31 października 2013

Rozdział 349

[ muzyka 
         Przez chwilę wszystko całkowicie ustało. Chwilowy szok, paraliż całego ciała… a później nagły powrót wszelakich zmysłów. Odzyskałam czucie w palcach, którymi sięgnęłam do kieszeni po różdżkę i obróciłam nią szybko w dłoni ze wzrokiem utkwionym ciemnym, lakierowanym drewnie.
Ostatnie wahanie…
Czarny Pan podszedł do mnie, ignorując wszystko, co się dookoła niego działo. A Hogwart coraz bardziej jaśniał na tle czarnego i nieprzeniknionego jak smoła niebo. Z trudem mogłam opanować drżenie całego ciała. Poczułam, że muszę być teraz w zamku. Muszę wiedzieć, co się tam dzieje. Czy są już pierwsze ofiary? Przecież to nie tak miało wyglądać… Na początku pomyślałam, że będzie to coś na kształt walki w Ministerstwie Magii. Kilka kolorowych błysków, chaotyczna bieganina… ot, zabawa w kotka i myszkę. A teraz pierwszy raz poczułam, że to nie jest gra. Nie było poważniejszego starcia, niż to dzisiaj.
- Tylko słabi nie potrafią podjąć ostatecznej decyzji – rzekł Lord Voldemort tak cicho, abym tylko ja mogła usłyszeć te słowa. – Nie zmuszę cię do niczego, ale w końcu musisz się określić, po której jesteś stronie. Nigdy nie dałem nikomu tego wyboru i nie dam go w przyszłości.
Uniosłam lekko głowę i przeniosłam wzrok z różdżki na jego twarz. Nie wyrażała nic, co mogłoby mi pomóc w podjęciu tej decyzji. W głębi serca wiedziałam, że nie mogłabym go zdradzić. Znów pomyślałam o rodzinie, z którą będę musiała walczyć. Ale oni sobie poradzą… nie muszą się nam sprzeciwiać. Mogą się poddać. Przecież Czarnemu Panu chodziło tylko i wyłącznie o Harry’ego Pottera. Tylko on miał zginąć tej nocy. A inni, jeśli tylko będą rozsądni, poddadzą się. Musiałam zaakceptować fakt, że już dawno zostałam w to zamieszana. To była moja wojna, wbrew temu, co wmawiał mi od tak dawna Armand. Jego tu dziś nie ma. Nie zjawi się, aby nam pomóc, więc musiałam zrobić to ja.
- Masz rację, już dawno powinnam przestać się przejmować – odpowiedziałam. Już dawno podjęłam decyzję, tylko najnormalniej w świecie brakowało mi odwagi, aby zacząć zachowywać się tak, jak podpowiadała mi to zepsuta, czarna natura. Wampiry są martwe. A ja jestem jednym z nich. Nie zginę ani tej nocy, ani o poranku, ani nigdy. Będę żyć do końca świata. A te lata, które pozostały moim bliskim… Przecież i tak umrą. Co za różnica, kiedy to nastąpi.

Piękno, które widziałam, lecąc, było nie do opisania. Walki przypominały mi dzikie, pierwotne, lecz pełne gracji tańce dobra ze złem. Niczym nadzieja i śmierć, które skupiły się na tę jedyną noc w tym właśnie miejscu. Tysiące przepełnionych pasją śmiertelników, roziskrzone barwami promienie, o których nikomu się nawet nie śniło oraz otaczający to wszystko mrok. Zdało mi się to nieziemską muzyką. Na początku tylko monotonne, złowróżbne bębny, przypominające bicie ogromnych zegarów, odmierzając czas do końca. Następnie budujące napięcie skrzypce, mieszając się niepokojąco z kontrabasem, którego działania pragnie zagłuszyć zazdrosny fortepian. A wszystko to coraz głośniej i głośniej… bez najmniejszego ładu, tak, jak właśnie to wszystko widziałam. Przepyszna improwizacja.
Leciałam wciąż bardzo wysoko, a świat po mojej prawej i lewej stronie zdał mi się rozmazaną, pełną barw i mroku plamą, widziałam tylko to, co było pode mną. Błysk nagich torsów olbrzymów odcinał się wyraźnie na tle szarej, brunatnej i czarnej mieszaniny ludzkich ciał, do złudzenia przypominając perłowo białe postacie duchów.
Choć mocno wytężałam wzrok, nie ujrzałam nikogo znajomego. Każdy człowiek tej nocy miał być anonimowym, pozbawionym twarzy śmiertelnikiem. Pionkiem, którego los zależał tylko i wyłącznie od Śmierci, grającej w największe szachy, jakie widział świat. Czy przetrwa? Wszystko zależało tylko i wyłącznie od Niej, bo to właśnie Ona wyznaczała zasady gry.
Różdżkę, którą ściskałam w dłoni, schowałam do kieszeni, zanim jeszcze wyruszyłam. Nie będzie mi potrzebna tej nocy. Zapragnęłam sprawdzić się, jako oddana swemu wujowi wojowniczka. W sercu poczułam przyjemny uścisk, kiedy ujrzałam, jak wyprzedzający mnie Śmierciożercy przejmują zamek. Przecięli mury szkoły tak, jakby były zrobione z masła. Stare, ogromne odłamki rozpryskały się na wszystkie strony niczym ryż, który ktoś wysypał z kartonowego pudełka. Ogień, mieszający się z kamieniem, pochłonął już pierwsze ofiary, których wrzask dobywający się z poparzonych gardeł, docierał prosto do moich uszu. Zginą ci, którzy nie uznają Czarnego Pana za władcę. Czy to coś złego? Walki o tron toczyły się, toczą i toczyć się będą, to całkowicie naturalne. Gdybym tylko zapytała o to Mariusa, ten z całą pewnością potwierdziłby… przecież był tego wszystkiego świadkiem. To nie nienawiść popychała Lorda Voldemorta w kierunku zbrodni, tylko ambicja. A ja robiłam to samo z wielkiej miłości do niego. Poczułam wyraźnie, że zabiłabym każdego, kto targnąłby się na jego życie. Nikt nie był mu tak oddany, jak ja. Nawet Barty. On był zwykłym śmiertelnikiem. Co mógłby dla niego zrobić? Umrzeć? Po co Czarnemu Panu jego śmierć? On potrzebuje nieśmiertelnych bohaterów.

Wrzeszcząc, jak opętana, przebiłam się przez kamienne mury. Byłam niczym pocisk, rozbijający na drobniutkie kawałki grubą, starą ścianę. Ujrzałam, jak odłamki lecą na uciekających w popłochu ludzi, lecz było to zaledwie króciutkie mignięcie. Nie widziałam już nic poza jaskrawymi barwami muskających mi skórę swym gorącym oddechem pióropuszy, wydobywających się z równie bezimiennych, jak ich właściciele, różdżek. Wiele z nich odbiło się ode mnie, trafiając gdzieś w pustą przestrzeń nieprzeniknionego nieba, lecz krzywdy mojemu ciału nie potrafiły uczynić. W pewnej chwili poczułam, że płonę, niczym spadająca gwiazda. Biło ode mnie srebro i szkarłat, lecz nie sprawiało mi bólu. Jedynie złota, ciepła mgła otoczyła całe moje ciało i zaczęła pochłaniać wszystko, co drewniane. Odcięłam się od hałasu bitewnego, wojennych okrzyków, wrzasków cierpiętników… pozostała tylko niebiańska harfa, słodki dźwięk skrzypiec, potrafiący ukoić zmysły każdego śmiertelnego i nieśmiertelnego człowieka. W tej chwili wszyscy byliśmy ludźmi… nie, nie! Byliśmy duchami. Nie widziałam niczego, co działo się dookoła mnie. Mrok przestał istnieć, otaczało mnie tylko jaśniejące niczym Bóg złoto, twarze walczących przestały wykrzywiać się w bolesnych grymasach, stały się…

Nagle coś sprowadziło mnie raptownie na ziemię. Widmo Nieba zniknęło, a mrok powrócił tam, gdzie powinien być. Chwilowy, krótki, lecz ostry ból w prawym barku był oznaką, że jakieś niezwykle potężne zaklęcie ugodziło mnie w niego. Spadłam na zasłaną gruzem, pyłem i ogniem ziemię niczym roztrzaskany, mugolski samolot, sunąc jeszcze kilkanaście metrów naprzód. Minęło kilka sekund, zanim doszłam do siebie i byłam w stanie poderwać się na nogi. Lecz w momencie, kiedy to uczyniłam, przepełnił mnie gniew tak przeogromny, że poczułam tlącą się we mnie iskierkę, gotową do eksplozji. Brudna i okropnie poraniona, rozejrzałam się za osobą, która ośmieliła się wycelować we mnie różdżką. Natychmiast ją zauważyłam, a to poznanie przytłumiło moją wściekłość. Jedyną osobą, która nie była pochłonięta walką, okazał się Syriusz Black. Stał na drugim końcu dziedzińca i patrzył prosto na mnie. W dłoni drżała mu różdżka. Jego pokryta sadzą i krwią twarz nie wyrażała żadnej bitewnej zaciętości. Jedynie to potworne rozczarowanie… Nie mogłam na to patrzeć. Odwróciłam się na pięcie, łopocząc zakurzoną szatą i pobiegłam w jakimś nieokreślonym kierunku, byle tylko dalej od zawiedzionej postaci Syriusza, czując jednocześnie, że ten rzucił się za mną w pogoń. Słyszałam jego rozpaczliwe, przyzywające krzyki:
- Chcesz być tchórzem? Uciekasz?! Teraz uciekasz…!
Kolejny, złoty pióropusz pomknął w moim kierunku, musnął jedynie lekko to samo miejsce, w które poprzednio ugodził. Straciłam równowagę i upadłam na brzuch, co dało Syriuszowi kilkanaście cennych sekund, aby błyskawicznie znaleźć się przy mnie. Brutalnie szarpnął mnie za szatę na grzbiecie i postawił na nogi. Siła jego dłoni, które zacisnął na moich ramionach, zaskoczyła mnie do tego stopnia, że całkowicie zapomniałam o walce, która się dookoła nas toczyła.
- Chcesz skończyć tak, jak oni?! – Black starał się przekrzyczeć wrzawę, która skutecznie ogłuszała. – Chcesz tego?
- Tak! – ryknęłam mu prosto w twarz, znowu rozwścieczona niczym rozjuszony przez czerwoną płachtę byk. Zaczęłam się szamotać, ale Syriusz przylgnął do mnie całym ciałem, krępując mi każdą kończynę. Przez chwilę walczyliśmy w milczeniu, każde przepełnione własnymi emocjami i ideami, za które walczyło. W pewnej chwili udało mi się wyswobodzić lewą stopę, którą natychmiast odepchnęłam Blacka, aby ten upadł jakiś metr ode mnie.
- Doskonale! – krzyknął tak głośno, że prawie ochrypł. – Uciekaj! Skoro tak, to ja nie chcę twojej ofiary! Brzydzi mnie ona…
Zatrzymałam się, sparaliżowana strachem.
- Co ty mówisz!
- Nie mogę pozwolić, żebyś stoczyła się w mrok tak, jak reszta tych… Ale skoro nic nie mogę na to poradzić, to nie chcę twojej ofiary! Mogę ją odrzucić, to ja jestem panem mojego życia, nie ty!
W oczach błysnęły mi łzy, kiedy to mówił. Pierwszy raz tej nocy poczułam lodowaty strach, który w głębi serca przerodził się w panikę.
- Dobrze zrozumiałam… chcesz się poświęcić?
Nie mogłam na to pozwolić. Tym razem role się zamieniły. Skoczyłam na niego, jak lwica, polująca na młode łanie. Kolejna tej nocy próba siły. Syriusz wydał mi się całkowicie szalony. Nie potrafiłam mu ulec, całe moje serce już dawno należało do mroku. Niepotrzebnie o nie walczył. Ale nie mogłam też dać Blackowi zginąć. Byłam w stanie znieść jego rosnącą nienawiść do mnie. Zrozumiałabym, gdyby po wszystkim odwrócił się ode mnie i nie chciał znać do końca swego życia. Ale nie przeżyłabym, gdyby zginął, aby zrobić mi na złość.
Jednak ktoś przeszkodził w naszej szarpaninie. Czarny, gęsty dym wdarł się pomiędzy nas. Szybko poznałam w nim Barty’ego, który szarpnął Syriusza za szatę i odrzucił go z całą swoją ludzką mocą. Ten zaś zachwiał się i prawie upadł. Różdżki natychmiast znalazły się w dłoniach obu mężczyzn. Zanim się zorientowałam, wybuchła walka. Swego przyjaciela widziałam już wielokrotnie w pojedynkach. Był mistrzem. Natomiast Crouch… dorównywał mu bez dwóch zdań. Całkowicie zapomniałam o wszystkim, tylko patrzyłam, jak ich ramiona stają się różnobarwnymi, emanującymi przeogromną energią promieniami, odbijającymi się nie tylko od wyczarowanych błyskawicznie tarcz, ale i murów zamku, doprowadzając szkołę do jeszcze większej ruiny. Coraz groźniejsze zaklęcia zaczęły opuszczać ich różdżki; choć nie znałam ich efektów, bo żadne z nich jeszcze nie trafiło do celu, czułam narastające napięcie między nimi. Uciekający w popłochu ludzie, lecz także i walczące grupy Śmierciożerców i Obrońców Hogwartu starały się unikać tych dwóch ogarniętych furią i morderczym szałem mężczyzn. Ja również wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w bajeczne, tęczowe strzały, dopóki jedna z nich nie okazała się byś oślepiającym, jaskrawozielonym pióropuszem śmiertelnych iskier, które musnęły długie, czarne włosy Blacka. Poczułam skurcz w żołądku, widząc to, jednak twarz Syriusza wykrzywiła się w prowokującym uśmiechu, rozświetloną nienawiścią do przeciwnika. Wypuścił kolejną klątwę, tym razem barwy szafirowej, doprowadzając moje oczy do bolesnego krzyku, ja sama zaś rzuciłam się w stronę Bartemiusza, aby przerwać ten pojedynek. Nie mogłam pozwolić, aby pozabijali się nawzajem. Wojna wojną, ale niech giną w niej osoby, które nie mają dla mnie znaczenia!

Chwyciłam Croucha za ramię i odciągnęłam na bok. Posłusznie pobiegł za mną, wciąż drżąc z nadmiaru emocji, które targały jego wnętrzem. Na moment odwróciłam się, aby po raz ostatni spojrzeć w kierunku Syriusza. Stał samotnie, wciąż bardzo zaskoczony moją reakcją i niespodziewanym przerwaniem pojedynku. Wpatrywał się we mnie wzrokiem, którego nie zapomnę do końca świata. Bolesne rozczarowanie pomieszane z czymś, co przypominało… wspomnienie.
Nie mogłam się jednak rozpraszać. Trwała wojna. To nie miejsce i czas na tanie sentymenty i melancholię. Jedna… jak tu nie czuć swego rodzaju żalu i litości, kiedy widzi się dookoła uciekające lub usiłujące nieporadnie walczyć dzieciaki?
Wewnątrz zamku było aż gęsto od gryzącego w oczy dymu, sadzy i toczących się ze wszystkich stron ludzkich ciał. A każde chciało dać z siebie jak najwięcej. Okrzyki, zwłaszcza te kobiece, mroziły krew w żyłach. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyłam, przenigdy czegoś podobnego nie widziałam. Nic nie może równać się z wojną. Wtedy okazuje się, jacy naprawdę jesteśmy i co mamy w sercach. Poznajemy siebie nawzajem. Wtedy wychodzi, że prawdziwi przyjaciele nigdy się nie miłowali, a najgorsi wrogowie są w stanie sobie pomagać.
To, co ujrzałam na szczycie góry, kiedy Barty zaprowadził mnie na miejsce spotkania Śmierciożerców, przepełniło mnie radością. Zobaczyłam tak wielu ludzi, gotowych, aby oddać swe życie za Czarnego Pana. Lecz teraz, kiedy wkroczyłam w wir walki, zdałam sobie sprawę z tego, że Obrońców Hogwartu jest o wiele więcej, niż mi się wydawało. Zewsząd nadciągali ludzie, którzy usiłowali przegnać nas z zamku. Kręciłam się na wszystkie strony, wirowałam, niczym karuzela, odrzucając ich od siebie za pomocą przeróżnych zaklęć, ale oni wciąż ciągnęli do mnie niczym mrówki. Niezliczona ilość mrówek, które, jeśli tylko pozwoliłabym się im dotknąć, wyniosłyby mnie na swych kruchych, śmiertelnych ramionkach na dziedziniec i rozszarpały, jak Jana Baptystę. Grenouille. Stałabym się nieśmiertelną, krwawą plamą.
Kilkanaście metrów ode mnie walczył Bartemiusz. Wkładał w to tyle pasji i zaangażowania, że wydał mi się jedną wielką, odkrytą emocją. Otaczała go aura złożona ze złota, blasku i podniosłego, złowieszczego dźwięku wiolonczeli, rozbrzmiewająca coraz głośniej, głośniej, głośniej… W pewnej chwili był już tylko jednym, gorącym światłem. Coś w środku mówiło mi, że mogłam go tu zostawić. Mogłam podążyć dalej, aby nie mordować, lecz rozkoszować się tymi wszystkimi barwami i dźwiękami. Barty był całkiem bezpieczny w swoim ciele.

Całkowicie zapomniałam o różdżce. Znów wystrzeliłam w powietrze, jednocześnie uważając, aby nie zahaczyć o naderwane żyrandole lub nie wpaść w sufit. Lot po pomieszczeniach znacznie ograniczał. Poczułam swego rodzaju dumę, kiedy przypomniałam sobie, jak Crouch porusza się w powietrzu. Idealnie. Bez najmniejszego zawahania, jakby urodził się tylko po to, aby żyć na niebie, pomiędzy chmurami i wiatrem. A przecież jeszcze tak niedawno bronił się, jak mógł, przed lotem.
Przecinałam powietrze, niczym orzeł wysłany na zwiad. Znów nie poznawałam ludzi, choć starałam się lecieć na tyle wolno, aby świat nie rozmazywał się dookoła mnie.
Szkoła była w ruinie. Ujrzałam jakieś porzucone ciała, cuchnące śmiercią, lecz nie spostrzegłam w nich nic znajomego, więc postanowiłam pozostawić je same sobie. Śmierć zebrała już pierwsze owoce naszych złowieszczych postępków. Zamknęłam na moment oczy i rozłożyłam ręce, pozwalając, aby chłodny powiew rozwiewał mi długie włosy, muskał rozgrzaną szyję, koił rozpalone policzki… Nie chciałam odciąć się od walk. Wciąż słyszałam przekleństwa, ryki mężczyzn, piskliwe, gniewne wrzaski kobiet, a nawet okrzyki dzieci. Nie było już tego podziału. Podczas bitwy każda osoba staje się wojownikiem, a czas przestaje płynąć. Załamuje się. Tworzy się zupełnie nowa czasoprzestrzeń. Przenosimy się wszyscy na ten okres do nowego wszechświata, stworzonego tylko po to, aby w nim mordować i walczyć o życie. Przestajemy odczuwać głód i zmęczenie, nie mamy zielonego pojęcia, która może być godzina. Żyjemy walką i nadzieją, że kolejna nić, która została przecięta, nie należy do kogoś, kogo kochamy.

Otworzyłam oczy i nadal byłam w zamku. Leciałam wystarczająco szybko, aby stać się dla patrzących na mnie rozmytą, czarną plamą, ale także na tyle wolno, by widzieć wszystko doskonale. Nie chciałam nikogo pozbawić życia. Nie pragnęłam zemsty ani zabawy w Pana Boga. Wystarczała mi atmosfera i przeżywanie tego, co się tutaj działo. Pragnęłam słyszeć wszędzie muzykę, widzieć barwy i mieszać to ze sobą. Szkarłatne jęki skrzypiec, brunatne basy bębnów, ale i dziewiczą jasność harfy… tak, teraz słyszałam wyraźnie. Kakofonia narastających dźwięków zajęła całą moją głowę. Serce drżało mi w piersi, starając się zrównać z rytmem, jednak emocje nie pozwalały mu na to. Byłam z góry wygrana, ponieważ osiągnęłam to, co pragnęłam.
Radość okazała się być tak bolesna, że musiałam jej ulżyć. Eksplozja nastąpiła natychmiast. Nie miałam pojęcia, czy to ja ją spowodowałam, czy ktoś inny, lecz szybko zorientowałam się, że kamienny sufit, szybko zmieniając się w kamienne odłamki, zwala mi się prosto na głowę. Wrzasnęłam mimowolnie, ale to nie uchroniło mnie od przygniecenia. Spadłam prosto na walczących u mych stóp ludzi razem z gruzem, resztkami drewnianych belek, jakimiś metalowymi częściami zbroi i lakierowanymi szczątkami ram. To był koniec świata.
Albo przynajmniej tak mi się wydawało.
Oszołomiona, drżąca na całym ciele, zrzuciłam z siebie ciężkie, szorstkie głazy, a towarzyszyły mi czyjeś wrzaski. Wszędzie dookoła mnie ciała… nie miałam pojęcia, czy wciąż tliło się w nich życie, czy może dusza uleciała już w przestrzeń. Krwawiłam, lecz nie potrafiłam umiejscowić ran… Powietrze było ciężkie, przepełnione gryzącym dymem i odorem śmierci. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje… wciąż chyba byłam oszołomiona… Uciekłam. Wrzaski rozpaczających ludzi przegoniły mnie z miejsca zbrodni, którą chyba… chyba ja popełniłam. Bałam się zemsty tych śmiertelników. Coś rudego mignęło mi przed oczami, kiedy automatycznie odwróciłam głowę, aby ostatni raz zerknąć na skupisko czarodziejów. Ważne… ważne, że przeżyłam. W tym momencie zrozumiałam zasadę wojny. Podczas bitwy przestają liczyć się bezimienni. Istotne jest to, co ja sama mogę zrobić dla idei, o którą walczę.

Na nowo uniosłam się w powietrze, a lot ukoił moje rozdygotane zmysły. Byłam już daleko od katastrofy. Wyleciałam przez dziurę, która powstała po eksplozji. Na górze nie było nikogo, lecz czułam bliską obecność śmiertelników. Do moich nozdrzy dotarł także zapach krwi, a do uszu – głosy. Mknąc w tym właśnie kierunku, miałam trochę czasu, aby rozejrzeć się po korytarzu. Nie miałam pojęcia, dokąd prowadził, choć przez te siedem lat bez wątpienia wielokrotnie się nim przechadzałam. Hogwart przestał być szkołą. Stał się miejscem walki. Grobowcem dla wielu czarodziejów i czarownic. Obdarte z gobelinów ściany świeciły swą nagością i nosiły ślady po zaklęciach. Kamień w wielu miejscach poodpryskiwał, wysokie, dawniej wypełnione wielobarwnymi witrażami okna stały się bezkształtnymi, mrocznymi dziurami, a ramy obrazów wisiały puste. Wiele z nich leżało roztrzaskane na ziemi, inne, niczym wisielce, kołysały się na gwoździach, połamane i żałosne. Przyspieszyłam. Nie mogłam marnować czasu.