28 maja 2013

Rozdział 331

         Wizyta Armanda bardzo mi pomogła. Byłam o niebo spokojniejsza, bardziej wyrozumiała, a przede wszystkim wyglądałam lepiej. Barty też to zauważył. Co prawda walentynki wypadały w tym roku we wtorek, Crouch zaproponował mi wyjście do Hogsmeade w najbliższą sobotę. Cieszyłam się na tę wycieczkę, nareszcie mogłam poczuć się jak zwyczajna dziewczyna.
- Nie mogę się doczekać kolejnego zadania – powiedziałam, kiedy szliśmy błotnistą ścieżką w stronę wioski. – Pojedziesz ze mną?
- Chciałbym, ale znasz Snape’a. Bardzo mu się podoba na stanowisku dyrektora – odparł. Przez całą drogę ściskał moją dłoń, a ja wchłaniałam jego ciepło i czułość, jakby była najpiękniejszą wonią. Natomiast Barty, całkowicie nieświadomy tego, ciągnął dalej: - Podoba mu się wydawanie poleceń.
- Jak każdemu. Ale musi znać swoje miejsce. To dzięki tobie Czarny Pan powrócił – wpadłam mu w słowo i uśmiechnęłam się na wspomnienie tamtych dni. – Pamiętasz moją wizytę w domu twojego ojca?
Crouch zarumienił się lekko, ale widziałam, że z przyjemnością wspomina tamto wydarzenie. Przez chwilę milczeliśmy oboje, ciesząc się swoją obecnością. Ostatnio brakowało mi takich banalnych, acz miłych chwil. Zazdrościłam Sapphire, że mogła spotykać się z Draconem codziennie, jadać rano śniadania, rozmawiać… Mieli dużo problemów, to było widać gołym okiem. Ale z pewnością kochali się na swój przedziwny sposób. Sapphire była aż do przesady zaangażowana w związek, Draco zaś potrzebował się wyszaleć, pobyć z przyjaciółmi. Był jeszcze taki niedojrzały, potrzebował szaleństwa, wodził wzrokiem za zgrabnymi dziewczętami, a Sapphire zapewne planowała już w głowie ślub i wspólne życie, przez co także stawała się infantylna. Myślała, że to, co działo się w naszym magicznym świecie jej nie dotyczyło.
         Dotarliśmy do Hogsmeade. Natychmiast zrobiło się nienaturalnie zimno, jednak odpowiedź wyjaśniająca to była prosta: dementorzy. Mimo że był środek dnia, słońce chyliło się już lekko ku zachodowi, a ogromne, przerażające potwory unosiły się tuż nad ziemią, roztaczając po całej wiosce rozpacz i przygnębienie. Ludzie nie śmiali zapuszczać się w mniejsze uliczki, które właśnie były przez nich patrolowane, starali się trzymać rynku lub głównych dróg. Ze strony dementorów nic nam nie groziło, ale przebywanie w ich obecności nie należało do najprzyjemniejszych, dlatego czym prędzej weszliśmy do Trzech Mioteł. Obecnie przebywało tu bardzo mało osób. Od czasu do czasu zatrzymywali się tu przejezdni, którzy mieli w wiosce coś do załatwienia, po czym jak najszybciej opuszczali tę jaskinię lwa. Hogsmeade było teraz jednym z najniebezpieczniejszych miejsc.
Wybraliśmy mały, dwuosobowy stolik w kącie i zamówiliśmy dwie kawy. W środku było jeszcze bardziej ponuro niż na zewnątrz. Zawsze panowała tu atmosfera miłego poruszenia i rozluźnienia, pachniało kremowym piwem, a pub wypełniały śmiechy oraz beztroskie rozmowy. W kominku buzował ogień, pochłaniając dorzucane przez madame Rosmertę małe bierwiona. Teraz zaś po kątach kryli się znękani życiem magowie i wiedźmy, pijąc szybko to, co zamówili, piękna niegdyś właścicielka Trzech Mioteł bardzo schudła i postarzała się zapewne ze stresu, który spowodowany był niemal całodobową obecnością Śmierciożerców. I, mimo że pub nie różnił się wyglądem od tego, jaki był jeszcze rok temu, atmosfera zmieniła się nie do poznania.
- Bywałem tutaj z Regulusem, zamawialiśmy mnóstwo butelek ognistej whisky i upijaliśmy się, oczywiście Black do granic wytrzymałości, ja starałem się zachować zdrowy rozsądek… przynajmniej jako taki – odezwał się, a na jego twarzy pojawił się cień pogodnego uśmiechu, kiedy wspominał dawne czasy. Bardzo lubiłam, kiedy opowiadał o swoich szkolnych latach, jednak Barty robił to bardzo rzadko.
- I madame Rosmerta zezwalała na to?
- Nie pochwalała tego, ale to był dla niej spory zysk, ognista whisky zawsze miała swoją cenę – odparł.
Nadeszła właścicielka pubu, niosąc dwie parujące kawy w dużych, granatowych filiżankach. Wyglądała na znękaną życiem kobietę, pod oczami miała cienie, policzki miała zapadnięte. Bez słowa postawiła filiżanki na stoliku, po czym odeszła bez słowa. Przez chwilę zrobiło mi się jej szkoda, straciła przecież wszystko. Ale tłumaczyłam to sobie, że to tylko taki stan przejściowy, dopóki wszystko się nie ustabilizuje, Czarny Pan chciał dobrze. Jemu także zależało na szczęśliwym, zdrowym społeczeństwie, tyle, że pozbawionym szlam i mugoli.
Ja i Barty mieliśmy całe mnóstwo tematów, na które mogliśmy rozmawiać, ale każde z nas miało tajemnice i sprawy, w które nawzajem się nie wtrącaliśmy. Nasz związek przeszedł bardzo wiele, dlatego zaufanie, nawet po tym, co się stało, było najważniejsze. W Trzech Miotłach panowała nie tylko przytłaczająca, ponura atmosfera, ale także milczenie, które aż piekło w uszy. Madame Rosmerta od czasu do czasu przeszła się po sali, aby dolać kremowego piwa swym zlęknionym gościom lub zebrać puste kufle i filiżanki. Dlatego siedzieliśmy z przytulonymi do siebie głowami i rozmawialiśmy przyciszonymi głosami na takie tematy, na które mogli rozmawiać tylko Śmierciożercy. Przez chwilę naśmiewaliśmy się ze Snape’a, zastanawialiśmy się, dlaczego Czarny Pan tak naprawdę zmienił kwaterę główną… Ani razu nie wspomniałam o nieśmiertelności lub o jego przemianie, choć bardzo chciałam, a temat ten cisnął mi się na usta od momentu, kiedy madame Rosmerta postawiła przed nami kawę na stoliku. 
         Zrobiło się już ciemno, kiedy Barty podszedł do drewnianej lady, aby zapłacić za kawę. Gdy wrócił, pociągnął mnie za rękę, abym mogła wstać.
- Chcesz wracać do zamku? – zapytał. – Jutro i tak jest niedziela.
- To gdzie pójdziemy?
Ale na to pytanie Crouch już mi nie odpowiedział, tylko pokazał mi mały, ale ładny, żelazny klucz z drewnianą plakietką, na której widniała wyblakła piątka. Wynajęcie pokoju na jedną noc było bardzo dobrym pomysłem – tego właśnie potrzebowałam. Nie było to wiele, jestem pewna, że komnaty w Trzech Miotłach nie były zbyt luksusowe, posiłki królewskie, a w całym pubie i hoteliku na piętrze panowała paskudna atmosfera, ale znaczyło to wszystko dla mnie więcej niż gdyby Barty wynajął dla nas ogromny, bajecznie drogi apartament w uroczej krainie.
Udaliśmy się na górę. Pokój numer pięć znajdował się na pierwszym piętrze, tuż nad pubem, jednak z tego, co udało mi się dostrzec, na górze znajdowało się jeszcze kilka pomieszczeń oraz mieszkanko, w którym nocowała madame Rosmerta. Korytarzyk był wąski, podłogę wyłożono jakiś czas temu granatową wykładziną, która nieco wypłowiała i wydeptana została przez setki stóp przechadzających się po niej. Po lewej stronie znajdowało się pół tuzina drzwi prowadzących pokojów, które teraz – mogłam tylko przypuszczać – stały puste od wielu, bardzo wielu dni. Barty wsunął klucz do zamka i przekręcił.
Pomieszczenie było małe, aczkolwiek całkiem gustownie urządzone. Ściany pokryte były ładną, ciemną tapetą, dwuosobowe łóżko zajmowało prawie cały pokój, a w kącie stała kulawa szafa i niski fotel. Wszystko musiało być swego czasu bardzo piękne i bogato zdobione, teraz jednak złote nitki, którymi wyszywana była kapa na łożu wyblakły, zasłony dołem były postrzępione i pogryzione, natomiast w parapecie z całą pewnością zalęgły się korniki. Bartemiusz zamknął drzwi na klucz, a ja w tym czasie opadłam na zaskakująco miękkie i pachnące poduszki. Przez tyle lat bywałam w tym pubie, a nigdy nie przeszło mi przez myśl, że, mając taki wspaniały zamek za szkołę, będę nocować w jednym z pokojów nad salą.

*

         Jakąś godzinę po wszystkim, kiedy leżałam w ciemnościach i rozmyślałam, zdałam sobie sprawę, że dziś nie zasnę tak szybko. Wstałam bezszelestnie i spoczęłam na niskiej pufce przy parapecie.
Siedziałam tak przez kilka minut i wpatrywałam się w dal. Dostaliśmy pokój, przez okno którego widać było okrągły, zamglony teraz ryneczek z fontanną oraz domy. Na granatowym niebie pełnym majestatu i chłodu widniał srebrny księżyc, lecz jego blask nie potrafił rozproszyć nienaturalnego mroku roztaczanego przez dementorów. Za dnia było ich zaledwie kilku w całym Hogsmeade i patrolowali obrzeża wioski, natomiast po rozpoczęciu godziny policyjnej ich liczba wzrosła co najmniej dziesięciokrotnie. Nie widziałam za to Śmierciożerców, którzy również mieli tu warty; musieli ulokować się w jednym z pubów – nie oszukujmy się, nikt nie jest do przesady sumienny, a zwłaszcza Śmierciożercy.
Byłam teraz bardzo szczęśliwa, lecz na bardzo dziwny, spokojny sposób. Mogłabym tu spędzić wieczność – gwieździsta, chłodna noc, mroczny, ładny pokoik nad Trzema Miotłami, cisza i Barty śpiący niedaleko mnie w łóżku. Oparłam policzek o drewnianą framugę okna, a do mojej głowy wpadł pewien pomysł. I był on genialny.
Claudia!
To ona mogła być na fotografii Slughorna! Oczywiście – teraz ukazywała mi się jako dziewczynka z maleńkimi, uroczymi usteczkami i złotymi lokami, ale w tym dziecięcym… „ciałku” ewidentnie krył się umysł dojrzałej kobiety. Co takiego uczyniła za życia, że po śmierci musiała tkwić w tej straszliwej powłoce?
Czy ty zawsze musisz myśleć o mnie w takich sytuacjach?
Ten pełen ironii szept poznałabym zawsze i wszędzie.
- A ty zawsze pojawiasz się wtedy, gdy o tobie myślę i koło się zamyka – stwierdziłam.
Zajmowała wysiedziany nieco, lecz nadal elegancki fotel pokryty szmaragdowym, grubym brokatem. Jaśniała nieco w mroku, lecz nie przypominała typowego ducha. Jej nieprzyzwoicie wydekoltowana sukienka z błyszczącego adamaszku aż się cała mieniła od krzykliwego szafiru i cekinów, buzia zaś świeciła swoim własnym światłem. Jej zachwycające kreacje zawsze mnie intrygowały i ciekawiły. Nie była przecież materialna i nie mogła się stroić. To znaczy… tak mi się wydawało, nigdy nie odważyłam się jej dotknąć.
- To straszne, że znasz moje myśli – dodałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że nie potrafiłabym jej okłamać.
Dziewczyno, ja jestem twoimi myślami, a ty wciąż obdarzasz mnie własną osobowością – ten cynizm w jej delikatnym głosiku był nie do zniesienia.
- Nie sądzę, ja raczej nie jestem aż tak wredna.
Mylisz podstawowe pojęcia. Ja wcale nie jestem wredna, raczej sarkastyczna i… może nieco zbyt bezpośrednia. Doceń to, bo ja nigdy cię nie okłamię – odparła, a ja musiałam się z nią zgodzić. Była tajemnicza, ale jeszcze nigdy mnie nie oszukała, jak większość osób, którym zresztą ufam po dziś dzień.
- Pomyślałam sobie…
Wiem – przerwała mi łagodnie. – Ale to chyba jeszcze nie czas na tę wiedzę.

- Jak to? Przecież sama znalazłam zdjęcia, rozmawiałam ze Slughornem…!
To nic nie znaczy.
Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się słodko, a sekundę później zniknęła. W pokoju znów zapanował zwyczajny mrok. Nie ukrywam, zirytowała mnie i to poważnie, ale na chwilę obecną nie mogłam nic zrobić. Nie mogłam jej zmusić to przebywania tutaj. Dlatego wróciłam do łóżka i przytuliłam się do pogrążonego we śnie Barty’ego. Jego nagie plecy, choć nieco chłodne, pulsowały życiem, kiedy oparłam o nie policzek. Zamknęłam oczy, aby jakoś zmusić się do snu, jednak wciąż rozmyślałam nad tym: skoro Claudia była ową tajemniczą towarzyszką Riddle’a, co się z nią stało i dlaczego nawiedza mnie jej odbicie?

~*~


Podzieliłam ten rozdział na dwa krótsze z dwóch powodów: po pierwsze pod koniec zaczynam kompletnie nowy wątek i chciałabym poświęcić mu trochę uwagi, a po drugie muszę się jeszcze spakować, bo jutro jadę do Warszawy. Będziecie oglądać za tydzień Top Model? Frozenka na żywo w TVN, hue hue hue xD A dedykacja dla Lily_Riddle, słyszałam, że Ania Cię ubiegła i zrobiła listę na quidditchu ;> Z radością mogę wkleić ten obrazek xD

19 maja 2013

Rozdział 330

         - Chodzi o to, o co pytałaś mnie przed feriami bożonarodzeniowymi.
Uniosłam lekko brwi, próbując sobie przypomnieć, o co mogło mu chodzić. A Slughorn wpatrywał się we mnie wytrzeszczonymi mocno oczami, ocierając pojawiające się co chwilę na jego szerokim czole krople potu.
- Snape zawiesił moje przyjęcia, dlatego nie miałem jak tego ci przekazać – pogrzebał w kieszeni i wyciągnął z niej podniszczone zdjęcia, przedstawiające ślizgońskich członków Klubu Ślimaka.
- Myślałam, że pan to spalił – mruknęłam, patrząc na bladą, pełną tajemnicy twarz Toma, która w zasadzie była tylko maską, skrywającą takie sekrety, o jakich nam, maluczkim, nigdy się nie śniło.
- Nie, choć zamierzałem. Ufam ci, Sophie. Ja wiem, że mimo twojego… nie jesteś zła. Dlatego ci to pokazuję – słyszałam, jak w tym otłuszczonym ciele bije serce, przez co cała postać profesora pulsowała od płynącej w nim krwi. Żyły wyraźnie zarysowały swą obecność tuż pod pomarszczoną skórą. A mówił dalej, rozgorączkowany i przerażony: - Wiem, że mogłabyś zrobić z tym, co tylko zechcesz.
Przełknął głośno ślinę i wręczył mi fotografię, jednocześnie pochylając się, aby coś na niej wypatrzyć.
- Pamiętam, kiedy robione było to zdjęcie – ciągnął, nie odrywając wzroku od przebiegłej twarzy Riddle’a. – Oczywiście była tu i ona, stała obok niego. Nigdy na to nie zwracałem uwagi, ale od momentu, gdy zapytałaś mnie o nią, nie dawało mi to spokoju. Znikła. Po prostu wyszła ze zdjęcia dawno, dawno temu.
- Ale na innych została – stwierdziłam. Strach Slughorna wypełnił całą klasę, a bicie jego serca – moją głowę. Nagle poczułam jak wyschnięte mam wargi, jak pali mnie pragnienie. – Jak ona…?
Drzwi do lochu otworzyły się tak gwałtownie, że uderzyły z głuchym stęknięciem o ścianę. Śmierciożerca, który przyprowadził kolejną klasę, wpadł do środka, co wywołało w nauczycielu eliksirów niekłamane przerażenie. Jednak zakapturzona postać nawet na niego nie spojrzała, tylko odsunęła się, aby przepuścić trzecioklasistów. Skorzystałam z zamieszania, aby opuścić loch. Szłam szybko korytarzem, mijając strażników. Miałam teraz zaklęcia, jeśli dobrze pamiętam, więc mogłam się spóźnić kilka minut.
W ogóle nie mogłam skupić się na niczym, myśli Slughorna wciąż dźwięczały mi w uszach – Dumbledore zawsze wiedział, dlaczego ci ufać. On nie żyje, ale nada wie, że jesteś dobra. Mimo że nie wypowiedział tego na głos, wierzyłam w to. Wciąż dzierżyłam w dłoni czarno-białą fotografię, na której Ślizgoni z dawnych lat uśmiechali się złośliwie. Przyłożyłam dłoń do piersi – prawie nie czułam bicia swego serca. To był znak, że potrzebowałam krwi. Moja skóra nie była już tak idealna, jak skóra Nieśmiertelnych, za kilka dni zacznie wysychać, marszczyć się, jaśnieć… niczym pergamin. Chciałam znów poczuć pod palcami pulsujące życie, które za chwilę miało wygasnąć na dobre.

*

         Śnieg topniał powoli, mimo że styczeń nie dobiegł jeszcze końca. Dni mijały błyskawicznie, a ja, choć miałam Barty’ego, wciąż myślałam o Armandzie. Jego wizyta w mojej sypialni była krótka i smutna. Wiedziałam, że Mistrz czuł moją tęsknotę za nim. Czuł ją nawet wtedy, gdy ukrywał się przed łowcami i nawet, gdy spał. Każdy wampir słyszy wołanie swoich piskląt, a ja podświadomie wzywałam swego Ojca, każdego dnia mając nadzieję, że do mnie przyjdzie.
         Nadszedł luty – z naszej klasy znów ubyło uczniów. Zniknęła jakaś jasnowłosa Krukonka, natomiast Spirydion powiedział mi o zaginięciu Gryfona z jego roku. Nie miałam pojęcia, kto był odpowiedzialny za ich zniknięcie, z dnia na dzień wydawało mi się to coraz bardziej niepokojące i podejrzane. Wszyscy zawsze czekali z niecierpliwością na walentynki. Wtedy organizowano wycieczkę do Hogsmeade, gdzie każdy mógł spędzić miło czas razem ze swoją drugą połówką. W tym roku jednak nie zanosiło się na żadną podróż i nikt nie był tak głupi i naiwny, aby udać się do Snape’a z prośbą o przywrócenie tego przywileju.
         Pewnego wieczora, kiedy siedziałam samotnie w bibliotece i pisałam wypracowanie dla McGonagall, mrok kąta, w którym siedziałam, rozjaśnił ciepły, pomarańczowy blask, a na stoliku przede mną zmaterializował się Flagro. Upuścił na mój podołek wilgotny i ciężki rulonik, sam zaś natychmiast zniknął; zdziwiła mnie trochę jego wizyta, lecz bez zbędnego rozważania rozwinęłam go delikatnie. Spodziewałam się jakiegoś długiego listu, ale na środku czerwonym atramentem wypisane były te trzy słowa: Wyjdź przed zamek.
Uniosłam lekko brwi, zaskoczona tym anonimem. Niewiele osób miało dostęp do Flagro, więc musiała to być dobrze znana mi osoba z grona Śmierciożerców. Za wszelką cenę wmawiałam sobie, że jeśli t osobą okaże się być Czarny Pan, odejdę bez słowa, choć byłam ciekawa, co ma mi do powiedzenia.
Zatrzasnęłam podręczniki i natychmiast pobiegłam korytarzem, później schodami do holu. Żaden ze strzegących szkołę Śmierciożerców nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Tylko ośmieliłby się powstrzymać mnie przed wyjściem z zamku… ja już bym mu pokazała jego miejsce w szeregu.
Wybiegłam na zewnątrz, rozglądając się dookoła z najwyższą uwagą. Było ciemno, ale gdzieś na polanie niedaleko chatki Hagrida ujrzałam falujący lekko kształt, ciemniejszy niż wszystko, co mnie otaczało. Natychmiast poznałam czającego się w mroku postać. Podbiegłam do niego i zawołałam:
- Armand! Co ty tu robisz?
Rzuciłam mu się w objęcia i wplotłam palce w jego ciemne włosy. Nie mogłam przestać się uśmiechać. Mój wampir-mistrz również przylgnął do mnie, a ja poczułam, jak ciepłe ma dłonie i jak pulsuje jego ciało. Wargi jaśniały, wypełnione świeżą krwią. Nie był już marmurową, surową rzeźbą, tylko rumianym, przystojnym mężczyzną z błyszczącymi oczami i żywą twarzą.
- Nie powinnaś wybiegać do każdego anonimowego nadawcy – rzekł na powitanie.
- Nie każdy anonimowy nadawca ma dostęp do Flagro.
Armand uśmiechnął się tylko, a jego wilcze kły błysnęły pomiędzy ciepłymi wargami. Ucałował mnie w czoło, a ja poczułam zapach jego krwi zmieszany z krwią dzisiejszej ofiary.
- Co cię tu sprowadza? – zapytałam.
- Chciałaś, żebym się pojawił.
Odgarnął mi splątane włosy z twarzy i pocałował lekko mój policzek. Umiłowany Mistrz. Wrócił do mnie. Czułam się teraz tak bezpiecznie… A było to bezpieczeństwo zupełnie inne niż to, które czułam, będąc z wujem. Takie… ponadczasowe.
- Odnajdujesz mnie za każdym razem, kiedy tego chcę – zauważyłam. Bo, faktycznie, kiedy tylko zapragnęłam widzieć Armanda, on zjawiał się, jakby chciał wynagrodzić mi te wszystkie lata nieobecności.
Postawił mnie na rozmokniętej ziemi i ruszył powoli w stronę Zakazanego Lasu. Bez słowa poszłam za nim, ciekawa, co zamierza teraz zrobić. Patrzył w jakiś nieruchomy, nieokreślony punkt ponad koronami drzew, milcząc uparcie. Kiedy weszliśmy pomiędzy drzewa z nagimi koronami, zaniepokoiłam się. Gdzie Armand chciał mnie zaprowadzić? Oczywiście bardzo mnie cieszyło, że raczył odwiedzić Hogwart tylko po to, aby ze mną porozmawiać, ale nie mogłam odejść z nim zbyt daleko od szkoły.
Zapuszczaliśmy się coraz głębiej w las. Na początku pomyślałam, że może chce zabrać mnie do Hogsmeade, aby zapolować, ale minęliśmy drogę prowadzącą do wioski. Wtedy zapytałam:
- Dokąd idziemy?
Ale Armand przyłożył długi, prawie biały palec do warg i powoli zatrzymał się. Przypominał czającego się do skoku kota. Utkwił wzrok w leżących tu i ówdzie ogromnych, czarnych ciałach, którymi okazały się być śpiące centaury. Ich nagie, owłosione piersi unosiły się w głębokim oddechu, ponure, brzydkie twarze pogrążone we śnie. Miejsce, w którym sypiali, przypominało ogromne legowisko pomiędzy zgrubiałymi korzeniami potężnych drzew, a położone było w swego rodzaju niewielkim zagłębieniu. Zapach, który nas otaczał, przywodził na myśl ogromną stadninę. Armand pochylił się, po czym skoczył na pierwszego, nieco bardziej oddalonego od całej grupy centaura. Przyglądałam się całej scenie z nieco uniesionymi brwiami, bardzo zaskoczona. Owe magiczne stworzenia zawsze wydawały się być bardzo czujne i agresywne, a teraz spały jak potulne baranki. Jasnowłosy centaur nie wydał nawet najcichszego krzyku, kiedy Armand rozszarpał mu gardło. Szamotał się tylko przez krótki moment w silnym uścisku mojego Mistrza, dopóki nie utracił całej krwi. Ostatnie, przedśmiertne drgawki szarpnęły jego ciałem, po czym jasnowłosy centaur opadł bezwładnie na wilgotną ściółkę. Reszta jego stada nawet się nie poruszyła, pogrążona w nieprzerwanym śnie.
Wampir przeciągnął językiem po wargach, aby osuszyć je z gorącej jeszcze krwi. Jego twarz jaśniała w ciemności, jakby on sam był duchem w ludzkim, namacalnym ubraniu. Policzki zaróżowiły mu się mocno, gdy przemówił, a jego głos wydał mi się najlżejszym powiewem wiatru.
- Twoja kolej. Oni zabijają przedstawicieli naszej rasy bez sekundy zawahania, więc my róbmy to samo.
Jego ostatnie słowa przekonały mnie. Czułam suchość nie tylko w ustach, ale i w gardle, wizja przepływającej przez nie krwi przepełniła mój umysł. Zacisnęłam mocno dłoń na ustach leżącego obok parujących jeszcze zwłok centaura, drugą pochwyciłam kark, a kły wbiłam z pulsującą życiem tętnicę, wyraźnie zarysowującą się pod ciemną skórą. Krew zalała mi usta, a ja piłam i piłam tak łapczywie, jak jeszcze nigdy dotąd. Serce bijące w jego piersi brzmiało niczym potężny dzwon, przyspieszało i zwalniało, im mocniej zaciskałam spragnione wargi dookoła rany, z której sączyła się coraz silniejszym strumieniem krew – gęsta i gorąca. Czułam, jak docierała do każdego zakątka mojego ciała, przyjemnie ogrzewając twarz i lodowate dłonie. Kiedy serce mojej ofiary zaczęło zwalniać, z trudem odsunęłam się od rany, przełykając ostatnią porcję gorącego płynu. Armand obserwował mnie uważnie, choć z lekkim znudzeniem, kiedy usiadłam obok niego na wystającym, poskręcanym korzeniu. Pod palcami wciąż czułam jego gwałtowne ruchy, którymi próbował się wyswobodzić z mojego żelaznego uścisku. Przez kilkanaście dobrym minut obserwowaliśmy z moim towarzyszem nocy powolną śmierć centaura. Byłam już syta, choć wciąż pragnęłam krwi. Armand powiedział mi, że to naturalne w moim wieku i z czasem minie.

- Wielka Rada Nieśmiertelnych może odebrać ci ten dar, ale tylko za twoją zgodą – rzekł, wstając, aby zobaczyć, czy centaur już umarł. Pochylił się nad nim, a jego dwa długie palce spoczęły na odsłoniętej, spuchniętej już mocno szyi mej ostatniej ofiary. Zauważyłam, że możemy rozmawiać ze sobą tak cicho, aby doskonale słyszeć siebie nawzajem, nie budząc przy okazji innych istot śpiących w naszym towarzystwie.
- Są w ogóle wampiry, które chciałyby się tego podjąć? – zapytałam.
- Oczywiście. Ale to nie takie proste. Bardzo często umierają, zanim odzyskają śmiertelne życie. Wampiry, które porywają się na takie coś, zawsze są za słabe, aby udźwignąć brzemię nieśmiertelności, a co za tym idzie, nie są w stanie przeżyć.
Mogłam spodziewać się takiej odpowiedzi. Kusiło mnie, aby zapytać, czy komuś już się takie coś udało, ale wiedziałam, jak Armand na to zareaguje. Nie rzeknie nic, co mogłoby być jasną odpowiedzią.
- Posiliłaś się. Porozmawiałaś ze mną. Mogę już odejść – odezwał się, prostując swoją sylwetkę. Ja również powstałam z ziemi, może nieco zbyt gwałtownie niż planowałam i chwyciłam go za rękę.
- Twoje wizyty są zawsze tak krótkie…
- I to właśnie jest ich czar.
Pocałował mnie w policzek i pobiegł w mrok, przeskakując zwinnie każdego leżącego centaura. Zostałam sama w środku lasu pośród niebezpiecznych, mitycznych stworzeń tylko czekających na sposobność zamordowania kolejnego nieproszonego gościa, w towarzystwie dwóch lodowatych, cuchnących śmiercią trupów. Powoli odwróciłam się i pospieszyłam w stronę zamku. Otaczała mnie ciemność, a ja sama, biegnąc z nadnaturalną prędkością, podświadomie omijając wyskakujące co sekundę drzewa na mojej drodze.
Przebywanie z trupami to całkiem nieprzyjemna sprawa.

~*~


         Nieco nudnawy rozdział, ale bardzo dobrze mi się go pisało. Bardzo… harmonijnie. Dzień stracenia Anny Boleyn – bardzo ważna w moim życiu data, właśnie temu zawdzięczamy dzisiejszy odcinek. Teraz, kiedy uspokoiło się z maturami, będę dodawała o wiele częściej, dlatego zapraszam Was na Kochanka, tam już od dawna rozdział, a Wy nie czytacie, no, no, bo się pogniewamy, hehe xD Dedykacja dla Patrycji :* Kto chętny na dedykację w następnym odcinku?