7 listopada 2013

Rozdział 351

[ muzyka ]
         Czułam się całkowicie wypompowana. Bez jakichkolwiek emocji, strachu, uczuć… Jedyne, co zaszczepione zostało mi w sercu, to ciekawość pomieszana z niepokojem: co stało się ze Snape’em?
Po omacku wymacałam jego dłoń. Była sztywna i zimna, jak ręka trupa. Przeszył mnie lodowaty dreszcz przerażenia, który przywołał mój umysł z powrotem do ciała. Zdałam sobie sprawę z tego, że drżę z zimna… tak, było mi zimno. Utraciłam przecież tyle krwi… ale czy na próżno? Bałam się na niego spojrzeć, zmysły zaś miałam przytłumione, przez co nie mogłam ani wyczuć życia w jego ciele, ani usłyszeć szmeru płynów tętniących w organach. Ale przecież nie mogłam leżeć w tej zakurzonej, przepełnionej odorem stęchlizny komnatce, mając przed oczami kawałek drewnianej, brudnej podłogi. Dlatego odwróciłam powoli głowę, w tym samym czasie czując się tak, jakbym opuszczała ciało. Już raz doznałam takiego uczucia…
Snape leżał tam, gdzie upadł, jego pierś zaś unosiła się ciężko, on sam natomiast oczy miał zamknięte, czoło pokrywały krople potu. Bez wątpienia żył. Od razu poczułam się lepiej, jednak to uczucie stało się tak samo ulotne, jak ulga, która pojawiła się po zobaczeniu Czarnego Pana.
- Severusie…
Zareagował na moje słowa. Ja jednak nie byłam w stanie wykrztusić nic więcej, nie wiem, dlaczego. Może to przez emocje? A może to, co stało się później, po prostu związało mój język w supeł. Ostatnią rzeczą, którą ujrzałam, były zwrócone w moją stronę czarne oczy Mistrza Eliksirów wypełnione moją krwią i wolą życia. Później świadomość uleciała ze mnie, niczym duch, lecący wprost do nieba.

Otoczyła mnie bardzo gęsta, bezwonna i pozbawiona jakiejkolwiek temperatury mgła tak gęsta, że nie byłam w stanie przebić jej wzrokiem. Nie czułam swego własnego ciała, choć byłam przekonana, że wciąż je posiadam. Nie czułam zimna ani bólu. Zdawało mi się, że właśnie opuszczam ten świat, aby znaleźć się w lepszej czasoprzestrzeni, jednak nie myślałam wtedy o tym. Jasność ogarnęła mnie całą, ale nie przypominało to owego słynnego, ciepłego światełka w tunelu, prowadzącego do miejsca, które miało być tym lepszym, od początku życia wyczekiwanym. Raczej wyglądało to, jak bezchmurne, lecz idealnie białe niebo, a ja opadałam w dół, wpatrując się w nie z taką intensywnością, jakby od tego zależało moje życie…

Nie umarłam. Coś sprowadziło mnie gwałtownie na ziemię. I to dosłownie. Kiedy otworzyłam oczy, spostrzegłam, że leżę na wznak na wilgotnej, przesiąkniętej zapachem rozkładających się liści i nocy ściółce w Zakazanym Lesie i wbijam wzrok w fioletowawe niebo. Mrok nocy powoli uciekał, ustępując miejsca nadchodzącemu powoli porankowi. Przez chwilę wydawało mi się, że wszystko boli mnie straszliwie, jednak w momencie, kiedy usiadłam, poczułam miłe rozluźnienie w całym ciele, które niestety szybko mijało. Czyli to, co widziałam, działo się tylko w mojej głowie… no tak, to przecież oczywiste. W prawdziwym życiu nie mogłabym zapomnieć tego, co przed chwilą się wydarzyło. Ogrom zdarzenia ostatnich kilkudziesięciu minut zwalił się na mnie z całą swoją mocą i krzywdzącym bólem. Mój umysł nie potrafił pojąć zachowania Czarnego Pana. Zostawił mnie tam. Bez jakiegokolwiek zainteresowania. Zostawił mnie na pastwę losu ze zwłokami, jak przynajmniej on sądził, Snape’a, jego umiłowanego i najwierniejszego sługi. Momentalnie przeszyła mnie strzała przerażenia. Skoro dla przesławnego Berła Śmierci był w stanie poświęcić swego najlepszego Śmierciożercę, równie dobrze mógł pozbyć się w ten sam sposób mnie… Znów poczułam strach, tyle, że jeszcze bardziej bolesny i okrutny. Mógł to samo zrobić Barty’emu.
W tej chwili zaprzysięgłam sobie. Jeśli wszyscy przeżyjemy tę wojnę, bez względu na to, co uczyni teraz Severus Snape, nigdy nikomu nie objawię tego, co naprawdę stało się we Wrzeszczącej Chacie. Nigdy. Ale nie ze względu na Mistrza Eliksirów, Lorda Voldemorta czy pozostałych, bezimiennych popleczników mego pana, których prawdopodobnie już nigdy w życiu nie poznam. Tę sprawę musiałam zachować dla siebie ze względu na Bartemiusza. Czarnego Pana kochał bardziej, niż mnie… niż kogokolwiek na świecie. Pękłoby mu serce, gdyby poznał prawdę o tym, jaki naprawdę jest Riddle.

To była kropla, która przelała czarę goryczy tej nocy. Niepewność i samotność skumulowały się we mnie, dodając otuchy przerażeniu i rozpaczy, które od jakiegoś czasu na stałe zagościły w moim sercu. Napięcie związane z tym było nie do zniesienia. Przez kilka minut, które spędziłam bezczynnie siedząc w Zakazanym Lesie i drżąc od nadmiaru emocji, myślałam, że oszaleję. Sekundy zdawały się być całą wiecznością, podczas której nawiedzały mnie wspomnienia spędzonych w Hogwarcie lat.
Pamiętam, jak błąkałam się po tym lesie z Draconem… byłam wtedy taka młoda i taka naiwna… nigdy nie twierdziłam, że w obecnej sytuacji to się zmieniło. Znów dałam się nabrać Czarnemu Panu, wierząc, że mimo całego trawiącego go zła i grzechu, pozostała w nim ostatnia, maleńka cząstka człowieczeństwa.
Nawiedziło mnie wspomnienie Syriusza, dwukierunkowego lusterka… chyba coś wtedy śpiewałam… tak, z całą pewnością to robiłam. Muzyka była… jest dla mnie przecież całym życiem. Myśląc o tym, wytężyłam nagle słuch, jednak nie usłyszałam niczego. Bolesna, mdła, bezmyślna cisza kłuła mnie w uszy, przez które dostawała się głębiej, do duszy, gdzie zostawiała tylko i wyłącznie pustkę. Dźwięki ignorowały mnie. Odgłosy bitwy, dobiegające z zamku, jeszcze bardziej zostały przytłumione przez odległość. Jak wielu zginęło w tym czasie, kiedy ja przeżywałam kolejne w swoim życiu ciężkie, pełne bólu chwile? Pocieszyło mnie to, że inni w tej chwili są w o wiele gorszej sytuacji, niż ja…
I wtedy zwaliło się na mnie niebo.
Zadrżałam w środku z przerażenia o swoją rodzinę, a żołądek ścisnął mi się nieprzyjemnie. Przypomniała mi się Bes i jej słowa… Pomimo to jesteś dzielna… I masz bardzo odważne rodzeństwo! Wszyscy walczą, jestem z nich dumna… To była ostatnia kropla, która, zamiast przelać czarę, zamieniła się w łzy. Nie mogłam tego dłużej znieść. Ukryłam twarz w dłoniach skrytych za podciągniętymi pod brodę kolanami i zapłakałam gorzko, wylewając z siebie wszystkie żale i cały strach, niemniej jednak nie było w tym emocji. Pozostała tylko pustka. Przez chwilę pomyślałam, że może oddałam Snape’owi całą moją zdolność do bycia człowiekiem, ale nie. Nic się przecież nie zmieniło. Severusowi nie urosną kły. Nigdy nie stanie się wampirem. Nie dzięki krwi takiego wyrzutka, jak ja. Chyba…

Mój płacz niósł się echem po Zakazanym Lesie. Brzmiał, jak zawodzenie zagubionej zjawy, której nikt nie mógł usłyszeć. Wszyscy uciekli. W puszczy nie pozostał nikt. Nawet najmniejszej, najbardziej znudzone stworzonko. Byłam tu całkiem sama. Chciałam, aby znów przepełnił mnie ten rodzaj pustki, który pozwala zapomnieć o bliskich mi osobach. Jednak los, który z reguły jest dowcipny, a żarty te bawią tylko jego, postanowił zabawić się po raz kolejny moim kosztem. Nie wiem, czy był to efekt szoku, czy może samotności i przerażenia, ale poczułam na karku lodowaty oddech Śmierci. Ogarnął mnie zwyczajny, ludzki strach przed nieznanym. Nie chciałam umierać, lecz nie chciałam też, aby umierali ci, których kocham. Podświadomie wyciekał ze mnie jadowity egoizm, którego nie powstydziłaby się nawet sama szacowna profesor Umbridge.
Wszystko skończyło się w momencie, kiedy to usłyszałam.
- Walczyliście dzielnie. Ponieśliście także spore straty. Jeśli nadal będziecie stawiać opór, czeka was wszystkich śmierć. Bez wyjątku. Nie chcę tego, ale nie dajecie mi wyboru. Niemniej jednak okażę wam litość. Rozkażę moim oddziałom, aby wycofali się z Hogwartu na godzinę. Zaopiekujcie się rannymi, zbierzcie ciała swoich zmarłych i pochowajcie ich. Teraz zwracam się do ciebie, Harry Potterze. Zezwoliłeś, by przez ciebie zginęli twoi bliscy. To tylko i wyłącznie twoja wina. Ale dam ci ostatnią szansę. Będę czekał na ciebie w Zakazanym Lesie. Przez godzinę. Jeśli się nie zjawisz, bitwa rozpocznie się na nowo, a wtedy sam wkroczę do walki. Dopadnę cię, a później zabiję każdego, kto wejdzie mi w drogę. Masz godzinę.
Uniosłam głowę i pozwoliłam, by ostatnie łzy spłynęły mi po policzkach. Życie poza czasem się skończyło. Musiałam stawić czoła temu, co czekało na mnie w środku Zakazanego Lasu. Nie mogłam przez całą wieczność uciekać przed tym, co nieuniknione, mianowicie przed rozmową z wujem. Nie tylko ja bałam się tego spotkania. Gdzieś tam był też Harry Potter, który bił się z myślami, usiłując opanować strach. Czy będzie kolejną osobą, którą Śmierć zabierze do swego odwiecznego królestwa? Tak całkiem szczerze… nie było mi go wcale żal. To, jak się czuł, idąc na śmierć, jak skazaniec… to, jak czuli się jego bliscy, którzy słyszeli… Zaraz, zaraz. Przecież on nie ma bliskich. Jego rodzina nie żyje. Już nigdy nie spotka swojej matki i ojca, nigdy nie będzie miał rodzeństwa… Nie wiedział, jak czują się ci, którzy mogą w tej bitwie utracić wszystko, dzięki czemu był szczęśliwszy. Utrata własnego życia nigdy nie robi na ludziach silnych takiego wrażenia, jak utrata osoby, którą się kocha.

Podniosłam się na nogi, które były zaskakująco mocne. Nie miałam zielonego pojęcia, w którym miejscu w Zakazanym Lesie się znajduję, musiało to jednak być niedaleko jego skraju, ponieważ widziałam doskonale jaśniejące niebo i blednące gwiazdy, które pojawiły się nagle, jakby chciały zobaczyć, co zostało po wielkiej bitwie w Hogwarcie.
Niemniej jednak w lesie wciąż było ciemno. Udało mi się wyczarować wątły, blady płomyczek, który snuł się leniwie tuż przede mną, oświetlając mi drogę. Co chwilę potykałam się o walające się po ziemi gałęzie, wystające z niej grube korzenie drzew bądź wpadałam do niewielkich dołków wykopanych przed mieszkające tu magiczne stworzenia. Szłam przed siebie, tak, jak podpowiadało mi serce. Tym razem wydawało mi się, że czuję wyraźnie, w którą stronę mam się udać. Wystarczyło zamknąć oczy i kierować się tam, gdzie nogi poniosą…

W pewnym momencie przystanęłam. Usłyszałam wyraźne kroki dwóch osób, które nie robią sobie nic z tego, że ktoś może zlokalizować ich obecność. Ukryłam prowadzący mnie płomyczek w dłoniach, a mrok ogarnął mnie całą. Ujrzałam przechadzających się gdzieś w oddali pomiędzy drzewami dwóch Śmierciożerców. Nie byłam w stanie dostrzec twarzy, lecz rozpoznałam ich po głosach. Byli to Yaxley i chyba… tak, z całą pewnością tym drugim musiał być Dołohow. Nie słyszałam słów, ale domyśliłam się, że szukali po lesie Harry’ego Pottera. Moje zmysły po tym, co wydarzyło się we Wrzeszczącej Chacie, były całkowicie otępiałe. Nie potrafiłam wyczuć zapachu mężczyzn, nie mogłam rozszyfrować ich myśli… Błądziłam, niczym zwykły, marny śmiertelnik. Przez krótką chwilę poczułam niepokój, jednak uwolniło się od niego moje serce, kiedy Śmierciożercy zniknęli mi z oczu. Musiałam udać się do miejsca, gdzie Czarny Pan oczekiwał na Wybrańca, aby właśnie tam zakończyć jego żywot. Chciałam być świadkiem tego przełomu.
Spojrzałam w górę. Wciąż widziałam przebijające się przez korony drzew ciemne, lecz blednące już niebo. Nie myśląc zbyt wiele, wzbiłam się w powietrze, a wiatr złagodził gorączkę wywołaną przez nerwy. Starałam się szybować na tyle wysoko, aby móc dostrzec grupę Śmierciożerców zgromadzonych w jednym miejscu, lecz także na tyle szybko, aby nie widzieć zrujnowanego Hogwartu majaczącego w mroku blednącej nocy.
Nie musiałam długo czekać na moment, w którym ujrzę to, czego szukam. Dotarłam do miejsca, w którym drzewa rosły tak gęsto, że nie byłam w stanie dostrzec niczego, co znajdowało się pod ich koronami, nawet, gdyby ktoś rozpalił tam ognisko. Jednak Śmierciożercy wybrali zupełnie inną część lasu na miejsce spotkania ze swoim panem. Spostrzegłam swego rodzaju polanę widoczną z powietrza, gdzie zgromadzona była całkiem pokaźna grupka odzianych w czarne, zakurzone szaty mężczyzn i kobiet. Natychmiast podeszłam do lądowania, miałam jednak mieszane uczucia co do tego spotkania. Jak miałam się zachować? Podjąć rozmowę na temat Snape’a z wujem?
Wszyscy wpatrywali się w milczeniu, jak prostuję się z godnością i kieruję się w stronę Czarnego Pana. Jego oczy zalśniły w mroku niczym dwa wielkie, szkarłatne reflektory. Przepełniał go jad i złośliwość, którą zamierzał wycelować we mnie. Nie dałam mu się złamać. Wytrzymałam jego prowokujący wzrok.
- Mam nadzieję, że pogodziłaś się już z tym, co się wydarzyło – rzekł. Mówił wystarczająco cicho, aby żaden ze stojących w pobliżu Śmierciożerców go nie usłyszał, lecz także wystarczająco głośno, żebym nie miała problemu ze zrozumieniem jego słów.
Rzuciłam mu wyzywające spojrzenie… i wtedy dojrzałam coś takiego w jego oczach… Byłam prawie pewna, że poznał prawdę. Jednak nie uczynił nic, co mogłoby jakoś mnie urazić, zasmucić… zignorował mój uczynek. To, co się wydarzyło, nie miało dla niego żadnego znaczenia. No tak. Przecież nadszedł moment, w którym wszystko miało pójść do przodu. Severus Snape, inny Śmierciożerca, czy nawet ja… to zeszło nagle na dalszy plan.
- To, co zrobiłaś, to już przeszłość – dodał, a ja uśmiechnęłam się zaskakująco szczerze i ironicznie.
- Uwielbiam cię – odparłam.

Lord Voldemort w pewnej chwili odwrócił się, a jego twarz nagle rozjaśniła się upiornym blaskiem. Znałam ten wyraz. Tak, to był ten moment. 

3 listopada 2013

Rozdział 350

[ muzyka ]
         Nie myliłam się. Zaledwie za zakrętem natknęłam się na sporą grupę walczących ze sobą ludzi. Błogosławiąc w sercu umiejętność latania, zbliżyłam się nieco ku ziemi, aby lepiej widzieć. Ktoś wycelował różdżkę w sufit i wystrzelił z niej szmaragdowozielony, oślepiający pióropusz. Dopiero w momencie, kiedy roztrzaskał się o moją klatkę piersiową, zdałam sobie sprawę, że większość z moich wrogów szybko zdała sobie sprawę z mojego milczącego, wciąż bardzo neutralnego położenia. Spostrzegłam kilka znajomych twarzy, które teraz nie znaczyły dla mnie zupełnie nic. Wyraźnie mignęła mi burza płomiennych, rudych włosów, należących chyba do pani Weasley, czerń skóry walecznego Kingsleya… Zewsząd nacierające na siebie ciała powoli zlewały się w jedną całość, zwłaszcza, że czarownice i czarodzieje walczyli z coraz większą pasją. Ich ramiona zmieniały się w młócące powietrze, świetliste, różnobarwne miecze, twarze wykrzywiał grymas wysiłku i nienawiści, a furkot bardzo zniszczonych już peleryn mieszał się ze zwierzęcymi okrzykami. Oni wszyscy zdawali mi się być w jakiś sposób piękni z tymi wszystkimi maleńkimi ranami, umorusanymi sadzą i nadgryzionymi zębem czasu twarzami, ochrypłymi wrzaskami wydzierającymi się z ich zdartych gardeł… W naturze człowieka tkwi ta jedna irytująca przywara: zawsze pragnie tego, czego on sam nie posiada. Jednak wtedy, gdy już to dostanie, zaczyna tęsknić do poprzedniej formy. Każdego fascynuje ta niezmienna, stała nieśmiertelność. Wieczna młodość. Lecz, kiedy już ją osiągnie, zaczyna tęsknić do poprzedniego, pełnego ulotnych, wspaniałych chwil życia śmiertelnika. Kiedy nie można umrzeć, zaczyna się dostrzegać perfekcję w niedoskonałej, ułomnej egzystencji człowieka. To, że każda chwila może być jego ostatnią…
W pewnej chwili dostrzegłam postać, której widok sprawił, że serce w bardzo ludzki sposób podskoczyło mi do gardła, a żołądek ścisnął się boleśnie. Poczułam się, jakbym nastąpiła na fałszywy stopień, wspinając się po schodach w Hogwarcie, mimo że szybowałam w powietrzu ponad głowami walczących. Kilkanaście metrów tuż pod sobą dostrzegłam znajomy warkocz spleciony z wymykających się już z uścisku grubej wstążki kasztanowych włosów, dobrze znaną mi, teraz nieco postrzępioną, śliwkową szatę i przede wszystkim twarz. Bes nie widziała mnie. Pochłonięta była walką. Jej prawa dłoń władała różdżką z taką sprawnością, o jaką nigdy bym jej nie posądzała. Jednak nie to wprawiło mnie w największe osłupienie zaprawiane suto przerażeniem. Wyglądała jeszcze gorzej niż wtedy, kiedy ją ostatnio widziałam. Stan wojny nie służył jej. Ziemista, ubrudzona czarną sadzą twarz wydawała się być jeszcze bardziej szara i zapadnięta, a szata wisiała na niej i powiewała przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Niemniej jednak nie utraciła dawnej werwy i energii. Robiła uniki i wywijała różdżką z taką samą jak przed laty sprawnością, choć czas całkiem wyraźnie odcisnął na jej ciele swe piętno.
Z trudem udało mi się znaleźć jakieś wolne miejsce wśród tej mieszaniny wojowników, gdzie mogłabym bezpiecznie wylądować. Mimo to zwaliłam z nóg wielu z nich, co spowodowało niewielkie zamieszanie. Wszystko jedno – Śmierciożerca czy Obrońca Hogwartu, strzelał w moją stronę zaklęciami, na które w ogóle nie zważałam, choć odbijały się ode mnie, jak od grubej, srebrnej tarczy. Przepychałam się, wołając matkę tak głośno, jak tylko pozwalało mi na to ludzkie gardło. Bes w końcu mnie usłyszała. Z trudem uniknęła zderzenia z mknącym w jej kierunku zaklęciem oszałamiającym, gdy usiłowała dotrzeć do mnie.
- Sophie…! Tu jesteś! A już obawiałam się, że…
Kolejna, potężna eksplozja pożarła resztę jej słów. Wszyscy, jak na komendę, zakryli głowy ramionami, aby ochronić je przed lecącymi we wszystkie strony odłamkami drewna i kamieni pomieszanych z ogniem. Ktoś wysadził kolejne pomieszczenie. Nawet nie chciałam myśleć o tym, ile osób znajdowało się w środku.
Bes jako pierwsza po wybuchu powróciła do siebie i pomknęła w moją stronę, pokonując ostatnie metry trzema olbrzymimi susami. Przylgnęłam do niej tak, jakbym już jej więcej nie miała zobaczyć. Nie było wykluczone, że jest to nasze ostatnie spotkanie; choć już dawno wyparłam te myśli z głowy, w sercu pozostał niepokój, który nijak nie dał się stłumić.
Przez pierwszy moment wydawało mi się, że matka mnie odepchnie, jednak pomyliłam się. Objęła mnie równie mocno, jak ja ją. Wybuchy i bojowe okrzyki dookoła nas przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Obawiałam się, że poczuję wyrzuty sumienia z powodu swojej decyzji, ale nic takiego się nie wydarzyło. Bes nie mówiła nic, mimo to wydawało mi się, że właśnie tym milczeniem zaakceptowała mój wybór, za co byłam jej niesamowicie wdzięczna. W tej chwili okazała prawdziwe, matczyne uczucia do mnie. Stałam się jej prawdziwą córką.
- Wyglądasz tak…
- Wszystko jest w porządku – przerwała mi, bo dobrze wiedziała, co chciałam powiedzieć. – Nie widziałaś ojca? Nigdzie nie mogę go znaleźć.
- Nie, nie spotkałam nikogo! – mimo że stałyśmy tak blisko siebie, praktycznie nie byłam w stanie przekrzyczeć ryków i hałasu, który tu panował. – Mamo, wiesz, że nigdy…
- Wiem.
Poczułam pieczenie pod powiekami, więc zamrugałam szybko, a oczy mi zwilgotniały. Nie przypuszczałam, że spotkanie z bliską osobą w tej sytuacji wywoła we mnie tak duże emocje. Przypomniałam sobie smak poczucia winy, ale wciąż nie chciałam odwracać się od Czarnego Pana. Widząc tak dużą krzywdę, śmierć, rozpacz, odwagę i łzy, jeszcze bardziej zapragnęłam pozostać przy decyzji, którą podjęłam. Zmiana dokonała się we mnie na dobre. Stałam się czarnym łabędziem.
Bes odwróciła głowę w stronę, z której dobiegł nas jakiś kobiecy wrzask, którego ja nie rozpoznałam, ale ona sama chyba tak. Zrobiła kilka nerwowych, maleńkich kroczków w tamtym kierunku.
- Pomimo to jesteś dzielna! – krzyknęła do mnie. – I masz bardzo odważne rodzeństwo! Wszyscy walczą, jestem z nich dumna…
Coś jeszcze powiedziała, ale nie dosłyszałam już, bo zniknęła w tłumie walczących. W tym samym momencie ktoś ugodził mnie mocno jakimś nieprzyjemnym, piekącym zaklęciem prosto w kark. Skuliłam się i zasyczałam instynktownie, ostry niczym trucizna ból przenikał mnie aż do kości, jednak trwał zaledwie chwilę. Poczułam, jak coś długiego i spiczastego rośnie na całych moich plecach, usiłując podziurawić mi szatę, jednak organizm szybko zwalczył toksynę, a czerwone, jaskrawe kolce zniknęły wraz z poparzeniem. Odwróciłam się w kierunku, z którego nadleciała klątwa, ale moim oczom ukazał się tylko szary tłum. Wściekła i jednocześnie poruszona słowami matki, natychmiast uniosłam się w powietrze. Zapragnęłam opuścić ten korytarz, który w jednej chwili wydał mi się nieznośnie ciasny.
Szybując z nadnaturalną prędkością, rozmyślałam nad tym, co powiedziała mi Bes. Nie była tą samolubną kobietą, która wygląda bezpieczeństwa jedynie swojej rodziny. Od zawsze wiedziałam, że jest odważna i szlachetna. Matka Polka za czasów wojny. Potrafiła zrozumieć, że są sprawy ważniejsze, niż bezpieczeństwo jednostek. Byłam dumna zarówno z niej, jak i z pozostałych członków mojej rodziny. Kochałam ich tak mocno, jak nigdy dotąd i życzyłam im jak najlepiej. Pragnęłam znowu ujrzeć ich, kiedy wzejdzie dzisiaj słońce, a wszystko rozstrzygnie się. Oczywiście na korzyść mojego wuja i pana.
W końcu udało mi się powrócić na dziedziniec. To, co ujrzałam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Moim oczom ukazało się prawdziwe morze pochłoniętych walką ludzkich ciał. Czarnymi, pokrwawionymi falami unosiły się i opadały, mieszając się z dźwiękami surowych, stanowczych bębnów i blaskiem przeróżnych, jaskrawych i oślepiających piorunów strzelających z każdego ramienia, które jeszcze mogło utrzymać różdżkę. Jęki spowodowane cierpieniem, waleczne i ostrzegające okrzyki zdały mi się śpiewem anielskiego chóru, nawet gryzące, wyciskające z oczu łzy chmury czarnego dymu dodawały temu zjawisku nieziemski klimat. Wzniosłam się wysoko, wysoko ponad dziedziniec zamku, tak, że toczący bój magowie przypominali maleńkie, ruchliwe mrówki, a Hogwart szarą, stałą masą kamieni z nadgryzionymi wieżyczkami, rozbitymi oknami, oświetlany nieustannie falami ognia, jaskrawą eksplozją to w swej wschodniej bądź zachodniej części. Zawsze, kiedy później myślałam o bitwie, najpierw stawał mi przed oczami właśnie ten widok. Serce samo radowało mi się, gdy oczy chłonęły ten widok. Nigdy nie będzie on już tak wyrazisty i emocjonujący, jak tej nocy.
Każdy był dzisiaj równy. Ludzie walczyli z magicznym stworzeniami, demonami i potwornymi zwierzętami, o których większości nawet się nie śniło. Dementorzy krążyli nad zamkiem, rozsiewając dookoła straszliwy chłód. Jednak miałam w sobie zbyt wielkiego ducha walki, aby poddać się ich śmiertelnej mocy. Rozłożyłam ramiona i skierowałam się w stronę odkrytego dziedzińca, gdzie walczyła największa grupa osób. Sunęłam przez powietrze niczym spadająca gwiazda, czując coraz większe ciepło. Moje dłonie już płonęły jasnym, wesołym ogniem, a ziemia była z każdym ułamkiem sekundy bliżej i bliżej… Bez najmniejszego problemu zmieniłam kierunek tuż nad ziemią. Poczułam, jak szata sunie po kamiennej, wyszczerbionej już w wielu miejscach posadzce. Tłumy rozstąpiły się przede mną, jakby były morską wodą, a ja Mojżeszem, który sprawuje nad nią władzę za czarodziejskim dotknięciem Palca Bożego. Mój duch frunął poza ciałem, poczułam się nareszcie wolna, niczym nieograniczona. Wojna była moim żywiołem. Tak, słyszałam tu muzykę… Wojna była muzyką. Najczystszym dźwiękiem, danym od Boga, w którego nie wierzyłam, albo… starałam się nie wierzyć. Zbyt dużo mi zabrał, abym mogła mu to wybaczyć. Miał prawie wszystkich, których kochałam. Gdybym ponownie uwierzyła, znów kogoś by mi odebrał.
Z obu moich dłoni wystrzelił jasny, oślepiająco biały promień, który łukiem odepchnął wszystkich walczących ze sobą. Wiedziałam, że wielu Śmierciożerców straciło przez to równowagę i odleciało razem z Obrońcami Hogwartu gdzieś daleko, pod mury zamku, jednak Czarny Pan miał wielu popleczników, którzy byli gotowi zastąpić zabitych i rannych. Tej nocy liczyło się tylko piękno. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że zwycięstwo Lorda Voldemorta to kwestia czasu, a ta niepewna sytuacja potrwa najwyżej do północy, kiedy Harry Potter w całej swej szlachetności, odwadze i samouwielbieniu przybędzie do niego, aby ocalić życie swych bliskich. W przeciwieństwie do mnie, miał on o wiele bardziej czułe sumienie i był bardziej ślepy na piękno. Gdyby tylko mógł ujrzeć to wszystko, co ja widziałam… gdyby mógł usłyszeć te wszystkie idealne dźwięki, które słyszałam, pragnąłby, aby wojna trwała jak najdłużej. Przeplatające się ze sobą w całej swojej cudowności i perfekcji barwy, walące ze wszystkich stron niczym diamenty, klątwy o barwie płynnego złota tryskające niczym wodospad, zalewający swymi bezwzględnymi wodami nieostrożne gardła… Nic nie mogło być lepszego, niż patrzenie na to wszystko, słuchanie i tworzenie. Czułam, że gdybym była w stanie zaśpiewać, stworzyłabym najpiękniejszą pieśń, jaką kiedykolwiek miał świat. Byłaby ponadczasowa, wieczna, zupełnie jak wampiry, które boją się ukazać swe prawdziwe oblicza. Jednak głos uwiązł mi w gardle, emocje całkowicie zawładnęły moim ciałem i tylko dzięki temu poczułam się w tej chwili wolna. Nikogo nad sobą nie miałam i nikim nie rządziłam. Dla tych wszystkich walczących o swe przyziemne sprawy ludzi byłam duchem, dopóki oczywiście nie zacznę ingerować. Nie chciałam z nimi walczyć. Pragnęłam tylko obserwować. Straciłam całkowicie równowagę, nie wiedziałam, czy frunę w górę, czy w dół, jednak to było niesamowite.
Zaczęłam dostrzegać coraz więcej znajomych twarzy. Profesor Trelawney ciskającą swoimi ciężkimi, kryształowymi kulami w Śmierciożerców, McGonagall transmutującą wszystko, co się tylko dało, w coraz dziwniejsze bronie. Zderzyłam się z jej głazem, udającym olbrzyma, ale tylko roztrzaskałam go na drobniutkie kamyczki, pozbawiając złudnej iskierki życia daną przez bawiącą się w Boga nauczycielkę transmutacji. Widok znanych mi z przeszłości twarzy sprowadził mnie na ziemię, a bitwa nie stała się już tak anonimowa.
Leciałam bardzo nisko, dzięki czemu poznawałam coraz więcej osób. W pewnym momencie moje serce przeszyła szpila strachu, zalewająca mnie od środka śmiertelnym, ciekłym srebrem. Jakaś mała, ciemnowłosa dziewczynka leżała bez życia gdzieś pod stertą kamieni – pozostałością po pięknie zdobionej kolumnie. Jej twarz była tak znajoma, że w pewnym momencie całe moje ciało zostało sparaliżowane. Wylądowałam na kolanach, zdzierając je sobie do krwi, nie mogąc oderwać oczu od małego, bladego dziecięcia. Podczołgałam się do niego z walącym w piersi sercem i odwróciłam je drżącymi rękami. Znów poczułam się, jakbym nie natrafiła nogą na stopień, zbiegając ze schodów; żołądek ścisnął mi się boleśnie, jednak szybko poczułam przepełniającą mnie ulgę. Jeszcze nigdy tak bardzo się nie bałam, jak teraz. Dziewczynka mogła mieć nie więcej, jak trzynaście lat. Nigdy dotąd jej nie widziałam, ale była tak uderzająco podobna do moich bliźniaczek… Aż roześmiałam się z radością, a samotna łza spłynęła szybko i zwinnie po moim pokrytym sadzą policzku. Ręce wciąż trzęsły mi się okropnie, lecz w środku byłam już spokojna.
Poczułam wstręt do leżącego trupa. Niesamowicie błękitne i czyste oczy dziewczynki wpatrzone były gdzieś w przestrzeń, a od nich odbijał się mrok bezgwiezdnego, nocnego nieba. Ciała niebieskie nie chciały już patrzeć na rzeź, która się tu odbywała. Odskoczyłam od zwłok i wytarłam ręce o i tak już brudną szatę. Musiałam jak najszybciej się od niej oddalić. Sonya i Kitana są młode, ale rozsądne. To moje siostry. Nie dadzą się tak łatwo zabić.
         Jednak moja samowolka nie mogła trwać wiecznie. Wiedziałam, że prędzej czy później zostanę brutalnie sprowadzona na ziemię. Tak stało się właśnie w tym momencie. Nawet nie zdążyłam na nowo wznieść się w powietrze, kiedy na swoim lewym przedramieniu poczułam wyjątkowo natarczywy, ostry, palący wręcz ból. Czarny Pan mnie wzywał i był bardzo niecierpliwy. Rozejrzałam się dookoła… Czy zamierzał przerwać walkę na jakiś czas? Jednak żaden z jego popleczników nawet nie drgnął, każdy pochłonięty walką na śmierć i życie. Oślepiające, szmaragdowozielone, mordercze zaklęcia błyskały z taką samą intensywnością, jak wcześniej. Najwyraźniej Voldemort chciał widzieć w tej chwili tylko mnie. Dlaczego odciągał mnie od bitwy? Może chciał sprawdzić, czy nadal żyję? A może chciał mi powierzyć jakąś nagłą misję? Byłam przekonana, że on sam nie walczył. Zawsze zostawiał najlepsze na sam koniec, poza tym gdyby wkroczył w wir wojny, szanse Obrońców Hogwartu gwałtownie zmalałyby… do zera. Był najpotężniejszym czarownikiem na tych ziemiach.
Nie pozwoliłam dłużej mu czekać. Bez zastanowienia teleportowałam się. Żadne zaklęcia ochronne nie działały już na terenie Hogwartu.
W głowie szumiało mi już tak bardzo od tego, co działo się w zamku, że nawet nie zauważyłam, kiedy pojawiłam się w jakimś mrocznym, zakurzonym miejscu. Na początku widziałam tylko chłodny, delikatny blask różdżki Lorda Voldemorta, dopiero później zdałam sobie sprawę, gdzie się znajduję. Było to jakieś całkiem duże, lecz jeszcze nie ogromne pomieszczenie… ot, przypominające salon, tyle, że niesamowicie zniszczone. Gdzieś w kącie leżało jakieś roztrzaskane, drewniane krzesło, niedaleko niego jakiś okrągły stolik, przy którym właśnie siedział Czarny Pan, a pod ścianami stały jakieś komody. Wszystko to było tak niesamowicie zakurzone, że wnętrze wyglądało, jakby ktoś przykrył je cieniutką, szarobrązową kołderką. Jedna jedyna rzecz w tym pokoju była zaskakująca i niecodzienna. Nad stołem unosiła się sporych rozmiarów złota kula energii, w której, zupełnie jak w klatce, została zamknięta Nagini. A kłębiła się tam i kłębiła, jakby ktoś zanurzył ją pod wodę.
- Nie próżnowałaś – zauważył Czarny Pan, wstając z jedynego w tym pomieszczeniu niezniszczonego krzesła. W dłoni trzymał różdżkę, którą uniósł i zrobił w powietrzu płynny, powolny ruch. Poczułam, jakby ktoś dmuchnął mi w twarz. Moja szata zaś przesiąkła nieprzyjemnym chłodem, który szybko się ulotnił. Spojrzałam na swoje dłonie. Były nieskazitelnie białe, jak zwykle, a ubranie miałam czyste, bez jakichkolwiek plam krwi, brudu, kurzu czy dziur.
- To jest wojna – oświadczyłam. – Podjęłam decyzję, że wezmę w niej udział. Nie mogę cię zawieść.
Voldemort uniósł jedną brew i spojrzał na mnie badawczo. Przejrzał mnie. Doskonale wiedział, że nie walczyłam z całym zaangażowaniem, ale nie powiedział na ten temat ani słowa. Wystarczyło mu, że byłam po jego stronie. Miał wystarczająco wielu Śmierciożerców i popleczników, aby wygrać tę walkę i bez mojej pomocy. Jednak w tych jego szkarłatnych oczach dostrzegłam jakąś taką iskierkę… Chciał zrobić jakąś złośliwość. Albo już to zrobił i ciekaw był mojej reakcji lub opinii.
- Zawsze wiedziałem, że wyrośniesz na taką dziewczynę, jaką jesteś teraz – rzekł wymijająco. – Zostałaś wychowana tak, jak tego chciałem.
- Mimo że nie przyłożyłeś do tego nawet jednego palca – dodałam. Jednak nie powiedziałam tego uszczypliwie. Wiedziałam doskonale, że nie mogłabym spędzić z nim dłuższej ilości czasu. Wykończylibyśmy się nawzajem. Dlatego cieszyłam się, że miałam tak spokojnych, ciepłych i kochających opiekunów, których dał mi właśnie Czarny Pan. Miałam wobec niego spory dług.
Zaśmiał się tak, jak tylko on to potrafił i wyciągnął ramiona w moim kierunku. Znów było między nami dobrze. Przytuliłam policzek do jego brzucha. Byłam wdzięczna za tę krótką chwilę ciszy i, choć słyszałam bardzo wątłe i przytłumione odgłosy walki dobiegając nas z Hogwartu, mogłam na chwilę ukoić swe zmysły w jego objęciach. Czułam, że na coś oczekuje, ale był też bardzo spokojny. Najwyraźniej bitwa toczyła się tak, jak sam to sobie zaplanował. Cieszyłam się jego szczęściem i harmonią w duszy. Nie zniosłabym kolejnej sprzeczki spowodowanej zbyt dużą ilością moich i jego emocji.
- Ach, Severusie, jesteś już – głos Czarnego Pana wyrwał mnie z błogiego zamyślenia. Podniosłam szybko głowę i odwróciłam ją w kierunku drzwi, których uprzednio nie zauważyłam. Stał w nich Snape. Jego wyraz twarzy wywołał we mnie niepokój. Zazwyczaj w towarzystwie Lorda Voldemorta czuł się swobodnie. Teraz stał jakoś nerwowo, ostrożnie patrząc w naszym kierunku.
- Lucjusz Malfoy przekazał mi, że życzysz sobie, panie, mojego towarzystwa – przemówił. Głos miał chłodny i opanowany, choć ja usłyszałam w nim także delikatną nutkę strachu.
- Masz rację. Jesteś doskonałym czarodziejem, niemniej jednak twoja obecność w Hogwarcie nie będzie już potrzebna – rzekł Czarny Pan, oddalając się ode mnie. W jego głosie zaś czaiło się coś, co wywołało we mnie jeszcze większe zdenerwowanie. Serce zaczęło walić mi w piersi jak dzwon. Niepokój Mistrza Eliksirów całkowicie mi się udzielił.
- W takim razie dlaczego mnie wezwałeś? – zapytał tak uprzejmie, jak tylko mógł, nie zmieniając jednocześnie temperatury swojej wypowiedzi. – Mam odnaleźć Pottera? Pozwól mi tam wrócić i przyprowadzić go do ciebie.
Voldemort zaczął przechadzać się bardzo powoli po komnacie, co sprawiło, że cofnęłam się w mroczniejszy kąt, by móc całkiem neutralnie obserwować całą sytuację. Nie byłam już tutaj potrzebna, aczkolwiek wuj nie odprawił mnie, więc nie mogłam tak po prostu odejść. Poza tym coś w jakiś niesamowicie silny sposób trzymało mnie tutaj. Stałam, jak zahipnotyzowana i śledziłam to nieruchomą twarz Czarnego Pana, to napiętą twarz Snape’a. Kiedy zapadała na moment cisza, zdawało mi się, że wypełnia ją głośne, niespokojne bicie mojego serca. Chwilę później zorientowałam się, że moje dłonie zaciśnięte są boleśnie w pięści. Natomiast Voldemort kontynuował.
- Mam pewien problem – zaczął podejrzanie łagodnie.
Zawsze, kiedy zachowywał się w ten sposób, zaczynałam się bać. Nie wróżyło to nic dobrego, wręcz przeciwnie. Czarny Pan wbrew pozorom był w niektórych sytuacjach niesamowicie przewidywalny. W tym wypadku jego dobrotliwy ton głosu był niczym cisza przed burzą.
W tym czasie Snape milczał, wpatrzony w naszego pana jak w obraz, słuchał każdego jego słowa z takim skupieniem, jak uczeń na swojej pierwszej lekcji z surowym nauczycielem.
- Ta różdżka mnie nie słucha – dodał Voldemort, a w jego oczach zaigrały czerwone światełka, jakby prowadził przemiłą rozmowę przy piwie ze swoim najlepszym przyjacielem.
- Ależ panie mój – zaczął Snape. – Rzucałeś tą różdżką bardzo niezwykłe zaklęcia… nie rozumiem więc, dlaczego…
- Nie – przerwał mu, a w jego głosie pierwszy raz zabrzmiała nutka stanowczości. – To ja jestem niezwykły. A ta różdżka… Rzucałem nią zwykłe zaklęcia. Nie ma żadnej różnicy między Czarną Różdżką a tą, którą nabyłem u Ollivandera wiele lat temu. Zupełnie nic.
W przepełnionej kurzem i napięciem komnacie zapanowała grobowa cisza. Snape milczał, obserwując, jak Voldemort nadal krąży po pokoju, obserwując ściany. Przez moment czułam, że za chwilę się uduszę, jeśli nie odetchnę. Westchnęłam więc ciężko, jakby coś ciężkiego spoczywało na mojej piersi, pragnąc odebrać mi ostatni oddech. Otworzyłam dłonie i zerknęłam na nie ukradkiem. Ich wnętrze było poznaczone czerwonymi, wyraźnymi śladami moich paznokci. Opuściłam szybko ręce i spojrzałam w panice na Czarnego Pana, mimo że ten nie uczynił nic, co mogło być powodem mojej gwałtownej reakcji.
- Czy wiesz, dlaczego wezwałem cię tutaj z pola walki?
- Nie, ale upraszam, abyś pozwolił mi tam wrócić i przyprowadzić do ciebie chłopaka. Obiecuję, że…
- Mówisz zupełnie tak, jak Lucjusz – przerwał mu ponownie Voldemort, a w jego głosie po raz drugi zabrzmiał srogi chłód. – Ale żaden z was nie rozumie go tak, jak ja. Potter przyjdzie do mnie sam. Znam jego słabości i wiem, że nie będzie mógł znieść patrzenia na śmierć swoich przyjaciół. Będzie chciał nas powstrzymać.
- A jeśli ktoś z naszych przez przypadek go zabije?
Czarny Pan zaśmiał się cicho, jednak groźba zawarta w tym śmiechu była już bardzo wyraźnie dosłyszalna. Patrzyłam na niego i nie poznawałam swego wuja. Jeszcze kilka minut temu był taki troskliwy. Tak spokojny. A teraz zmienił się w ożywioną przez elektryczny impuls maszynę.
- Śmierciożercy znają instrukcję. Zabijają jego przyjaciół. Im więcej, tym lepiej. A Pottera mają złapać i przyprowadzić do mnie. Ale to jest już ich sprawa. Nie chcę teraz rozmawiać ani o Śmierciożercach, ani o Harrym Potterze, tylko o tobie, Severusie. Jesteś dla mnie bardzo cenny. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo.
Podszedł w moim kierunku i stanął tuż za mną, a jego ręce, niby przypadkiem, otoczyły moją postać, co wywołało we mnie jeszcze większy niepokój. Poczułam jego silny uścisk dookoła prawego nadgarstka. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem naprężona. Byłam niczym struna w skrzypcach – gotowa do wydania z siebie najpiękniejszego dźwięku, na jaki było mnie stać.
- Dobrze wiesz, panie mój, jak jestem ci wierny. Niczego nie pragnę bardziej, jak służyć tobie i tylko tobie, panie. Dlatego pokornie proszę cię, pozwól mi wrócić do zamku i odnaleźć Pottera.
- Już podjąłem decyzję – w głosie Czarnego Pana wyraźnie można już było usłyszeć zniecierpliwienie. – Ale skoro chcesz rozmawiać o tym chłopcu… Dobrze. Powiedz mi, co się stanie, kiedy już mi go tu dostarczą?
Twarz Snape’a rozluźniła się nieco, jakby on sam był rad, że udało mu się zmienić temat.
- Z całą pewnością zabijesz go, panie mój.
- Och, nie, to nie takie proste, jak ci się wydaje, Severusie – rzekł. – Otóż właśnie to jest problem, który dręczy mnie od jakiegoś czasu. Ta różdżka nie służy mi, jak powinna. Moja stara, cisowa różdżka zawiodła kilkakrotnie. Ollivander poradził mi, abym użył innej, więc pożyczyłem różdżkę, jak sam dobrze wiesz, od Sophie. Ale ona również się nie sprawdziła. Jak myślisz, dlaczego?
Oczy Snape’a przestały wpatrywać się w swego pana. Teraz utkwione były w Nagini, która wiła się w złotej, magicznej kuli niczym jakieś majestatyczne, pełne piękna i wdzięku wodne stworzenie.
- Ja… nie potrafię ci na to odpowiedzieć.
- Nie potrafisz? – w głosie Voldemorta zabrzmiała całkiem wyraźnie udawana naiwność. – Ty? Severusie, przecież jesteś taki sprytny. Taki mądry. Jesteś jednym z moich najlepszych Śmierciożerców, sam o tym doskonale wiesz. Ale powiem ci. Odnalazłem trzecią różdżkę. Z całą pewnością już o niej kiedyś słyszałeś. Mówią o niej Berło Śmierci. Różdżka Przeznaczenia. Długo jej szukałem, ale okazała się być bliżej, niż sam bym przypuszczał. Zabrałem ją z grobu Albusa Dumbledore’a.
Uśmiechnął się paskudnie, najwyraźniej dumny ze swojego wyczynu. Zapragnęłam natychmiast wybiec z tego pomieszczenia. Znów poczułam wstręt i niepokój tak, jak wtedy, gdy znalazłam zwłoki tej małej, niewinnej dziewczynki. Ale Czarny Pan trzymał mnie mocno. Nie mogłam wykonać żadnego konkretnego ruchu. Stałam więc przez Voldemortem niczym tarcza, a on wciąż mówił i mówił, burząc tę harmonię, którą kilkanaście minut temu sam stworzył.
- Czarna Różdżka nie jest mi do końca posłuszna, ponieważ nie jestem jej prawdziwym panem. Przyjęła sobie taką zasadę, że jej władca musi zabić poprzedniego właściciela. Ty zabiłeś Albusa Dumbledore’a, a ja… cóż. Szkoda.
- Nie, błagam…! – zawołałam, ale Voldemort odepchnął mnie z taką siłą, że uderzyłam plecami w ścianę, wzniecając w tym miejscu kłąb duszącego kurzu
- Zamilcz! – wysyczał w moją stronę, a jego źrenice zwęziły się gwałtownie. Odwrócił swe blade, emanujące czarodziejską poświatą oblicze w kierunku Snape’a, który zdążył zaledwie wykrztusić:
- Panie!
Błysnęło, świsnęła Czarna Różdżka, ja chyba coś krzyknęłam, podnosząc się z ziemi na trzęsących się nogach… I wszystko się skończyło. Mistrz Eliksirów wzdrygnął się, ale nic się nie stało. Przez moment pomyślałam, że Lord Voldemort jednak się rozmyślił, lecz trwało to zaledwie króciutki moment. Usłyszałam cichy szept dobiegający z ust Lorda:
- Zabij!
Kula, w której unosiła się Nagini, błyskawicznie zbliżyła się do Snape’a i wchłonęła najpierw jego głowę, później ramiona… Słyszałam tylko krzyk Mistrza Eliksirów, który mieszał się z moim własnym… Nie widziałam nic, tylko rozmazaną, złotą kulę energii, rozjarzoną w mroku zakurzonej komnaty. Czarny Pan momentalnie znalazł się przy mnie, trzymając z całej siły moje szamoczące się jak w jakimś ataku ciało. Pragnęłam odepchnąć go, ale był zbyt silny. Po raz kolejny okazał swą przeogromną moc, przy której moja własna potęga była niczym. Zaledwie słabym, wiosennym podmuchem ciepłego wiatru. Chciałam rozorać mu pazurami twarz, lecz moje dłonie zostały bezceremonialnie przygwożdżone do drewnianej, szorstkiej podłogi. Toczyliśmy ze sobą milczącą walkę, przynajmniej on, gdyż ja wrzeszczałam tak, jakby mnie obdzierano ze skóry. Obok Severus tracił krew. Poczułam jej ostry zapach, który pobudził mnie jeszcze bardziej. Ale Czarny Pan nie musiał już ze mną walczyć. Puścił mnie, a kula odsunęła się od leżącego pod ścianą profesora. Potrzebowałam zaledwie kilku sekund, aby powrócić do swego ciała i ocenić sytuację.
Voldemort powstał, dysząc nieznacznie po szarpaninie ze mną, a Nagini powróciła do niego. Otrzepał szatę kilkoma płynnymi, silnymi ruchami i rzekł beznamiętnie:
- Przykro mi.
Na tym się skończyło jego współczucie. Nie mogłam w to uwierzyć.
A Severus Snape leżał pod ścianą, tam, gdzie upadł, brocząc obficie krwią. Próbował wymacać ranę, którą ujrzałam na jego szyi i aż się skrzywiłam. Podczołgałam się do niego na kolanach, czując na policzkach palące łzy.
- Co ty zrobiłeś?! – zawołałam w stronę wuja, nieporadnie usiłując zakryć zbyt małą dłonią ziejącą z jego gardła dziurę. Palce Snape’a zacisnęły się na moich ramionach. Starałam się nie patrzeć w jego oczy. – Panie mój… to się nie dzieje!
Zaszlochałam gwałtownie, łapiąc z całych sił powietrze w spragnione tlenu płuca. Wydawało mi się, że śnię. Krwawiący pode mną Snape, rozpaczliwie chwytając w ciało ostatnie resztki życia, stojący nad nami Lord Voldemort… W głowie miałam całkowitą pustkę. Nie miałam zielonego pojęcia, co robić. Żadne zaklęcie nie przychodziło mi na myśl… żadne słowa, które mogłyby przekonać mego wuja do cofnięcia tego, co uczynił… Miałam jedynie nadzieję, że moje łzy jakoś wzruszą jego twarde, beznamiętne, lodowate sumienie. Zawsze wydawało mi się, że Severus nigdy nie umrze… był tak jedyną stałą osobą na ziemi, o której mogłam myśleć jak o śmiertelniku, który będzie trwać do końca świata. Kochałam go. Był moim przyjacielem. Nigdy mnie nie zawiódł. Nigdy mnie nie zdradził. Nigdy nie zranił moich uczuć.
- Stracisz mnie! – zawołałam ostatni raz do wuja, a gniew i rozpacz mieszały się we mnie, wybuchając na przemian. Drżałam na całym ciele i nie mogłam tego opanować, to było tak ludzkie… Kolejne słowa wyplułam z siebie, jakby były śmiertelną trucizną: - Nie pozwolę mu umrzeć, to jest wojna… mamy zabijać wrogów, a nie siebie nawzajem!
- Przestań. Już mu nie pomożesz. Nikomu nam na górze nie zależy na twojej duszy – odparł chłodno i opuścił komnatę, zabierając za sobą Nagini. Jakże naiwnie…
Zostaliśmy całkiem sami. Ostatnie drgnięcia ciała Snape’a zdawały się ciągnąć mnie za sobą w mroczną otchłań Śmierci. Zatem zapragnęła zabrać tej nocy dwie ofiary: śmiertelną i nieśmiertelną. To był dla niej przezabawny żart.
- Severusie… błagam, co mogę zrobić…
Łzy kapały mi z twarzy na przód jego szaty, mieszając się z wyciekającą pomiędzy moimi palcami krwią. Czułam wyraźnie nie tylko jej zapach, ale i ostrą, nieprzyjemną woń jadu węża.
- Sophie…
Nie mogłam słuchać tego charczącego głosu. Muzyka całkowicie ucichła. Nie było już ani skrzypiec, ani podniosłych uderzeń bębnów, umilkło też pianino. Żaden anioł już nie śpiewał. To był koniec. Barwy wyblakły. Swym szkarłatem lśniła tylko krew. Zmusiłam się, aby spojrzeć w tej jego czarne, puste jak dwa tunele oczy, z których wyciekało światło. Zdało mi się przez chwilę, że łączę się z nim w jedną ofiarę. Nie chciałam umierać, ale nie potrafiłabym znieść wieczności ze świadomością, że mogłam mu pomóc, a tego nie zrobiłam. Podjęłam kolejną decyzję.
Nie powiedziałam już ani słowa. Pochyliłam się i wbiłam wszystkie zęby w i tak już ogromną, gorejącą ranę, zrobioną uprzednio przez Nagini. Krew zalała mi usta, gardło… pociekła mi nawet po brodzie. Wyssałam całą skażoną przez jad posokę, krztusząc się nią, lecz nie pozwoliłam sobie uronić ani kropelki. Snape już się nie poruszył, ale mimo to byłam niesamowicie spokojna i opanowana. Krew, chociaż mocno zatruta, ocuciła mój zwiędły umysł i pozwoliła myśleć racjonalnie. Rozdrapałam swoje własne gardło, czując, jak ucieka ze mnie to, co dopiero wypiłam. Natychmiast przystawiłam wargi Severusa do rany, ale one pozostały martwe i nieporuszone. Do tej właśnie chwili. Kiedy pierwsza kropla spłynęła mu do gardła, spękane, sine usta nagle ożyły. Żwawo przylgnęły do rany, którą odnalazły instynktownie i zaczęły ssać. Ssały tak, jakby zostały stworzone tylko i wyłącznie do tej właśnie czynności. Nigdy nie doznałam takiego uczucia. Odzyskujące z każdą sekundą siły dłonie wpiły się w moje ramiona, mocne wargi zacisnęły się dookoła niewielkiej, nieregularnej, choć głębokiej ranki, a zęby wbijały się w skórę, usiłując poszerzyć zadrapanie. Zmieszaliśmy się naszym życiem. Krwią. Wymieszało się złoto moich oczu z jego pustą, lodowatą czernią. Staliśmy się sobie podobni tak, jak nigdy wcześniej i nigdy później. Nie myślałam już o nikim. Tworzyłam nowe życie. Uczyniłam to całkowicie machinalnie.
Poczułam nitkę, szarpiącą za moje serce. Już dość. Dosyć tego. Ale Severus pił, jak spragnione dziecko. W tym momencie zrozumiałam słowa Armanda. Aby obdarzyć życiem nieśmiertelnym istoty ludzkie, należy wiedzieć, że nadszedł już ten czas. Ja tego nie czułam. Nie byłam dość silna… W głowie tak bardzo zamąconej przez mrok utraconej krwi pojawiła się szalona myśl… zginę, wessana razem z życiodajnym płynem, do żył Severusa. To wyobrażenie dodało mi mocy.

Zaparłam się mocno rękami i odepchnęłam od siebie rosnącego w siły Snape’a. To była prawdopodobnie moja ostatnia szansa. Wykorzystałam ją. Upadłam gdzieś w kącie, dysząc i drżąc na całym ciele. Wymacałam ranę na szyi, z której miał narodzić się na nowo doskonalszy Mistrz Eliksirów, ale ta gdzieś zniknęła. Moje serce wciąż biło, choć bardzo osłabione i zmęczone. Zapragnęłam zagrzebać się gdzieś w chłodnej, wilgotnej ziemi i zasnąć na wiele lat, ale nie mogłam tego zrobić. Musiałam… musiałam sprawdzić…