Brnąc przez śnieg, taszczyłam
za sobą ciężką walizkę. Poranny, mroźny wiatr kąsał boleśnie moją twarz, ale
widziałam już na horyzoncie zarys małego, kamiennego dworka, w którym się
wychowałam. Poczułam, jak serce wypełnia mi cudowna lekkość i radość. Zimno
przestało mi przeszkadzać. Naprawdę żałowałam, że nie mogłam spędzić pierwszego
dnia świąt razem z rodziną, ale musiałam być wdzięczna Czarnemu Panu, że
pozwolił mi zostać tutaj przez pozostałe siedem dni. Pchnęłam skrzypiącą,
drewnianą bramkę i weszłam na teren posesji. Było bardzo wcześnie,
podejrzewałam, że wszyscy domownicy jeszcze śpią. Nie chciałam ich budzić, ale
przecież nie mogłam czekać na tym mrozie. Dlatego pochwyciłam mosiężną kołatkę
w kształcie głowy lwa z rozwartą paszczą i załomotałam w drzwi. Ku mojemu
zdziwieniu otworzyła mi Bes ubrana w śliwkową szatę czarownicy, włosy upięte
miała w niepozorny kok, a w dłoni dzierżyła różdżkę.
- Sophie, już nie mogłam się
doczekać - wyciągnęła ramiona i wciągnęła mnie do środka. Już w korytarzu
uderzył mnie w nozdrza aromat wydobywający się z kuchni. Wieszak stojący w
kącie zawalony był płaszczami, kurtkami, czapkami i szalikami, tak samo
drewniane kołki tuż za nim, pod nimi zaś leżało całe mnóstwo przeróżnych,
wymieszanych ze sobą butów.
- Jest tu któryś z Weasleyów?
- zapytałam, przyglądając się wysokim, skórzanym trzewikom.
- Wczoraj odwiedzili nas
Remus i Tonks - odpowiedziała Bes, pomagając mi się rozebrać i usiłując upchnąć
mój płaszcz gdzieś pomiędzy dwie szmaragdowozielone kurtki. - Śpią w pokoju
gościnnym.
Wskazała krótko na
lakierowane drzwi tuż obok schowka. Zaprowadziła mnie do kuchni, gdzie całą
atmosferę wypełniało gorące powietrze, a szyby były całkowicie zaparowane, z
kotła zaś buchała biała, gorąca para. Wczorajsze, świąteczne potrawy zajmowały
cały stół. Usiadłam na krześle i zaczęłam przyglądać się matce, która powróciła
do mieszania w kotle ogromną, drewnianą łyżką. Ani ona, ani ja przez długą
chwilę nie odzywałyśmy się do siebie, każda skupiona na swoich myślach. Nie mam
pojęcia, nad czym zastanawiała się Bes. Ja natomiast planowałam już, jak ukryć
się przed Tonks i Lupinem, którzy z pewnością nie zamierzali tak szybko wynieść
się z naszego domu. Nie obawiałam się, że mnie zaatakują, czy... po prostu nie
potrafiłabym im spojrzeć w oczy. Za dużo złego im zrobiłam. Im i reszcie
członków Zakonu Feniksa, którzy przecież byli również moimi przyjaciółmi. Nie
chciałam uciekać z domu, ale nie mogłam także siedzieć razem z nimi w pokoju.
Pragnęłam na ten moment wyłączyć wyrzuty sumienia, być jak socjopata, który nic
nie odczuwa i jest mu z tym bardzo dobrze.
W pewnej chwili Bes odwróciła
się lekko i spojrzała na mnie, a w jej oczach zaigrały radosne iskierki. Takie
same, jakie widziałam tak często w błękitnych, przepełnionych obrzydliwie
szczerym i najprawdziwszym dobrem oczach Dumbledore'a. Tak właśnie patrzyły
osoby o czystym sumieniu, których serca nie były przegniłe i cuchnące śmiercią.
Mimo że nikogo nigdy w życiu nie zamordowałam, zezwalałam na popełniane
codziennie zbrodnie. Mało tego, patrzyłam na wuja z podziwem, mając na uwadze
to, jak wielu osobom wydarł z piersi życie. Gdybym się nad tym głębiej
zastanowiła, zapewne doszłabym do wniosku, że właśnie to budziło
we mnie największą fascynację jego postacią. Mimo że miałam tak doskonałych,
dobrych i wyrozumiałych rodziców, wyrosło ze mnie coś takiego. Urodziłam się z
pierwiastkiem, którego ich miłość nie potrafiła zabić.
- Kiedy wracasz od tamtych
ludzi, zachowujesz się bardzo dziwnie - odezwała się Bes, nie spuszczając ze
mnie tego spokojnego, palącego wzroku. Nie potrafiłam spojrzeć jej w oczy, więc
odpowiedziałam może trochę zbyt napastliwie, niż planowałam:
- Dlaczego mówisz od
tamtych ludzi? Przecież nie są od was...
...gorsi. Te słowa
jakoś nie mogły mi przejść przez gardło. Oczywiście. Bes i Sethi nie byli od
Malfoyów w niczym lepsi, oni po prostu nienawidzili się nawzajem. Każda z tych
dwóch rodzin miała zupełnie inny system wartości. Przecież nie jest ważne, kim
stał się człowiek, liczy się to, że nadal nim jest. Śmierciożercy nie są
potworami ani pozbawionymi uczuć wyższych zwierzętami.
Krępujące milczenie przerwało
nadejście Livii. Ostatnim razem, kiedy ją widziałam, leżała nieprzytomna w
Świętym Mungu, a jej życie wisiało na włosku. Lecz gdy teraz weszła do kuchni
taka piękna i całkowicie zdrowa, w moim sercu zapłonęła nagle ogromna sympatia
do Armanda. Ocalił jej życie, co uczyniło go moim bohaterem. Poderwałam się z
miejsca i podbiegłam do Livii, aby ją przytulić. Nie mogłam powstrzymać swych
emocji, nie teraz. Kiedy dowiedziałam się o śmierci siostry, zdałam sobie
sprawę z tego, jak wiele dla mnie znaczy. Jej utrata była dla mnie tragedią,
więc tylko mogłam sobie wyobrazić, jak czuli się nasi rodzice. Mieliśmy u
Armanda ogromny dług, który kiedyś mieliśmy spłacić.
Livia też ucieszyła się na
mój widok, bo odwzajemniła uścisk, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Była
piękna, jak zwykle, włosy uczesane miała w charakterystyczny dla siebie sposób,
policzki lśniły bielą, a czerwone usta promieniały od uśmiechu.
- Obiecałam sobie, że ci
podziękuję, kiedy tylko się zobaczymy...
- Za co? Ja nic nie zrobiłam.
To Armand - przerwałam jej. Nie chciałam, aby miała poczucie winy, dlatego
postanowiłam nigdy jej nie mówić, że uczynił coś, za co pozostali Nieśmiertelni
mogą go potępić. Pomógł człowiekowi, który służyć mógł za pokarm. Dużo
oddałabym za możliwość porozmawiania z którymś z nich, jednak bałam się o to
głośno prosić. Wampiry miały swoje ponadczasowe problemy, z którymi musieli
sobie radzić od wieków.
Udałyśmy się na górę do jej
sypialni, aby móc porozmawiać. Tam poczuła się bezpieczna, ponieważ nie
istniało ryzyko, że do pokoju wejdzie nagle Remus albo Tonks. Dobrze
wiedziałam, że mają do mnie spory żal o to, co się stało z Harrym. W głębi
serca może nawet posądzają mnie o jego ucieczkę i przymus ukrywania się. Jednak
nie miałam do nich o to pretensji, najłatwiej było oskarżyć kogoś, kto odwrócił
się od grupy i przeszedł na stronę innych. Czasami myślałam, że nienawidzili
mnie bardziej od Czarnego Pana, ponieważ byłam bardziej realna od
niego, bardziej... dostępna. Lord Voldemort zdawał się tylko istnieć, być
jakimś mrocznym, zwiewnym duchem, czarnym Aniołem Śmierci, a nawet szatanem,
którego ujrzeć mogli tylko wybrani, lecz zaraz potem umierali. Był jak... bóg.
Ja natomiast należałam do grupy jego wyznawców, mimo że byłam mu tak bliska.
Nie otaczała mnie ta magiczna aura tajemnicy i niepokoju, więc można było mnie
ranić. Ludzie, których mijałam, czuli trwogę, lecz był to strach podły i
nienawistny, szeptali obłudnie za moimi plecami, jakby myśleli, że tego nie
słyszę.
Usiadłam na pościelonym równo
łóżku i wpatrywałam się w Livię, która zaczęła czegoś szukać w szafie.
- Słyszałam, że w Hogwarcie
powrócił terror z rządów Umbridge - odezwała się takim tonem, jakby mówiła o
pogodzie. - Snape nieźle sobie poczyna.
- To jest konieczne, żeby
utrzymać dyscyplinę. Jakby Snape odpuścił, wszyscy zaczęliby się buntować, a
przecież szkoła musi funkcjonować. Poza tym jest bardzo dobrym dyrektorem -
mruknęłam, urażona jej sceptycyzmem.
- Oczywiście musisz go
bronić, to zrozumiałe. Ale nie możesz zaprzeczyć, że do porwania Luny z pociągu
nie powinno dojść, skoro jest taki świetny. Myślisz, że ta szata
będzie odpowiednia na jutrzejsze przyjęcie?
Odwróciła się i przyłożyła do
siebie długą, ciemnozieloną szatę obszytą złotymi tasiemkami.
- Przyjęcie? U kogo?
- U Weasleyów. Molly
stwierdziła, że nie można ciągle się zamartwiać.
- Tak, to zrozumiałe -
zadrwiłam. - Ale będzie to raczej stłoczenie wielu osób w małym pokoiku zwanym
salonem. Uważam, że ta szata jest zbyt elegancka jak na takie zabawy.
Livia uniosła brwi, ale nic
nie powiedziała i schowała szatę do szafy. Chyba w sercu przyznała mi rację, bo
zamknęła drewniane drzwiczki i więcej na temat jutrzejszego spotkania w Norze
nie wspomniała.
Milczenie przerwało nieśmiałe
pukanie. Do pokoju wszedł Victor. Był wciąż odziany w piżamy w granatowe
dzwoneczki, włosy miał rozczochrane, ale na twarzy malowało się
zainteresowanie. Jego oczy były dziś całkiem białe, nie widziałam w nich ani
tęczówek, ani źrenic.
- Mama mówiła, że dziś
przyjedziesz - odezwał się i usiadł na biurku. - Jak tam Wigilia u Malfoyów?
Poszliście na pasterkę? A może dzieliliście się opłatkiem?
- Nie szydź - chwyciłam
leżący pod łóżkiem pantofel Livii i cisnęłam nim z brata.
Byliśmy jak zwyczajne
rodzeństwo, wielokrotnie biliśmy się i kłóciliśmy, ale tak naprawdę kochaliśmy
się. Byli dla mnie jak rodzina, choć nie łączyły nas więzy krwi, a ja sama nie
potrafiłam sobie wyobrazić, że ich tracę.
*
Nigdzie nie spało mi się tak
dobrze, jak w domu. Mój pokój był naprawdę maleńki, lecz tutaj się przecież
wychowałam, spędziłam tu moje szczęśliwe dzieciństwo, do którego tak bardzo
chciałam wrócić.
Pierwsza noc w moim starym
pokoiku. Zasnęłam prawie natychmiast. Jednak nie trwało to długo. Przynajmniej
tak mi się wydawało. Obudziło mnie delikatne, ledwo dosłyszalne stukanie w
szybę. Na początku pomyślałam, że to tylko sen, więc automatycznie wymacałam
ręką stojący na szafce nocnej budzik i podetknęłam go sobie pod same oczy.
Pokazywał godzinę drugą. Już miałam przewrócić się na drugi bok i ponownie
zapaść w sen, ale ujrzałam za oknem jakąś jasną plamę. Poderwałam się z łóżka,
chwytając różdżkę, a moje serce zabiło mocno. Okazało się jednak, że ową
podejrzaną, białą plamą była twarz mężczyzny siedzącego na parapecie. Podeszłam
do okna i otworzyłam je na oścież, a do maleńkiej sypialni wpadł wiatr,
roznosząc płatki śniegu po całym pomieszczeniu. Armand zgrabnie wskoczył do
środka i zamknął okno. Wyglądał jak mroczny Anioł w tej czarnej, aksamitnej
pelerynie, opadającymi na emanującą bladością twarz włosami, na których lśniły
błyskawicznie zamieniające się w kropelki płatki śniegu. Musiał dopiero wrócić
z łowów, czułam bijące od niego ciepło i zapach krwi, jego wargi zaś były czerwone
i pełne. Oczy lśniły zza żałobnej kotary włosów niczym dwa wielkie, okrągłe
diamenty.
- Co ty tu robisz? -
zapytałam szeptem, skradając się w stronę drzwi, aby zamknąć je zaklęciem.
- Przecież chciałaś mnie
zobaczyć. Ja zawsze wiem, o czym myślisz - odparł i usiadł na brzegu łóżka.
Schowałam różdżkę i opadłam na krzesło przy biurku, aby móc cały czas go
obserwować.
- Nie wiem, jak ci się
odwdzięczę. Uratowałeś moją siostrę...
- Przestań to powtarzać.
Zrobiłem to dla ciebie...
- Tak chcesz mi wynagrodzić
lata twojej nieobecności? - przerwałam mu nieco zbyt zuchwale, niż planowałam.
Armand poruszył się lekko, ale jego kamienna twarz nawet nie drgnęła.
- Nie. Chciałbym, abyś mną
nie gardziła po tym, co się stało między nami - odparł. Jego głos był spokojny
i opanowany, ale w środku kipiał od nadmiaru emocji. Mimo że nie znałam go zbyt
dobrze, co spowodowane było jego długą nieobecnością, był mi w jakiś sposób
bardzo bliski. W końcu łączyła nas krew. To, co powiedział było po części
prawdziwe, ale może zbyt mocno podkreślone. Nie czułam do niego niechęci.
Kochałam go, w końcu stworzył mnie, a najbardziej gardziłam sobą za to, co
uczyniłam. Wyciągnęłam w jego stronę rękę, a on ujął ją, nie spuszczając ze
mnie wzroku.
- Armand... co ty opowiadasz.
Nigdy nie powiedziałam ci przykrego słowa.
- Dobrze wiesz, co mam na
myśli. Chodzi mi o to, co czujesz. Za każdym razem, gdy mnie wspominasz, jesteś
rozgoryczona i marzysz o tym, aby cofnąć czas. Gdybym wtedy wiedział, że tak
się to skończy...
- Nic nie możemy z tym
zrobić. Jesteś dla mnie naprawdę ważny, choć wolałabym żyć w ciągłym
zagrożeniu, niż wtedy cię utracić.
Na twarzy Armanda po raz
pierwszy pojawił się ból, który tak rozpaczliwie usiłował ukryć przede mną. Nie
mogłam znieść jego cierpienia, ale coś mnie blokowało. Nie potrafiłam odnaleźć
słów we wszystkich językach, które znałam, aby przynieść mu choć odrobinę
światła w mroku. Mimo związku ze światem Nieśmiertelnych wciąż żyłam, nie
mogłam całkowicie go zrozumieć. Pozostało mi tylko patrzeć na jego udręki i
milczeć.
- Mistrzu, ja ci nie pomogę -
wyszeptałam i natychmiast przesiadłam się na brzeg łóżka, aby być bliżej niego.
Biło od niego nienaturalne ciepło spowodowane mocno pulsującą w jego żyłach
krwią. To musiało być okropne - uzależnienie od ziemskich, kruchych istot,
których śmierć na całym świecie mogła spowodować zgon jego ciała, choć dusza
nigdy nie zaznałaby spokoju, uwięziony w tym usychającym z wieku na wiek ciele,
pozbawionym dostępu do świeżej krwi. Nawet Wielka Matka nie byłaby w stanie ocalić
wszystkich swoich dzieci.
Ale on jakby zrozumiał mnie,
pokiwał tylko głową i wyprostował się dumnie. Odgarnął mi włosy z twarzy tą
swoją wielką, białą, ciepłą jak u śmiertelnika ręką, a jego ciemne, łagodne
oczy błyszczały w mroku tej małej sypialni jak u wilka czającego się w gęstych
zaroślach Zakazanego Lasu. Ucałował mnie tylko w policzek, powstał godnie i
ruszył w kierunku okna. Miałam jeszcze tyle pytań... ale nie mogłam go przecież
zatrzymywać. Tego właśnie nienawidziłam w wampirach. Były tajemnicze, ich
zachowanie wzmagało tylko poczucie niepewności, którego - mimo możliwości - nie
można było wyrzucić z serca. Pozostało mi tylko patrzeć, jak otwiera powoli
okno, zerka na mnie ostatni raz i odlatuje. Na tym się skończyło. Odetchnęłam
więc głęboko, pełna smutku i wróciłam do łóżka. Co mi innego pozostało?
Na nowo zasnąć.
*
Te kilka dni, które spędziłam
w rodzinnym domu były dla mnie cenne niczym najpiękniejsze brylanty. Na
przyjęcie w Norze nie chciałam się wybrać, choć Bes przekonywała mnie do tego.
Była naiwna. Gdybym pojawiła się w domu Weasleyów, nie wyszłabym już z niego
żywa. Nie chciałabym zrobić im krzywdy, ponieważ oni teraz nie planowali
targnąć się na moje życie. Wolałam nie poruszać tych wspomnień. Ale poza tym
samotnym wieczorem spędziłam resztę dni z rodziną, tocząc zacięte boje z braćmi
na śnieżki w ogrodzie, jeżdżąc na łyżwach po zamarzniętym jeziorze i opychając
się świątecznymi potrawami. Jak w każdej rodzinie podczas Bożego Narodzenia.
Jednak nadszedł dzień, kiedy należało porzucić te sielankowe zajęcia i
przygotować się na nowy semestr w Hogwarcie. Ale zanim udam się na pociąg,
musiałam wywiązać się z obietnicy, którą komuś dałam.
Kiedy weszłam do sali
tronowej, ujrzałam stojącego przed wygaszonym kominkiem Czarnego Pana. Poczułam
niesamowitą radość. Już od rana myślałam o tym spotkaniu, bardzo tęskniłam za
wujem. Ale on nawet na mnie nie spojrzał, po prostu stał ze skrzyżowanymi na
piersiach rękami i patrzył w zimne, szare palenisko. Podeszłam do niego powoli,
patrząc na jego kamienną, spokojną twarz. Bardzo mnie to zaniepokoiło.
- Panie...? - zapytałam i
ujęłam jego dłoń, którą ucałowałam kilkakrotnie. Ku mojemu najszczerszemu
zdumieniu wyrwał ją z mojego lekkiego uścisku, a ja poczułam, jakby przez jego
ciało przebiegł impuls bardzo silnej i gro0źnej energii. Przeraziło mnie to,
zaczęłam zastanawiać się, co takiego uczyniłam, że wywołało to gniew wuja.
- Co się stało? Zrobiłam coś
nie tak? - spytałam, teraz już z nutką paniki w głosie. Nigdy mnie nie
ignorował, nie był też tak wrogo do mnie nastawiony. Krzyczał, to fakt. Ale
najgorsze było to milczenie. Z początku myślałam, że się popłaczę. Odetchnęłam
kilkakrotnie, aby się uspokoić i nie rozjuszyć go jeszcze bardziej.
W końcu Lord Voldemort
poruszył się. Odwrócił się do mnie plecami i rozprostował ręce; jego pięści
były zaciśnięte tak mocno, że ujrzałam drobne żyłki pokrywające dłonie.
- Byłem tak blisko złapania
Harry'ego Pottera, a on znowu mi uciekł - warknął, a jego głos był tak lodowaty
i spokojny, jak nigdy dotąd. - Udał się do Doliny Godryka, gdybym dotarł tam
kilka sekund wcześniej...
- To nie twoja wina -
przerwałam mu stanowczo, ale wciąż uprzejmie. Nie chciałam go denerwować. Był
już wystarczająco zirytowany.
- Wiem - ton jego głosu
zabolał mnie, ale nie odpowiedziałam mu ani słowem. Ucieczka Harry'ego Pottera
musiała być dla niego silnym ciosem. Powinnam dać mu trochę czasu na
przyzwyczajenie się do tego. Z drugiej strony jednak bardzo tęskniłam za jego
obecnością, za jego dotykiem i rozmowami z nim... Ale od zawsze chciałam jego
szczęścia bez względu na to, co sama czułam.
Podeszłam do niego i objęłam
go mocno w pasie, chcąc się pożegnać. Tak się bałam, że mogę się z nim już
więcej nie zobaczyć... Wiedziałam, że moje miejsce było u jego boku. Tylko jego
poglądy i czyny akceptowałam.
- Kiedyś nadejdzie taki
dzień, że spełnisz swą powinność - mruknęłam z policzkiem przyciśniętym do jego
pleców. Czułam pod nim każdą okrągłą kość niczym sznur gładkich pereł pod
szatą.
- Zostań ze mną tę ostatnią
noc - rzekł i odwrócił się, aby pochwycić moją drobną sylwetkę w ramiona. Wciąż
lekko zaskoczona, spojrzałam mu w oczy. Były chłodne i nadal przepełnione tym
groźnym blaskiem, lecz powoli odzyskiwały dawny, pełen przebiegłości i triumfu
wyraz. Uśmiechnęłam się nieśmiało, kiedy ucałował mnie w policzek. Machnął
różdżką, a w kominku zapłonął ogień, ogrzewający rozkosznie moje ciało.
Płomienie lizały bierwiona, trzaskając radośnie rozlewając dookoła ciepłą,
pomarańczową poświatę. Położyłam się na wznak, nie mówiąc ani słowa. Opierając
policzek na jego piersi, wdychałam miłą woń palącego się drewna, a wuj gładził
moje włosy, przepuszczając je między długimi, kościstymi palcami i okręcając
czarne kosmyki dookoła nich. Zsunęłam się na miękką, czarną, lśniącą skórę tuż
u jego boku. Pochylił się nade mną, trzymając w stanowczym uścisku moją lewą
dłoń. Opadł rękaw szaty, odsłaniając rysujący się czernią na moim przedramieniu
Mroczny Znak. Czarny Pan pochylił się nieco, a jego wąskie wargi przesunęły się
po wewnętrznej stronie nadgarstka. Poczułam krótkotrwały, tępy ból, krew
burząca się w żyłach i te brutalne usta, które przywarły w połowie do rany, w
połowie do nietkniętej skóry. Voldemort pił ze mnie niczym z czary pełnej
słodkiego, gorącego eliksiru, pozwalając jednocześnie tej gęstej substancji
spływać powoli w dół, po przedramieniu. Moje serce szarpnęła złota, cieniutka
żyłka, pobudzając zmysły i pożądanie. Moje powieki opadły leniwie, piersi
uniosły się w nierównym, głębokim oddechu, prawa dłoń błądziła bezwiednie
gdzieś po gładkiej, miękkiej skórze, na której leżałam. Język Czarnego Pana
szybko zbierał uronione przypadkiem krople krwi. Całkowicie oszalałam, zupełnie
zapomniałam o całym świecie. W pewnej chwili poczułam, jak odwraca mnie na
brzuchu i rozrywa szaty na plecach. Ten jego czuły dotyk mieszał mi w głowie,
doprowadzał do szaleństwa, kościste, stanowcze dłonie niewiarygodnie delikatne
błądziły po całym moim ciele, twarz ukrył na moment we włosach, tuż przy karku,
skubiąc zębami skórę. Dreszcze biegały po moim grzbiecie z góry na dół, ekscytacja
przeszywała mnie falami. Jednak czułam swego rodzaju niedosyt, kiedy przestał
ssać krew z mojego nadgarstka. Usłyszałam cichy, wysoki dźwięk szybko
pocieranych o siebie kawałków srebra, a sekundę później, gdzieś niżej lewej
łopatki poczułam ostry, gwałtowny ból, jakby wuj pociągnął po mojej skórze
ostrze noża. W tejże chwili moje płuca napełniły się prędko powietrzem, ciało
przeszyła igła niesamowitej rozkoszy, wywołując na twarzy łagodny uśmiech. Nie
miałam pojęcia, co Voldemotr ze mną robił, czułam jego wargi, które przywarły
do długiej, nieco zbyt głębokie rany i ssały mocno krew przygryzając skórę,
przez co z mojego gardła wydarło się długie westchnienie. Było to coś na
kształt seksu, lecz przepełniało mnie większą ekstazą. Ludzkie odruchy pozostały
jednak głęboko w mojej duszy, przez co zapragnęłam posunąć się o krok dalej i
złączyć się z nim w pełnym namiętności i niezaspokojonych żądzy akcie, być
szczęśliwą przez ten krótki moment.
Jego dłonie przesuwały się po
moim ciele, penetrując je z pewną dozą brutalności. Nie chciał lub nie potrafił
oderwać ust od nabrzmiałej już, siniejącej rany pod lewą łopatką. Okrył mnie
swym odzianym w czarną, miękką szatę ciałem, tuląc zniekształconą, wężową twarz
do moich pleców. Była przerażająca i nieprawdopodobna, aczkolwiek w pewnym
sensie wywoływała we mnie coś na kształt patologicznej fascynacji. Rozerwał do
końca moją szatę i pociągnął mnie mocno za włosy, po czym pochwycił moje wargi
brutalnie i boleśnie, raniąc usta do krwi. Poczułam jego męską gotowość,
spragnione ramiona tulące do piersi mą niewielką postać. Od tak dawna mu się
opierałam, że teraz całkiem już opadłam z sił, nie potrafiłam czynić tego
więcej... Gdzieś w duszy czułam najwyższą rozkosz, on chyba również, ponieważ
westchnął przeciągle w moje odsłonięte ucho, smukłe, długie palce zacisnęły się
na moich piersiach, a naprężone ciało zgrało się z moim. Byliśmy oddzielnie,
lecz umysły zespoliły się w jeden. Potężny, nieprzenikniony, idealny,
przeżywający wszechmocną ekstazę. To było coś więcej, niż kiedykolwiek
przeżyłam w życiu z inną osobą, coś więcej, niż seks, choć podświadomie
pragnęłam, aby to ze mną uczynił. Jego wargi zacisnęły się dookoła moich w tym
wbrew pozorom słodkim, czułym pocałunku, powoli penetrując też każdy zakątek
mojej szyi i ramion tymi brutalnymi dłońmi. W pewnej chwili drgnął gwałtownie,
a jego szkarłatne oczy skryte do tej pory za delikatną, mglistą kurtyną
otworzyły się raptownie. Poderwał się szybko, wściekły i przerażony zarazem.
Doprowadził się do porządku, miotając się po komnacie jak dzikie zwierzę.
Uniosłam się na łokciach obolała i drżąca. Całą atmosfera prysła niczym mydlana
bańka, pozostał tylko niepokój i strach.
- Nie mogę! Po prostu nie
mogę! - ryknął, co przeraziło mnie jeszcze bardziej. Zastygłam w bezruchu, na
mojej twarzy pojawił się wyraz niemej trwogi, usta rozchyliły się w bezgłośnym
okrzyku. Przecież przed chwilą wszystko było tak dobrze... a teraz Czarny Pan
zachowuje się, jakby wpadł w szał. Z rany na plecach i nadgarstku wciąż ciekła
krew, lecz ja nie byłam w stanie chociażby poruszyć się, by coś z tym zrobić.
Chwycił stojącą w kącie
mahoniową, dużą komodę i roztrzaskał ją o ścianę, jakby zupełnie nic nie
ważyła. Na lśniącą, czarną podłogę posypało się szkło oraz chlusnęły litry
przeróżnych trunków i eliksirów. Momentalnie rozległo się pukanie do drzwi. W
tej chwili odwiedziny któregokolwiek ze Śmierciożerców był czymś, czego
najmniej potrzebowaliśmy. Do komnaty wsunął się nieznany mi mężczyzna.
- Panie, co...?
Nie zdążył dokończyć, gdyż w
ułamek sekundy cały pokój wypełnił oślepiający, szmaragdowozielony blask. Ja
sama usłyszałam stłumiony, niski odgłos upadającego bezwładnie ciała. Gdy
komnatę na nowo wypełnił mrok, moim oczom ukazał się widok martwego, dogorywającego
jeszcze ciała. Twarz Śmierciożercy wykrzywiona była w pustym już wyrazie
przerażenia, oczy wyłaziły z orbit, a krótkie, ciemne włosy oraz krzaczaste
brwi płonęły pomarańczowym, subtelnym płomieniem. W nozdrza uderzył mnie swąd
spalonych, ludzkich włosów oraz skóry, wywołując grymas obrzydzenia.
Momentalnie zrobiło mi się niedobrze, więc zasłoniłam nos i usta dłonią, aby
nie musieć wdychać dłużej tej cuchnącej woni wydobywającej się z przypadkowej
ofiary Lorda Voldemorta. Nigdy nie widziałam, aby zaklęcie Avada
kedavra ugodziło w człowieka z taką siłą, która wywołałaby ogień.
Czarny Pan skrzywił się
okropnie, a jego płaski, wężowy nos zmarszczył się i uniósł nieco. Machnął
niedbale różdżką, a drzwi otworzyły się z hukiem. Jeszcze jedno machnięcie i cuchnące,
zwęglone już częściowo zwłoki zostały niemalże wydmuchnięte za próg. Swąt
spalenizny ustał, ale gniew Czarnego Pana jeszcze bardziej się spotęgował.
Nigdy dotąd go takiego nie widziałam, przynajmniej rozwścieczonego bez powodu.
Śledziłam jego postać rozszerzonymi z przestrachu oczami, zastanawiając się, co
jeszcze uczyni. Trwało to naprawdę krótko, lecz mnie zdało się wiecznością. W
końcu pochylił się i uniósł ze szczątek rozbitych butelek jedną z nielicznych
ocalałych oraz mocno uszczerbiony, kryształowy puchar. Lejąc doń szkarłatny,
gęsty płyn, rzekł nieco już spokojniejszym, acz wciąż podniesionym głosem:
- Nie wiesz nawet, jak mi
zależy... obiecałem, że tego nie zrobię, nie chcę, abyś cierpiała przeze mnie.
A wiem, że prędzej czy później tak się stanie.
- Ciekawa jestem, kto ma aż
taki wpływ na ciebie, że nie potrafisz ulec - zadrwiłam, patrząc na niego
beznamiętnie.
Czułam w sobie tylko pustkę,
jakbym nagle nastąpiła na fałszywy stopień w Hogwarcie. Musiałam to przyznać:
Czarny Pan bardzo mnie zawiódł. Nigdy nie podejrzewałabym, że najpotężniejszy
czarownik wszech czasów, za nic mający zasady ludzkie i moralne, zachowa się w
ten sposób. Sądziłam, że nie zawaha się ani chwili, weźmie mnie na setki
sposobów tej nocy, nie patrząc na konsekwencje. Bardzo stracił w moich oczach.
I nie chodziło tu bynajmniej o sytuację, w której oboje się znaleźliśmy, lecz
raczej o to, że mimo wszystko Lord Voldemort akceptował kogoś nad sobą. Jak
miał być dla mnie kimś najpotężniejszym, skoro sam dla siebie nie był?
- Znam siebie i wiem, że
jeśli czegoś chcę, zawsze to dostanę. Krzywdzę i wykorzystuję ludzi, nie mogę
ci zagwarantować, że cię nie zranię, jeśli zechcę nagle zniknąć, to uczynię to,
bez względu na wszystko. I nie będę kłopotał się tym, co myślisz. Taki już jestem
i nie zmienisz tego.
- Ale dlaczego krzyczysz? Mam
bardzo dobry słuch.
Zamilkł na krótki moment,
podczas którego odrzucił od siebie butelkę, która roztrzaskała się o podłogę i
opryskała mnie lepką zawartością. To, co znajdowało się w popękanym kielichu
wypił jednym haustem, budząc we mnie ciekawość. Cóż to był za eliksir, którego
tak rozpaczliwie potrzebował Czarny Pan w owej strasznej chwili eksplozji? Już
otworzyłam usta, aby zadać to pytanie, lecz gdzieś w połowie drogi zapomniałam
o tym, nie mogąc uwolnić się od nadmiaru nagromadzonych wątpliwości.
- Racja - rzekł, nie
odwracając głosy. Był już spokojny i opanowany, a patrzył na mnie bez cienia
słabości, jakby właściwie nic się nie wydarzyło. - Idź już i nie próbuj mnie
przekonywać, abym ci to wyjaśnił. Słyszałaś? Idź.
Wciąż pełna wątpliwości i
strachu poderwałam się na równe nogi i zatrzasnęłam za sobą drzwi i
przeskoczyłam nad martwym, cuchnącym spalenizną i śmiercią truchłem, pobiegłam
czym prędzej w stronę najbliższej łazienki. Tam natychmiast doprowadziłam
zarówno siebie, jak i szatę do porządku, ze wszystkich sił próbując zapanować
nad drżącymi rękami. Odkręciłam kurek z szafirem, a zimna woda wytrysnęła zeń
czystym strumieniem, którym przemyłam czoło i powieki. Gdy spojrzałam w lustro,
ujrzałam własną twarz, lecz jakże do siebie niepodobną. Wargi miałam sine i
zaciśnięte, skórę bladą, a oczy wciąż przepełnione niepokojem. Przemyłam je
zimną wodą, lecz niewiele to pomogło. Odetchnęłam kilkakrotnie, usiłując
uspokoić myśli. Ot i pokazał swą prawdziwą twarz, którą tak skrzętnie przede
mną skrywał. Ale dlaczego to zrobił? Musiał udawać to wszystko? Mógł przecież
być dla mnie taki od samego początku. Zakręciłam kurek i usiadłam na idealnie
czystej podłodze pod umywalką. Nie mogłam dłużej o tym myśleć, musiałam się
uspokoić.
~*~
Przepraszam za jakość
rozdziału, ale nie miałam jakoś do tego serca, musiałam dzisiaj uśpić moją
świnkę, Sybillę, a wiem, że i Was nie mogę zaniedbywać. Ale właśnie zaczynam w
weekend ferie, więc pewnie coś podczas tych dwóch tygodni opublikuję. Dedykacja
dla Blackie. :*