Przez chwilę
wszystko całkowicie ustało. Chwilowy szok, paraliż całego ciała… a później
nagły powrót wszelakich zmysłów. Odzyskałam czucie w palcach, którymi sięgnęłam
do kieszeni po różdżkę i obróciłam nią szybko w dłoni ze wzrokiem utkwionym
ciemnym, lakierowanym drewnie.
Ostatnie wahanie…
Czarny Pan podszedł do mnie, ignorując
wszystko, co się dookoła niego działo. A Hogwart coraz bardziej jaśniał na tle
czarnego i nieprzeniknionego jak smoła niebo. Z trudem mogłam opanować drżenie
całego ciała. Poczułam, że muszę być teraz w zamku. Muszę wiedzieć, co się tam
dzieje. Czy są już pierwsze ofiary? Przecież to nie tak miało wyglądać… Na
początku pomyślałam, że będzie to coś na kształt walki w Ministerstwie Magii.
Kilka kolorowych błysków, chaotyczna bieganina… ot, zabawa w kotka i myszkę. A
teraz pierwszy raz poczułam, że to nie jest gra. Nie było poważniejszego
starcia, niż to dzisiaj.
- Tylko słabi nie potrafią podjąć ostatecznej
decyzji – rzekł Lord Voldemort tak cicho, abym tylko ja mogła usłyszeć te
słowa. – Nie zmuszę cię do niczego, ale w końcu musisz się określić, po której
jesteś stronie. Nigdy nie dałem nikomu tego wyboru i nie dam go w przyszłości.
Uniosłam lekko głowę i przeniosłam wzrok z
różdżki na jego twarz. Nie wyrażała nic, co mogłoby mi pomóc w podjęciu tej
decyzji. W głębi serca wiedziałam, że nie mogłabym go zdradzić. Znów pomyślałam
o rodzinie, z którą będę musiała walczyć. Ale oni sobie poradzą… nie muszą się
nam sprzeciwiać. Mogą się poddać. Przecież Czarnemu Panu chodziło tylko i
wyłącznie o Harry’ego Pottera. Tylko on miał zginąć tej nocy. A inni, jeśli
tylko będą rozsądni, poddadzą się. Musiałam zaakceptować fakt, że już dawno
zostałam w to zamieszana. To była moja wojna, wbrew temu, co wmawiał mi od tak
dawna Armand. Jego tu dziś nie ma. Nie zjawi się, aby nam pomóc, więc musiałam
zrobić to ja.
- Masz rację, już dawno powinnam przestać się
przejmować – odpowiedziałam. Już dawno podjęłam decyzję, tylko najnormalniej w
świecie brakowało mi odwagi, aby zacząć zachowywać się tak, jak podpowiadała mi
to zepsuta, czarna natura. Wampiry są martwe. A ja jestem jednym z nich. Nie
zginę ani tej nocy, ani o poranku, ani nigdy. Będę żyć do końca świata. A te
lata, które pozostały moim bliskim… Przecież i tak umrą. Co za różnica, kiedy
to nastąpi.
Piękno, które widziałam, lecąc, było nie do
opisania. Walki przypominały mi dzikie, pierwotne, lecz pełne gracji tańce
dobra ze złem. Niczym nadzieja i śmierć, które skupiły się na tę jedyną noc w
tym właśnie miejscu. Tysiące przepełnionych pasją śmiertelników, roziskrzone
barwami promienie, o których nikomu się nawet nie śniło oraz otaczający to
wszystko mrok. Zdało mi się to nieziemską muzyką. Na początku tylko monotonne,
złowróżbne bębny, przypominające bicie ogromnych zegarów, odmierzając czas do
końca. Następnie budujące napięcie skrzypce, mieszając się niepokojąco z
kontrabasem, którego działania pragnie zagłuszyć zazdrosny fortepian. A
wszystko to coraz głośniej i głośniej… bez najmniejszego ładu, tak, jak właśnie
to wszystko widziałam. Przepyszna improwizacja.
Leciałam wciąż bardzo wysoko, a świat po mojej
prawej i lewej stronie zdał mi się rozmazaną, pełną barw i mroku plamą,
widziałam tylko to, co było pode mną. Błysk nagich torsów olbrzymów odcinał się
wyraźnie na tle szarej, brunatnej i czarnej mieszaniny ludzkich ciał, do
złudzenia przypominając perłowo białe postacie duchów.
Choć mocno wytężałam wzrok, nie ujrzałam nikogo
znajomego. Każdy człowiek tej nocy miał być anonimowym, pozbawionym twarzy
śmiertelnikiem. Pionkiem, którego los zależał tylko i wyłącznie od Śmierci,
grającej w największe szachy, jakie widział świat. Czy przetrwa? Wszystko
zależało tylko i wyłącznie od Niej, bo to właśnie Ona wyznaczała zasady gry.
Różdżkę, którą ściskałam w dłoni, schowałam do
kieszeni, zanim jeszcze wyruszyłam. Nie będzie mi potrzebna tej nocy.
Zapragnęłam sprawdzić się, jako oddana swemu wujowi wojowniczka. W sercu
poczułam przyjemny uścisk, kiedy ujrzałam, jak wyprzedzający mnie Śmierciożercy
przejmują zamek. Przecięli mury szkoły tak, jakby były zrobione z masła. Stare,
ogromne odłamki rozpryskały się na wszystkie strony niczym ryż, który ktoś
wysypał z kartonowego pudełka. Ogień, mieszający się z kamieniem, pochłonął już
pierwsze ofiary, których wrzask dobywający się z poparzonych gardeł, docierał
prosto do moich uszu. Zginą ci, którzy nie uznają Czarnego Pana za władcę. Czy
to coś złego? Walki o tron toczyły się, toczą i toczyć się będą, to całkowicie
naturalne. Gdybym tylko zapytała o to Mariusa, ten z całą pewnością
potwierdziłby… przecież był tego wszystkiego świadkiem. To nie nienawiść
popychała Lorda Voldemorta w kierunku zbrodni, tylko ambicja. A ja robiłam to
samo z wielkiej miłości do niego. Poczułam wyraźnie, że zabiłabym każdego, kto
targnąłby się na jego życie. Nikt nie był mu tak oddany, jak ja. Nawet Barty.
On był zwykłym śmiertelnikiem. Co mógłby dla niego zrobić? Umrzeć? Po co
Czarnemu Panu jego śmierć? On potrzebuje nieśmiertelnych bohaterów.
Wrzeszcząc, jak opętana, przebiłam się przez
kamienne mury. Byłam niczym pocisk, rozbijający na drobniutkie kawałki grubą,
starą ścianę. Ujrzałam, jak odłamki lecą na uciekających w popłochu ludzi, lecz
było to zaledwie króciutkie mignięcie. Nie widziałam już nic poza jaskrawymi
barwami muskających mi skórę swym gorącym oddechem pióropuszy, wydobywających
się z równie bezimiennych, jak ich właściciele, różdżek. Wiele z nich odbiło
się ode mnie, trafiając gdzieś w pustą przestrzeń nieprzeniknionego nieba, lecz
krzywdy mojemu ciału nie potrafiły uczynić. W pewnej chwili poczułam, że płonę,
niczym spadająca gwiazda. Biło ode mnie srebro i szkarłat, lecz nie sprawiało
mi bólu. Jedynie złota, ciepła mgła otoczyła całe moje ciało i zaczęła
pochłaniać wszystko, co drewniane. Odcięłam się od hałasu bitewnego, wojennych
okrzyków, wrzasków cierpiętników… pozostała tylko niebiańska harfa, słodki
dźwięk skrzypiec, potrafiący ukoić zmysły każdego śmiertelnego i
nieśmiertelnego człowieka. W tej chwili wszyscy byliśmy ludźmi… nie, nie!
Byliśmy duchami. Nie widziałam niczego, co działo się dookoła mnie. Mrok
przestał istnieć, otaczało mnie tylko jaśniejące niczym Bóg złoto, twarze
walczących przestały wykrzywiać się w bolesnych grymasach, stały się…
Nagle coś sprowadziło mnie raptownie na ziemię.
Widmo Nieba zniknęło, a mrok powrócił tam, gdzie powinien być. Chwilowy,
krótki, lecz ostry ból w prawym barku był oznaką, że jakieś niezwykle potężne
zaklęcie ugodziło mnie w niego. Spadłam na zasłaną gruzem, pyłem i ogniem ziemię
niczym roztrzaskany, mugolski samolot, sunąc jeszcze kilkanaście metrów
naprzód. Minęło kilka sekund, zanim doszłam do siebie i byłam w stanie poderwać
się na nogi. Lecz w momencie, kiedy to uczyniłam, przepełnił mnie gniew tak
przeogromny, że poczułam tlącą się we mnie iskierkę, gotową do eksplozji.
Brudna i okropnie poraniona, rozejrzałam się za osobą, która ośmieliła się
wycelować we mnie różdżką. Natychmiast ją zauważyłam, a to poznanie przytłumiło
moją wściekłość. Jedyną osobą, która nie była pochłonięta walką, okazał się
Syriusz Black. Stał na drugim końcu dziedzińca i patrzył prosto na mnie. W
dłoni drżała mu różdżka. Jego pokryta sadzą i krwią twarz nie wyrażała żadnej
bitewnej zaciętości. Jedynie to potworne rozczarowanie… Nie mogłam na to
patrzeć. Odwróciłam się na pięcie, łopocząc zakurzoną szatą i pobiegłam w
jakimś nieokreślonym kierunku, byle tylko dalej od zawiedzionej postaci
Syriusza, czując jednocześnie, że ten rzucił się za mną w pogoń. Słyszałam jego
rozpaczliwe, przyzywające krzyki:
- Chcesz być tchórzem? Uciekasz?! Teraz
uciekasz…!
Kolejny, złoty pióropusz pomknął w moim
kierunku, musnął jedynie lekko to samo miejsce, w które poprzednio ugodził.
Straciłam równowagę i upadłam na brzuch, co dało Syriuszowi kilkanaście cennych
sekund, aby błyskawicznie znaleźć się przy mnie. Brutalnie szarpnął mnie za
szatę na grzbiecie i postawił na nogi. Siła jego dłoni, które zacisnął na moich
ramionach, zaskoczyła mnie do tego stopnia, że całkowicie zapomniałam o walce,
która się dookoła nas toczyła.
- Chcesz skończyć tak, jak oni?! – Black starał
się przekrzyczeć wrzawę, która skutecznie ogłuszała. – Chcesz tego?
- Tak! – ryknęłam mu prosto w twarz, znowu
rozwścieczona niczym rozjuszony przez czerwoną płachtę byk. Zaczęłam się
szamotać, ale Syriusz przylgnął do mnie całym ciałem, krępując mi każdą
kończynę. Przez chwilę walczyliśmy w milczeniu, każde przepełnione własnymi
emocjami i ideami, za które walczyło. W pewnej chwili udało mi się wyswobodzić
lewą stopę, którą natychmiast odepchnęłam Blacka, aby ten upadł jakiś metr ode
mnie.
- Doskonale! – krzyknął tak głośno, że prawie
ochrypł. – Uciekaj! Skoro tak, to ja nie chcę twojej ofiary! Brzydzi mnie ona…
Zatrzymałam się, sparaliżowana strachem.
- Co ty mówisz!
- Nie mogę pozwolić, żebyś stoczyła się w mrok
tak, jak reszta tych… Ale skoro nic nie mogę na to poradzić, to nie chcę twojej
ofiary! Mogę ją odrzucić, to ja jestem panem mojego życia, nie ty!
W oczach błysnęły mi łzy, kiedy to mówił.
Pierwszy raz tej nocy poczułam lodowaty strach, który w głębi serca przerodził
się w panikę.
- Dobrze zrozumiałam… chcesz się poświęcić?
Nie mogłam na to pozwolić. Tym razem role się
zamieniły. Skoczyłam na niego, jak lwica, polująca na młode łanie. Kolejna tej
nocy próba siły. Syriusz wydał mi się całkowicie szalony. Nie potrafiłam mu
ulec, całe moje serce już dawno należało do mroku. Niepotrzebnie o nie walczył.
Ale nie mogłam też dać Blackowi zginąć. Byłam w stanie znieść jego rosnącą
nienawiść do mnie. Zrozumiałabym, gdyby po wszystkim odwrócił się ode mnie i
nie chciał znać do końca swego życia. Ale nie przeżyłabym, gdyby zginął, aby
zrobić mi na złość.
Jednak ktoś przeszkodził w naszej szarpaninie.
Czarny, gęsty dym wdarł się pomiędzy nas. Szybko poznałam w nim Barty’ego,
który szarpnął Syriusza za szatę i odrzucił go z całą swoją ludzką mocą. Ten
zaś zachwiał się i prawie upadł. Różdżki natychmiast znalazły się w dłoniach
obu mężczyzn. Zanim się zorientowałam, wybuchła walka. Swego przyjaciela
widziałam już wielokrotnie w pojedynkach. Był mistrzem. Natomiast Crouch… dorównywał
mu bez dwóch zdań. Całkowicie zapomniałam o wszystkim, tylko patrzyłam, jak ich
ramiona stają się różnobarwnymi, emanującymi przeogromną energią promieniami,
odbijającymi się nie tylko od wyczarowanych błyskawicznie tarcz, ale i murów
zamku, doprowadzając szkołę do jeszcze większej ruiny. Coraz groźniejsze
zaklęcia zaczęły opuszczać ich różdżki; choć nie znałam ich efektów, bo żadne z
nich jeszcze nie trafiło do celu, czułam narastające napięcie między nimi.
Uciekający w popłochu ludzie, lecz także i walczące grupy Śmierciożerców i
Obrońców Hogwartu starały się unikać tych dwóch ogarniętych furią i morderczym
szałem mężczyzn. Ja również wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w bajeczne,
tęczowe strzały, dopóki jedna z nich nie okazała się byś oślepiającym,
jaskrawozielonym pióropuszem śmiertelnych iskier, które musnęły długie, czarne
włosy Blacka. Poczułam skurcz w żołądku, widząc to, jednak twarz Syriusza
wykrzywiła się w prowokującym uśmiechu, rozświetloną nienawiścią do
przeciwnika. Wypuścił kolejną klątwę, tym razem barwy szafirowej, doprowadzając
moje oczy do bolesnego krzyku, ja sama zaś rzuciłam się w stronę Bartemiusza,
aby przerwać ten pojedynek. Nie mogłam pozwolić, aby pozabijali się nawzajem.
Wojna wojną, ale niech giną w niej osoby, które nie mają dla mnie znaczenia!
Chwyciłam Croucha za ramię i odciągnęłam na
bok. Posłusznie pobiegł za mną, wciąż drżąc z nadmiaru emocji, które targały
jego wnętrzem. Na moment odwróciłam się, aby po raz ostatni spojrzeć w kierunku
Syriusza. Stał samotnie, wciąż bardzo zaskoczony moją reakcją i niespodziewanym
przerwaniem pojedynku. Wpatrywał się we mnie wzrokiem, którego nie zapomnę do
końca świata. Bolesne rozczarowanie pomieszane z czymś, co przypominało… wspomnienie.
Nie mogłam się jednak rozpraszać. Trwała wojna.
To nie miejsce i czas na tanie sentymenty i melancholię. Jedna… jak tu nie czuć
swego rodzaju żalu i litości, kiedy widzi się dookoła uciekające lub usiłujące
nieporadnie walczyć dzieciaki?
Wewnątrz zamku było aż gęsto od gryzącego w
oczy dymu, sadzy i toczących się ze wszystkich stron ludzkich ciał. A każde
chciało dać z siebie jak najwięcej. Okrzyki, zwłaszcza te kobiece, mroziły krew
w żyłach. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyłam, przenigdy czegoś
podobnego nie widziałam. Nic nie może równać się z wojną. Wtedy okazuje się,
jacy naprawdę jesteśmy i co mamy w sercach. Poznajemy siebie nawzajem. Wtedy
wychodzi, że prawdziwi przyjaciele nigdy się nie miłowali, a najgorsi wrogowie
są w stanie sobie pomagać.
To, co ujrzałam na szczycie góry, kiedy Barty
zaprowadził mnie na miejsce spotkania Śmierciożerców, przepełniło mnie
radością. Zobaczyłam tak wielu ludzi, gotowych, aby oddać swe życie za Czarnego
Pana. Lecz teraz, kiedy wkroczyłam w wir walki, zdałam sobie sprawę z tego, że
Obrońców Hogwartu jest o wiele więcej, niż mi się wydawało. Zewsząd nadciągali
ludzie, którzy usiłowali przegnać nas z zamku. Kręciłam się na wszystkie
strony, wirowałam, niczym karuzela, odrzucając ich od siebie za pomocą
przeróżnych zaklęć, ale oni wciąż ciągnęli do mnie niczym mrówki. Niezliczona
ilość mrówek, które, jeśli tylko pozwoliłabym się im dotknąć, wyniosłyby mnie
na swych kruchych, śmiertelnych ramionkach na dziedziniec i rozszarpały, jak
Jana Baptystę. Grenouille. Stałabym się nieśmiertelną, krwawą plamą.
Kilkanaście metrów ode mnie walczył Bartemiusz.
Wkładał w to tyle pasji i zaangażowania, że wydał mi się jedną wielką, odkrytą
emocją. Otaczała go aura złożona ze złota, blasku i podniosłego, złowieszczego
dźwięku wiolonczeli, rozbrzmiewająca coraz głośniej, głośniej, głośniej… W
pewnej chwili był już tylko jednym, gorącym światłem. Coś w środku mówiło mi,
że mogłam go tu zostawić. Mogłam podążyć dalej, aby nie mordować, lecz
rozkoszować się tymi wszystkimi barwami i dźwiękami. Barty był całkiem
bezpieczny w swoim ciele.
Całkowicie zapomniałam o różdżce. Znów
wystrzeliłam w powietrze, jednocześnie uważając, aby nie zahaczyć o naderwane
żyrandole lub nie wpaść w sufit. Lot po pomieszczeniach znacznie ograniczał.
Poczułam swego rodzaju dumę, kiedy przypomniałam sobie, jak Crouch porusza się
w powietrzu. Idealnie. Bez najmniejszego zawahania, jakby urodził się tylko po
to, aby żyć na niebie, pomiędzy chmurami i wiatrem. A przecież jeszcze tak
niedawno bronił się, jak mógł, przed lotem.
Przecinałam powietrze, niczym orzeł wysłany na
zwiad. Znów nie poznawałam ludzi, choć starałam się lecieć na tyle wolno, aby
świat nie rozmazywał się dookoła mnie.
Szkoła była w ruinie. Ujrzałam jakieś porzucone
ciała, cuchnące śmiercią, lecz nie spostrzegłam w nich nic znajomego, więc
postanowiłam pozostawić je same sobie. Śmierć zebrała już pierwsze owoce
naszych złowieszczych postępków. Zamknęłam na moment oczy i rozłożyłam ręce,
pozwalając, aby chłodny powiew rozwiewał mi długie włosy, muskał rozgrzaną
szyję, koił rozpalone policzki… Nie chciałam odciąć się od walk. Wciąż
słyszałam przekleństwa, ryki mężczyzn, piskliwe, gniewne wrzaski kobiet, a
nawet okrzyki dzieci. Nie było już tego podziału. Podczas bitwy każda osoba
staje się wojownikiem, a czas przestaje płynąć. Załamuje się. Tworzy się
zupełnie nowa czasoprzestrzeń. Przenosimy się wszyscy na ten okres do nowego
wszechświata, stworzonego tylko po to, aby w nim mordować i walczyć o życie.
Przestajemy odczuwać głód i zmęczenie, nie mamy zielonego pojęcia, która może
być godzina. Żyjemy walką i nadzieją, że kolejna nić, która została przecięta,
nie należy do kogoś, kogo kochamy.
Otworzyłam oczy i nadal byłam w zamku. Leciałam
wystarczająco szybko, aby stać się dla patrzących na mnie rozmytą, czarną
plamą, ale także na tyle wolno, by widzieć wszystko doskonale. Nie chciałam
nikogo pozbawić życia. Nie pragnęłam zemsty ani zabawy w Pana Boga. Wystarczała
mi atmosfera i przeżywanie tego, co się tutaj działo. Pragnęłam słyszeć
wszędzie muzykę, widzieć barwy i mieszać to ze sobą. Szkarłatne jęki skrzypiec,
brunatne basy bębnów, ale i dziewiczą jasność harfy… tak, teraz słyszałam
wyraźnie. Kakofonia narastających dźwięków zajęła całą moją głowę. Serce drżało
mi w piersi, starając się zrównać z rytmem, jednak emocje nie pozwalały mu na to.
Byłam z góry wygrana, ponieważ osiągnęłam to, co pragnęłam.
Radość okazała się być tak bolesna, że musiałam
jej ulżyć. Eksplozja nastąpiła natychmiast. Nie miałam pojęcia, czy to ja ją
spowodowałam, czy ktoś inny, lecz szybko zorientowałam się, że kamienny sufit,
szybko zmieniając się w kamienne odłamki, zwala mi się prosto na głowę.
Wrzasnęłam mimowolnie, ale to nie uchroniło mnie od przygniecenia. Spadłam
prosto na walczących u mych stóp ludzi razem z gruzem, resztkami drewnianych
belek, jakimiś metalowymi częściami zbroi i lakierowanymi szczątkami ram. To
był koniec świata.
Albo przynajmniej tak mi się wydawało.
Oszołomiona, drżąca na całym ciele, zrzuciłam z
siebie ciężkie, szorstkie głazy, a towarzyszyły mi czyjeś wrzaski. Wszędzie
dookoła mnie ciała… nie miałam pojęcia, czy wciąż tliło się w nich życie, czy
może dusza uleciała już w przestrzeń. Krwawiłam, lecz nie potrafiłam
umiejscowić ran… Powietrze było ciężkie, przepełnione gryzącym dymem i odorem
śmierci. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje… wciąż chyba byłam oszołomiona…
Uciekłam. Wrzaski rozpaczających ludzi przegoniły mnie z miejsca zbrodni, którą
chyba… chyba ja popełniłam. Bałam się zemsty tych śmiertelników. Coś rudego
mignęło mi przed oczami, kiedy automatycznie odwróciłam głowę, aby ostatni raz
zerknąć na skupisko czarodziejów. Ważne… ważne, że przeżyłam. W tym momencie
zrozumiałam zasadę wojny. Podczas bitwy przestają liczyć się bezimienni.
Istotne jest to, co ja sama mogę zrobić dla idei, o którą walczę.
Na nowo uniosłam się w powietrze, a lot ukoił
moje rozdygotane zmysły. Byłam już daleko od katastrofy. Wyleciałam przez
dziurę, która powstała po eksplozji. Na górze nie było nikogo, lecz czułam
bliską obecność śmiertelników. Do moich nozdrzy dotarł także zapach krwi, a do
uszu – głosy. Mknąc w tym właśnie kierunku, miałam trochę czasu, aby rozejrzeć
się po korytarzu. Nie miałam pojęcia, dokąd prowadził, choć przez te siedem lat
bez wątpienia wielokrotnie się nim przechadzałam. Hogwart przestał być szkołą.
Stał się miejscem walki. Grobowcem dla wielu czarodziejów i czarownic. Obdarte
z gobelinów ściany świeciły swą nagością i nosiły ślady po zaklęciach. Kamień w
wielu miejscach poodpryskiwał, wysokie, dawniej wypełnione wielobarwnymi
witrażami okna stały się bezkształtnymi, mrocznymi dziurami, a ramy obrazów
wisiały puste. Wiele z nich leżało roztrzaskane na ziemi, inne, niczym
wisielce, kołysały się na gwoździach, połamane i żałosne. Przyspieszyłam. Nie
mogłam marnować czasu.