7 lutego 2013

Rozdział 327

Brnąc przez śnieg, taszczyłam za sobą ciężką walizkę. Poranny, mroźny wiatr kąsał boleśnie moją twarz, ale widziałam już na horyzoncie zarys małego, kamiennego dworka, w którym się wychowałam. Poczułam, jak serce wypełnia mi cudowna lekkość i radość. Zimno przestało mi przeszkadzać. Naprawdę żałowałam, że nie mogłam spędzić pierwszego dnia świąt razem z rodziną, ale musiałam być wdzięczna Czarnemu Panu, że pozwolił mi zostać tutaj przez pozostałe siedem dni. Pchnęłam skrzypiącą, drewnianą bramkę i weszłam na teren posesji. Było bardzo wcześnie, podejrzewałam, że wszyscy domownicy jeszcze śpią. Nie chciałam ich budzić, ale przecież nie mogłam czekać na tym mrozie. Dlatego pochwyciłam mosiężną kołatkę w kształcie głowy lwa z rozwartą paszczą i załomotałam w drzwi. Ku mojemu zdziwieniu otworzyła mi Bes ubrana w śliwkową szatę czarownicy, włosy upięte miała w niepozorny kok, a w dłoni dzierżyła różdżkę.
- Sophie, już nie mogłam się doczekać - wyciągnęła ramiona i wciągnęła mnie do środka. Już w korytarzu uderzył mnie w nozdrza aromat wydobywający się z kuchni. Wieszak stojący w kącie zawalony był płaszczami, kurtkami, czapkami i szalikami, tak samo drewniane kołki tuż za nim, pod nimi zaś leżało całe mnóstwo przeróżnych, wymieszanych ze sobą butów.
- Jest tu któryś z Weasleyów? - zapytałam, przyglądając się wysokim, skórzanym trzewikom.
- Wczoraj odwiedzili nas Remus i Tonks - odpowiedziała Bes, pomagając mi się rozebrać i usiłując upchnąć mój płaszcz gdzieś pomiędzy dwie szmaragdowozielone kurtki. - Śpią w pokoju gościnnym.
Wskazała krótko na lakierowane drzwi tuż obok schowka. Zaprowadziła mnie do kuchni, gdzie całą atmosferę wypełniało gorące powietrze, a szyby były całkowicie zaparowane, z kotła zaś buchała biała, gorąca para. Wczorajsze, świąteczne potrawy zajmowały cały stół. Usiadłam na krześle i zaczęłam przyglądać się matce, która powróciła do mieszania w kotle ogromną, drewnianą łyżką. Ani ona, ani ja przez długą chwilę nie odzywałyśmy się do siebie, każda skupiona na swoich myślach. Nie mam pojęcia, nad czym zastanawiała się Bes. Ja natomiast planowałam już, jak ukryć się przed Tonks i Lupinem, którzy z pewnością nie zamierzali tak szybko wynieść się z naszego domu. Nie obawiałam się, że mnie zaatakują, czy... po prostu nie potrafiłabym im spojrzeć w oczy. Za dużo złego im zrobiłam. Im i reszcie członków Zakonu Feniksa, którzy przecież byli również moimi przyjaciółmi. Nie chciałam uciekać z domu, ale nie mogłam także siedzieć razem z nimi w pokoju. Pragnęłam na ten moment wyłączyć wyrzuty sumienia, być jak socjopata, który nic nie odczuwa i jest mu z tym bardzo dobrze.
W pewnej chwili Bes odwróciła się lekko i spojrzała na mnie, a w jej oczach zaigrały radosne iskierki. Takie same, jakie widziałam tak często w błękitnych, przepełnionych obrzydliwie szczerym i najprawdziwszym dobrem oczach Dumbledore'a. Tak właśnie patrzyły osoby o czystym sumieniu, których serca nie były przegniłe i cuchnące śmiercią. Mimo że nikogo nigdy w życiu nie zamordowałam, zezwalałam na popełniane codziennie zbrodnie. Mało tego, patrzyłam na wuja z podziwem, mając na uwadze to, jak wielu osobom wydarł z piersi życie. Gdybym się nad tym głębiej zastanowiła, zapewne doszłabym do wniosku, że właśnie to budziło we mnie największą fascynację jego postacią. Mimo że miałam tak doskonałych, dobrych i wyrozumiałych rodziców, wyrosło ze mnie coś takiego. Urodziłam się z pierwiastkiem, którego ich miłość nie potrafiła zabić.
- Kiedy wracasz od tamtych ludzi, zachowujesz się bardzo dziwnie - odezwała się Bes, nie spuszczając ze mnie tego spokojnego, palącego wzroku. Nie potrafiłam spojrzeć jej w oczy, więc odpowiedziałam może trochę zbyt napastliwie, niż planowałam:
- Dlaczego mówisz od tamtych ludzi? Przecież nie są od was...
...gorsi. Te słowa jakoś nie mogły mi przejść przez gardło. Oczywiście. Bes i Sethi nie byli od Malfoyów w niczym lepsi, oni po prostu nienawidzili się nawzajem. Każda z tych dwóch rodzin miała zupełnie inny system wartości. Przecież nie jest ważne, kim stał się człowiek, liczy się to, że nadal nim jest. Śmierciożercy nie są potworami ani pozbawionymi uczuć wyższych zwierzętami.
Krępujące milczenie przerwało nadejście Livii. Ostatnim razem, kiedy ją widziałam, leżała nieprzytomna w Świętym Mungu, a jej życie wisiało na włosku. Lecz gdy teraz weszła do kuchni taka piękna i całkowicie zdrowa, w moim sercu zapłonęła nagle ogromna sympatia do Armanda. Ocalił jej życie, co uczyniło go moim bohaterem. Poderwałam się z miejsca i podbiegłam do Livii, aby ją przytulić. Nie mogłam powstrzymać swych emocji, nie teraz. Kiedy dowiedziałam się o śmierci siostry, zdałam sobie sprawę z tego, jak wiele dla mnie znaczy. Jej utrata była dla mnie tragedią, więc tylko mogłam sobie wyobrazić, jak czuli się nasi rodzice. Mieliśmy u Armanda ogromny dług, który kiedyś mieliśmy spłacić.
Livia też ucieszyła się na mój widok, bo odwzajemniła uścisk, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Była piękna, jak zwykle, włosy uczesane miała w charakterystyczny dla siebie sposób, policzki lśniły bielą, a czerwone usta promieniały od uśmiechu.
- Obiecałam sobie, że ci podziękuję, kiedy tylko się zobaczymy...
- Za co? Ja nic nie zrobiłam. To Armand - przerwałam jej. Nie chciałam, aby miała poczucie winy, dlatego postanowiłam nigdy jej nie mówić, że uczynił coś, za co pozostali Nieśmiertelni mogą go potępić. Pomógł człowiekowi, który służyć mógł za pokarm. Dużo oddałabym za możliwość porozmawiania z którymś z nich, jednak bałam się o to głośno prosić. Wampiry miały swoje ponadczasowe problemy, z którymi musieli sobie radzić od wieków.
Udałyśmy się na górę do jej sypialni, aby móc porozmawiać. Tam poczuła się bezpieczna, ponieważ nie istniało ryzyko, że do pokoju wejdzie nagle Remus albo Tonks. Dobrze wiedziałam, że mają do mnie spory żal o to, co się stało z Harrym. W głębi serca może nawet posądzają mnie o jego ucieczkę i przymus ukrywania się. Jednak nie miałam do nich o to pretensji, najłatwiej było oskarżyć kogoś, kto odwrócił się od grupy i przeszedł na stronę innych. Czasami myślałam, że nienawidzili mnie bardziej od Czarnego Pana, ponieważ byłam bardziej realna od niego, bardziej... dostępna. Lord Voldemort zdawał się tylko istnieć, być jakimś mrocznym, zwiewnym duchem, czarnym Aniołem Śmierci, a nawet szatanem, którego ujrzeć mogli tylko wybrani, lecz zaraz potem umierali. Był jak... bóg. Ja natomiast należałam do grupy jego wyznawców, mimo że byłam mu tak bliska. Nie otaczała mnie ta magiczna aura tajemnicy i niepokoju, więc można było mnie ranić. Ludzie, których mijałam, czuli trwogę, lecz był to strach podły i nienawistny, szeptali obłudnie za moimi plecami, jakby myśleli, że tego nie słyszę.
Usiadłam na pościelonym równo łóżku i wpatrywałam się w Livię, która zaczęła czegoś szukać w szafie.
- Słyszałam, że w Hogwarcie powrócił terror z rządów Umbridge - odezwała się takim tonem, jakby mówiła o pogodzie. - Snape nieźle sobie poczyna.
- To jest konieczne, żeby utrzymać dyscyplinę. Jakby Snape odpuścił, wszyscy zaczęliby się buntować, a przecież szkoła musi funkcjonować. Poza tym jest bardzo dobrym dyrektorem - mruknęłam, urażona jej sceptycyzmem.
- Oczywiście musisz go bronić, to zrozumiałe. Ale nie możesz zaprzeczyć, że do porwania Luny z pociągu nie powinno dojść, skoro jest taki świetny. Myślisz, że ta szata będzie odpowiednia na jutrzejsze przyjęcie?
Odwróciła się i przyłożyła do siebie długą, ciemnozieloną szatę obszytą złotymi tasiemkami.
- Przyjęcie? U kogo?
- U Weasleyów. Molly stwierdziła, że nie można ciągle się zamartwiać.
- Tak, to zrozumiałe - zadrwiłam. - Ale będzie to raczej stłoczenie wielu osób w małym pokoiku zwanym salonem. Uważam, że ta szata jest zbyt elegancka jak na takie zabawy.
Livia uniosła brwi, ale nic nie powiedziała i schowała szatę do szafy. Chyba w sercu przyznała mi rację, bo zamknęła drewniane drzwiczki i więcej na temat jutrzejszego spotkania w Norze nie wspomniała.
Milczenie przerwało nieśmiałe pukanie. Do pokoju wszedł Victor. Był wciąż odziany w piżamy w granatowe dzwoneczki, włosy miał rozczochrane, ale na twarzy malowało się zainteresowanie. Jego oczy były dziś całkiem białe, nie widziałam w nich ani tęczówek, ani źrenic.
- Mama mówiła, że dziś przyjedziesz - odezwał się i usiadł na biurku. - Jak tam Wigilia u Malfoyów? Poszliście na pasterkę? A może dzieliliście się opłatkiem?
- Nie szydź - chwyciłam leżący pod łóżkiem pantofel Livii i cisnęłam nim z brata.
Byliśmy jak zwyczajne rodzeństwo, wielokrotnie biliśmy się i kłóciliśmy, ale tak naprawdę kochaliśmy się. Byli dla mnie jak rodzina, choć nie łączyły nas więzy krwi, a ja sama nie potrafiłam sobie wyobrazić, że ich tracę.

*

Nigdzie nie spało mi się tak dobrze, jak w domu. Mój pokój był naprawdę maleńki, lecz tutaj się przecież wychowałam, spędziłam tu moje szczęśliwe dzieciństwo, do którego tak bardzo chciałam wrócić.
Pierwsza noc w moim starym pokoiku. Zasnęłam prawie natychmiast. Jednak nie trwało to długo. Przynajmniej tak mi się wydawało. Obudziło mnie delikatne, ledwo dosłyszalne stukanie w szybę. Na początku pomyślałam, że to tylko sen, więc automatycznie wymacałam ręką stojący na szafce nocnej budzik i podetknęłam go sobie pod same oczy. Pokazywał godzinę drugą. Już miałam przewrócić się na drugi bok i ponownie zapaść w sen, ale ujrzałam za oknem jakąś jasną plamę. Poderwałam się z łóżka, chwytając różdżkę, a moje serce zabiło mocno. Okazało się jednak, że ową podejrzaną, białą plamą była twarz mężczyzny siedzącego na parapecie. Podeszłam do okna i otworzyłam je na oścież, a do maleńkiej sypialni wpadł wiatr, roznosząc płatki śniegu po całym pomieszczeniu. Armand zgrabnie wskoczył do środka i zamknął okno. Wyglądał jak mroczny Anioł w tej czarnej, aksamitnej pelerynie, opadającymi na emanującą bladością twarz włosami, na których lśniły błyskawicznie zamieniające się w kropelki płatki śniegu. Musiał dopiero wrócić z łowów, czułam bijące od niego ciepło i zapach krwi, jego wargi zaś były czerwone i pełne. Oczy lśniły zza żałobnej kotary włosów niczym dwa wielkie, okrągłe diamenty.
- Co ty tu robisz? - zapytałam szeptem, skradając się w stronę drzwi, aby zamknąć je zaklęciem.
- Przecież chciałaś mnie zobaczyć. Ja zawsze wiem, o czym myślisz - odparł i usiadł na brzegu łóżka. Schowałam różdżkę i opadłam na krzesło przy biurku, aby móc cały czas go obserwować.
- Nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Uratowałeś moją siostrę...
- Przestań to powtarzać. Zrobiłem to dla ciebie...
- Tak chcesz mi wynagrodzić lata twojej nieobecności? - przerwałam mu nieco zbyt zuchwale, niż planowałam. Armand poruszył się lekko, ale jego kamienna twarz nawet nie drgnęła.
- Nie. Chciałbym, abyś mną nie gardziła po tym, co się stało między nami - odparł. Jego głos był spokojny i opanowany, ale w środku kipiał od nadmiaru emocji. Mimo że nie znałam go zbyt dobrze, co spowodowane było jego długą nieobecnością, był mi w jakiś sposób bardzo bliski. W końcu łączyła nas krew. To, co powiedział było po części prawdziwe, ale może zbyt mocno podkreślone. Nie czułam do niego niechęci. Kochałam go, w końcu stworzył mnie, a najbardziej gardziłam sobą za to, co uczyniłam. Wyciągnęłam w jego stronę rękę, a on ujął ją, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Armand... co ty opowiadasz. Nigdy nie powiedziałam ci przykrego słowa.
- Dobrze wiesz, co mam na myśli. Chodzi mi o to, co czujesz. Za każdym razem, gdy mnie wspominasz, jesteś rozgoryczona i marzysz o tym, aby cofnąć czas. Gdybym wtedy wiedział, że tak się to skończy...
- Nic nie możemy z tym zrobić. Jesteś dla mnie naprawdę ważny, choć wolałabym żyć w ciągłym zagrożeniu, niż wtedy cię utracić.
Na twarzy Armanda po raz pierwszy pojawił się ból, który tak rozpaczliwie usiłował ukryć przede mną. Nie mogłam znieść jego cierpienia, ale coś mnie blokowało. Nie potrafiłam odnaleźć słów we wszystkich językach, które znałam, aby przynieść mu choć odrobinę światła w mroku. Mimo związku ze światem Nieśmiertelnych wciąż żyłam, nie mogłam całkowicie go zrozumieć. Pozostało mi tylko patrzeć na jego udręki i milczeć.
- Mistrzu, ja ci nie pomogę - wyszeptałam i natychmiast przesiadłam się na brzeg łóżka, aby być bliżej niego. Biło od niego nienaturalne ciepło spowodowane mocno pulsującą w jego żyłach krwią. To musiało być okropne - uzależnienie od ziemskich, kruchych istot, których śmierć na całym świecie mogła spowodować zgon jego ciała, choć dusza nigdy nie zaznałaby spokoju, uwięziony w tym usychającym z wieku na wiek ciele, pozbawionym dostępu do świeżej krwi. Nawet Wielka Matka nie byłaby w stanie ocalić wszystkich swoich dzieci.
Ale on jakby zrozumiał mnie, pokiwał tylko głową i wyprostował się dumnie. Odgarnął mi włosy z twarzy tą swoją wielką, białą, ciepłą jak u śmiertelnika ręką, a jego ciemne, łagodne oczy błyszczały w mroku tej małej sypialni jak u wilka czającego się w gęstych zaroślach Zakazanego Lasu. Ucałował mnie tylko w policzek, powstał godnie i ruszył w kierunku okna. Miałam jeszcze tyle pytań... ale nie mogłam go przecież zatrzymywać. Tego właśnie nienawidziłam w wampirach. Były tajemnicze, ich zachowanie wzmagało tylko poczucie niepewności, którego - mimo możliwości - nie można było wyrzucić z serca. Pozostało mi tylko patrzeć, jak otwiera powoli okno, zerka na mnie ostatni raz i odlatuje. Na tym się skończyło. Odetchnęłam więc głęboko, pełna smutku i wróciłam do łóżka. Co mi innego pozostało?
Na nowo zasnąć.

*

Te kilka dni, które spędziłam w rodzinnym domu były dla mnie cenne niczym najpiękniejsze brylanty. Na przyjęcie w Norze nie chciałam się wybrać, choć Bes przekonywała mnie do tego. Była naiwna. Gdybym pojawiła się w domu Weasleyów, nie wyszłabym już z niego żywa. Nie chciałabym zrobić im krzywdy, ponieważ oni teraz nie planowali targnąć się na moje życie. Wolałam nie poruszać tych wspomnień. Ale poza tym samotnym wieczorem spędziłam resztę dni z rodziną, tocząc zacięte boje z braćmi na śnieżki w ogrodzie, jeżdżąc na łyżwach po zamarzniętym jeziorze i opychając się świątecznymi potrawami. Jak w każdej rodzinie podczas Bożego Narodzenia. Jednak nadszedł dzień, kiedy należało porzucić te sielankowe zajęcia i przygotować się na nowy semestr w Hogwarcie. Ale zanim udam się na pociąg, musiałam wywiązać się z obietnicy, którą komuś dałam.

Kiedy weszłam do sali tronowej, ujrzałam stojącego przed wygaszonym kominkiem Czarnego Pana. Poczułam niesamowitą radość. Już od rana myślałam o tym spotkaniu, bardzo tęskniłam za wujem. Ale on nawet na mnie nie spojrzał, po prostu stał ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i patrzył w zimne, szare palenisko. Podeszłam do niego powoli, patrząc na jego kamienną, spokojną twarz. Bardzo mnie to zaniepokoiło.
- Panie...? - zapytałam i ujęłam jego dłoń, którą ucałowałam kilkakrotnie. Ku mojemu najszczerszemu zdumieniu wyrwał ją z mojego lekkiego uścisku, a ja poczułam, jakby przez jego ciało przebiegł impuls bardzo silnej i gro0źnej energii. Przeraziło mnie to, zaczęłam zastanawiać się, co takiego uczyniłam, że wywołało to gniew wuja.
- Co się stało? Zrobiłam coś nie tak? - spytałam, teraz już z nutką paniki w głosie. Nigdy mnie nie ignorował, nie był też tak wrogo do mnie nastawiony. Krzyczał, to fakt. Ale najgorsze było to milczenie. Z początku myślałam, że się popłaczę. Odetchnęłam kilkakrotnie, aby się uspokoić i nie rozjuszyć go jeszcze bardziej.
W końcu Lord Voldemort poruszył się. Odwrócił się do mnie plecami i rozprostował ręce; jego pięści były zaciśnięte tak mocno, że ujrzałam drobne żyłki pokrywające dłonie.
- Byłem tak blisko złapania Harry'ego Pottera, a on znowu mi uciekł - warknął, a jego głos był tak lodowaty i spokojny, jak nigdy dotąd. - Udał się do Doliny Godryka, gdybym dotarł tam kilka sekund wcześniej...
- To nie twoja wina - przerwałam mu stanowczo, ale wciąż uprzejmie. Nie chciałam go denerwować. Był już wystarczająco zirytowany.
- Wiem - ton jego głosu zabolał mnie, ale nie odpowiedziałam mu ani słowem. Ucieczka Harry'ego Pottera musiała być dla niego silnym ciosem. Powinnam dać mu trochę czasu na przyzwyczajenie się do tego. Z drugiej strony jednak bardzo tęskniłam za jego obecnością, za jego dotykiem i rozmowami z nim... Ale od zawsze chciałam jego szczęścia bez względu na to, co sama czułam.
Podeszłam do niego i objęłam go mocno w pasie, chcąc się pożegnać. Tak się bałam, że mogę się z nim już więcej nie zobaczyć... Wiedziałam, że moje miejsce było u jego boku. Tylko jego poglądy i czyny akceptowałam.
- Kiedyś nadejdzie taki dzień, że spełnisz swą powinność - mruknęłam z policzkiem przyciśniętym do jego pleców. Czułam pod nim każdą okrągłą kość niczym sznur gładkich pereł pod szatą.
- Zostań ze mną tę ostatnią noc - rzekł i odwrócił się, aby pochwycić moją drobną sylwetkę w ramiona. Wciąż lekko zaskoczona, spojrzałam mu w oczy. Były chłodne i nadal przepełnione tym groźnym blaskiem, lecz powoli odzyskiwały dawny, pełen przebiegłości i triumfu wyraz. Uśmiechnęłam się nieśmiało, kiedy ucałował mnie w policzek. Machnął różdżką, a w kominku zapłonął ogień, ogrzewający rozkosznie moje ciało. Płomienie lizały bierwiona, trzaskając radośnie rozlewając dookoła ciepłą, pomarańczową poświatę. Położyłam się na wznak, nie mówiąc ani słowa. Opierając policzek na jego piersi, wdychałam miłą woń palącego się drewna, a wuj gładził moje włosy, przepuszczając je między długimi, kościstymi palcami i okręcając czarne kosmyki dookoła nich. Zsunęłam się na miękką, czarną, lśniącą skórę tuż u jego boku. Pochylił się nade mną, trzymając w stanowczym uścisku moją lewą dłoń. Opadł rękaw szaty, odsłaniając rysujący się czernią na moim przedramieniu Mroczny Znak. Czarny Pan pochylił się nieco, a jego wąskie wargi przesunęły się po wewnętrznej stronie nadgarstka. Poczułam krótkotrwały, tępy ból, krew burząca się w żyłach i te brutalne usta, które przywarły w połowie do rany, w połowie do nietkniętej skóry. Voldemort pił ze mnie niczym z czary pełnej słodkiego, gorącego eliksiru, pozwalając jednocześnie tej gęstej substancji spływać powoli w dół, po przedramieniu. Moje serce szarpnęła złota, cieniutka żyłka, pobudzając zmysły i pożądanie. Moje powieki opadły leniwie, piersi uniosły się w nierównym, głębokim oddechu, prawa dłoń błądziła bezwiednie gdzieś po gładkiej, miękkiej skórze, na której leżałam. Język Czarnego Pana szybko zbierał uronione przypadkiem krople krwi. Całkowicie oszalałam, zupełnie zapomniałam o całym świecie. W pewnej chwili poczułam, jak odwraca mnie na brzuchu i rozrywa szaty na plecach. Ten jego czuły dotyk mieszał mi w głowie, doprowadzał do szaleństwa, kościste, stanowcze dłonie niewiarygodnie delikatne błądziły po całym moim ciele, twarz ukrył na moment we włosach, tuż przy karku, skubiąc zębami skórę. Dreszcze biegały po moim grzbiecie z góry na dół, ekscytacja przeszywała mnie falami. Jednak czułam swego rodzaju niedosyt, kiedy przestał ssać krew z mojego nadgarstka. Usłyszałam cichy, wysoki dźwięk szybko pocieranych o siebie kawałków srebra, a sekundę później, gdzieś niżej lewej łopatki poczułam ostry, gwałtowny ból, jakby wuj pociągnął po mojej skórze ostrze noża. W tejże chwili moje płuca napełniły się prędko powietrzem, ciało przeszyła igła niesamowitej rozkoszy, wywołując na twarzy łagodny uśmiech. Nie miałam pojęcia, co Voldemotr ze mną robił, czułam jego wargi, które przywarły do długiej, nieco zbyt głębokie rany i ssały mocno krew przygryzając skórę, przez co z mojego gardła wydarło się długie westchnienie. Było to coś na kształt seksu, lecz przepełniało mnie większą ekstazą. Ludzkie odruchy pozostały jednak głęboko w mojej duszy, przez co zapragnęłam posunąć się o krok dalej i złączyć się z nim w pełnym namiętności i niezaspokojonych żądzy akcie, być szczęśliwą przez ten krótki moment.
Jego dłonie przesuwały się po moim ciele, penetrując je z pewną dozą brutalności. Nie chciał lub nie potrafił oderwać ust od nabrzmiałej już, siniejącej rany pod lewą łopatką. Okrył mnie swym odzianym w czarną, miękką szatę ciałem, tuląc zniekształconą, wężową twarz do moich pleców. Była przerażająca i nieprawdopodobna, aczkolwiek w pewnym sensie wywoływała we mnie coś na kształt patologicznej fascynacji. Rozerwał do końca moją szatę i pociągnął mnie mocno za włosy, po czym pochwycił moje wargi brutalnie i boleśnie, raniąc usta do krwi. Poczułam jego męską gotowość, spragnione ramiona tulące do piersi mą niewielką postać. Od tak dawna mu się opierałam, że teraz całkiem już opadłam z sił, nie potrafiłam czynić tego więcej... Gdzieś w duszy czułam najwyższą rozkosz, on chyba również, ponieważ westchnął przeciągle w moje odsłonięte ucho, smukłe, długie palce zacisnęły się na moich piersiach, a naprężone ciało zgrało się z moim. Byliśmy oddzielnie, lecz umysły zespoliły się w jeden. Potężny, nieprzenikniony, idealny, przeżywający wszechmocną ekstazę. To było coś więcej, niż kiedykolwiek przeżyłam w życiu z inną osobą, coś więcej, niż seks, choć podświadomie pragnęłam, aby to ze mną uczynił. Jego wargi zacisnęły się dookoła moich w tym wbrew pozorom słodkim, czułym pocałunku, powoli penetrując też każdy zakątek mojej szyi i ramion tymi brutalnymi dłońmi. W pewnej chwili drgnął gwałtownie, a jego szkarłatne oczy skryte do tej pory za delikatną, mglistą kurtyną otworzyły się raptownie. Poderwał się szybko, wściekły i przerażony zarazem. Doprowadził się do porządku, miotając się po komnacie jak dzikie zwierzę. Uniosłam się na łokciach obolała i drżąca. Całą atmosfera prysła niczym mydlana bańka, pozostał tylko niepokój i strach.
- Nie mogę! Po prostu nie mogę! - ryknął, co przeraziło mnie jeszcze bardziej. Zastygłam w bezruchu, na mojej twarzy pojawił się wyraz niemej trwogi, usta rozchyliły się w bezgłośnym okrzyku. Przecież przed chwilą wszystko było tak dobrze... a teraz Czarny Pan zachowuje się, jakby wpadł w szał. Z rany na plecach i nadgarstku wciąż ciekła krew, lecz ja nie byłam w stanie chociażby poruszyć się, by coś z tym zrobić.
Chwycił stojącą w kącie mahoniową, dużą komodę i roztrzaskał ją o ścianę, jakby zupełnie nic nie ważyła. Na lśniącą, czarną podłogę posypało się szkło oraz chlusnęły litry przeróżnych trunków i eliksirów. Momentalnie rozległo się pukanie do drzwi. W tej chwili odwiedziny któregokolwiek ze Śmierciożerców był czymś, czego najmniej potrzebowaliśmy. Do komnaty wsunął się nieznany mi mężczyzna.
- Panie, co...?
Nie zdążył dokończyć, gdyż w ułamek sekundy cały pokój wypełnił oślepiający, szmaragdowozielony blask. Ja sama usłyszałam stłumiony, niski odgłos upadającego bezwładnie ciała. Gdy komnatę na nowo wypełnił mrok, moim oczom ukazał się widok martwego, dogorywającego jeszcze ciała. Twarz Śmierciożercy wykrzywiona była w pustym już wyrazie przerażenia, oczy wyłaziły z orbit, a krótkie, ciemne włosy oraz krzaczaste brwi płonęły pomarańczowym, subtelnym płomieniem. W nozdrza uderzył mnie swąd spalonych, ludzkich włosów oraz skóry, wywołując grymas obrzydzenia. Momentalnie zrobiło mi się niedobrze, więc zasłoniłam nos i usta dłonią, aby nie musieć wdychać dłużej tej cuchnącej woni wydobywającej się z przypadkowej ofiary Lorda Voldemorta. Nigdy nie widziałam, aby zaklęcie Avada kedavra ugodziło w człowieka z taką siłą, która wywołałaby ogień.

Czarny Pan skrzywił się okropnie, a jego płaski, wężowy nos zmarszczył się i uniósł nieco. Machnął niedbale różdżką, a drzwi otworzyły się z hukiem. Jeszcze jedno machnięcie i cuchnące, zwęglone już częściowo zwłoki zostały niemalże wydmuchnięte za próg. Swąt spalenizny ustał, ale gniew Czarnego Pana jeszcze bardziej się spotęgował. Nigdy dotąd go takiego nie widziałam, przynajmniej rozwścieczonego bez powodu. Śledziłam jego postać rozszerzonymi z przestrachu oczami, zastanawiając się, co jeszcze uczyni. Trwało to naprawdę krótko, lecz mnie zdało się wiecznością. W końcu pochylił się i uniósł ze szczątek rozbitych butelek jedną z nielicznych ocalałych oraz mocno uszczerbiony, kryształowy puchar. Lejąc doń szkarłatny, gęsty płyn, rzekł nieco już spokojniejszym, acz wciąż podniesionym głosem:
- Nie wiesz nawet, jak mi zależy... obiecałem, że tego nie zrobię, nie chcę, abyś cierpiała przeze mnie. A wiem, że prędzej czy później tak się stanie.
- Ciekawa jestem, kto ma aż taki wpływ na ciebie, że nie potrafisz ulec - zadrwiłam, patrząc na niego beznamiętnie.
Czułam w sobie tylko pustkę, jakbym nagle nastąpiła na fałszywy stopień w Hogwarcie. Musiałam to przyznać: Czarny Pan bardzo mnie zawiódł. Nigdy nie podejrzewałabym, że najpotężniejszy czarownik wszech czasów, za nic mający zasady ludzkie i moralne, zachowa się w ten sposób. Sądziłam, że nie zawaha się ani chwili, weźmie mnie na setki sposobów tej nocy, nie patrząc na konsekwencje. Bardzo stracił w moich oczach. I nie chodziło tu bynajmniej o sytuację, w której oboje się znaleźliśmy, lecz raczej o to, że mimo wszystko Lord Voldemort akceptował kogoś nad sobą. Jak miał być dla mnie kimś najpotężniejszym, skoro sam dla siebie nie był?
- Znam siebie i wiem, że jeśli czegoś chcę, zawsze to dostanę. Krzywdzę i wykorzystuję ludzi, nie mogę ci zagwarantować, że cię nie zranię, jeśli zechcę nagle zniknąć, to uczynię to, bez względu na wszystko. I nie będę kłopotał się tym, co myślisz. Taki już jestem i nie zmienisz tego.
- Ale dlaczego krzyczysz? Mam bardzo dobry słuch.
Zamilkł na krótki moment, podczas którego odrzucił od siebie butelkę, która roztrzaskała się o podłogę i opryskała mnie lepką zawartością. To, co znajdowało się w popękanym kielichu wypił jednym haustem, budząc we mnie ciekawość. Cóż to był za eliksir, którego tak rozpaczliwie potrzebował Czarny Pan w owej strasznej chwili eksplozji? Już otworzyłam usta, aby zadać to pytanie, lecz gdzieś w połowie drogi zapomniałam o tym, nie mogąc uwolnić się od nadmiaru nagromadzonych wątpliwości.
- Racja - rzekł, nie odwracając głosy. Był już spokojny i opanowany, a patrzył na mnie bez cienia słabości, jakby właściwie nic się nie wydarzyło. - Idź już i nie próbuj mnie przekonywać, abym ci to wyjaśnił. Słyszałaś? Idź.
Wciąż pełna wątpliwości i strachu poderwałam się na równe nogi i zatrzasnęłam za sobą drzwi i przeskoczyłam nad martwym, cuchnącym spalenizną i śmiercią truchłem, pobiegłam czym prędzej w stronę najbliższej łazienki. Tam natychmiast doprowadziłam zarówno siebie, jak i szatę do porządku, ze wszystkich sił próbując zapanować nad drżącymi rękami. Odkręciłam kurek z szafirem, a zimna woda wytrysnęła zeń czystym strumieniem, którym przemyłam czoło i powieki. Gdy spojrzałam w lustro, ujrzałam własną twarz, lecz jakże do siebie niepodobną. Wargi miałam sine i zaciśnięte, skórę bladą, a oczy wciąż przepełnione niepokojem. Przemyłam je zimną wodą, lecz niewiele to pomogło. Odetchnęłam kilkakrotnie, usiłując uspokoić myśli. Ot i pokazał swą prawdziwą twarz, którą tak skrzętnie przede mną skrywał. Ale dlaczego to zrobił? Musiał udawać to wszystko? Mógł przecież być dla mnie taki od samego początku. Zakręciłam kurek i usiadłam na idealnie czystej podłodze pod umywalką. Nie mogłam dłużej o tym myśleć, musiałam się uspokoić.

~*~


Przepraszam za jakość rozdziału, ale nie miałam jakoś do tego serca, musiałam dzisiaj uśpić moją świnkę, Sybillę, a wiem, że i Was nie mogę zaniedbywać. Ale właśnie zaczynam w weekend ferie, więc pewnie coś podczas tych dwóch tygodni opublikuję. Dedykacja dla Blackie. :*