicie ucichła. Nie było już ani skrzypiec, ani podniosłych uderzeń
bębnów, umilkło też pianino. Żaden anioł już nie śpiewał. To był koniec. Barwy
wyblakły. Swym szkarłatem lśniła tylko krew. Zmusiłam się, aby spojrzeć w tej
jego czarne, puste jak dwa tunele oczy, z których wyciekało światło. Zdało mi
się przez chwilę, że łączę się z nim w jedną ofiarę. Nie chciałam umierać, ale
nie potrafiłabym znieść wieczności ze świadomością, że mogłam mu pomóc, a tego
nie zrobiłam. Podjęłam kolejną decyzję.
Nie powiedziałam już ani słowa. Pochyliłam się
i wbiłam wszystkie zęby w i tak już ogromną, gorejącą ranę, zrobioną uprzednio
przez Nagini. Krew zalała mi usta, gardło… pociekła mi nawet po brodzie.
Wyssałam całą skażoną przez jad posokę, krztusząc się nią, lecz nie pozwoliłam
sobie uronić ani kropelki. Snape już się nie poruszył, ale mimo to byłam
niesamowicie spokojna i opanowana. Krew, chociaż mocno zatruta, ocuciła mój
zwiędły umysł i pozwoliła myśleć racjonalnie. Rozdrapałam swoje własne gardło,
czując, jak ucieka ze mnie to, co dopiero wypiłam. Natychmiast przystawiłam
wargi Severusa do rany, ale one pozostały martwe i nieporuszone. Do tej właśnie
chwili. Kiedy pierwsza kropla spłynęła mu do gardła, spękane, sine usta nagle
ożyły. Żwawo przylgnęły do rany, którą odnalazły instynktownie i zaczęły ssać.
Ssały tak, jakby zostały stworzone tylko i wyłącznie do tej właśnie czynności.
Nigdy nie doznałam takiego uczucia. Odzyskujące z każdą sekundą siły dłonie
wpiły się w moje ramiona, mocne wargi zacisnęły się dookoła niewielkiej,
nieregularnej, choć głębokiej ranki, a zęby wbijały się w skórę, usiłując
poszerzyć zadrapanie. Zmieszaliśmy się naszym życiem. Krwią. Wymieszało się
złoto moich oczu z jego pustą, lodowatą czernią. Staliśmy się sobie podobni
tak, jak nigdy wcześniej i nigdy później. Nie myślałam już o nikim. Tworzyłam
nowe życie. Uczyniłam to całkowicie machinalnie.
Poczułam nitkę, szarpiącą za moje serce. Już
dość. Dosyć tego. Ale Severus pił, jak spragnione dziecko. W tym momencie
zrozumiałam słowa Armanda. Aby obdarzyć życiem nieśmiertelnym istoty ludzkie,
należy wiedzieć, że nadszedł już ten czas. Ja tego nie czułam. Nie byłam dość
silna… W głowie tak bardzo zamąconej przez mrok utraconej krwi pojawiła się
szalona myśl… zginę, wessana razem z życiodajnym płynem, do żył Severusa. To
wyobrażenie dodało mi mocy.
Zaparłam się mocno rękami i odepchnęłam od
siebie rosnącego w siły Snape’a. To była prawdopodobnie moja ostatnia szansa.
Wykorzystałam ją. Upadłam gdzieś w kącie, dysząc i drżąc na całym ciele.
Wymacałam ranę na szyi, z której miał narodzić się na nowo doskonalszy Mistrz
Eliksirów, ale ta gdzieś zniknęła. Moje serce wciąż biło, choć bardzo osłabione
i zmęczone. Zapragnęłam zagrzebać się gdzieś w chłodnej, wilgotnej ziemi i
zasnąć na wiele lat, ale nie mogłam tego zrobić. Musiałam… musiałam sprawdzić…