Płonące pomiędzy Śmierciożercami a mną
i Czarnym Panem ognisko trzaskało wesoło. Tylko ono miało powody do radości.
Zapał i żar, który przez chwilę rozświetlił twarz Lorda Voldemorta spełzł
szybko, kiedy tylko z mroku wystąpili dwaj mężczyźni. Brudni, spoceni,
wykończeni, zaniepokojeni mężczyźni. Nie musieli mówić, abym mogła poznać
odpowiedź. Niemniej jednak nie odezwałam się ani słowem, wpatrując się w nich
natarczywie, tak, jak cała reszta Ciemnych Aniołów zgromadzona dookoła ogniska.
Dołohow i Yaxley stanęli wystarczająco blisko, aby nasz pan mógł ich doskonale
widzieć, lecz równie daleko, by w razie czego mieć jakąkolwiek szansę na
ucieczkę przed jego karzącą ręką.
-
Nigdzie go nie ma, panie mój – przemówił Antonin, a przez jego twarz przebiegł
cień ulgi. Był rad, że w końcu wyrzucił z siebie tę trudną wiadomość. Obaj
spodziewali się bólu, widziałam to, ale Lord Voldemort był całkowicie spokojny.
Spuścił tylko głowę, jakby się nad czymś usilnie zastanawiał, bezwiednie
przetaczając Czarną Różdżkę pomiędzy długimi, iskrzącymi się w półmroku
palcami. Bellatriks wierciła się niemiłosiernie, drepcząc w miejscu i kręcąc
się okropnie, usiłując zebrać w sobie tę odrobinę odwagi, która gdzieś się
zapodziała… wymamrotała coś niezrozumiałego do swego umiłowanego pana, ale ten
natychmiast uniósł rękę, aby ją uciszyć, więc ta zamilkła posłusznie,
wpatrzywszy się w niego z uwielbieniem. Jej zakrwawiona, wykrzywiona
fanatycznym uśmiechem twarz zdała mi się w ukośnym blasku ognia jeszcze
piękniejsza i szalona.
-
Myślałem, że przyjdzie – mruknął Czarny Pan, nie patrząc na nikogo. Zupełnie
tak, jakby sam znajdował się na polanie i przemawiał do swego sumienia. –
Spodziewałem się go. Cóż. Wygląda na to, że się pomyliłem.
Westchnął
tak cicho, że tylko ja ze swoim nadnaturalnie wyostrzonym zmysłem słuchu mogłam
to wychwycić.
Wszyscy
milczeli. Nikt nie śmiał odezwać się choćby słowem. Czułam, że cierpliwość mego
wuja jest już na wyczerpaniu. Wystarczył jeden nierozsądny ruch, nieprzemyślany
dźwięk czy zbyt natarczywe spojrzenie, aby wywołać w nim śmiertelną burzę,
którą nie sposób było w jakikolwiek sposób opanować. Postanowiłam po prostu
milczeć.
Ale w
jednej chwili wszystko się zmieniło.
Nie pomyliłeś się.
Na
początku pomyślałam, że się przesłyszałam, więc szybko odwróciłam głowę w
stronę, z której nadeszli uprzednio Dołohow i Yaxley. Z mroku wystąpił Harry
Potter. Jego brudna, zacięta twarzy wykrzywiona była grymasem uporu i czającej
się w jego sercu odwagi. Kiedy pierwszy moment zaskoczenia minął, Śmierciożercy
zawyli triumfalnie, czające się w cieniu niczym żywe, oddychające góry olbrzymy
wyrzuciły pięści w stronę jaśniejącego nieba, tylko Czarny Pan stał na swoim
miejscu spokojny i niewzruszony, wpatrzony w Wybrańca i wciąż głęboko
zamyślony. Tylko oczy zdradzały wewnętrzny żar, który go ogarnął.
Za
moimi plecami rozległ się straszliwy hałas, wrzaski i odgłos trzaskających lin.
To Hagrid wołał rozpaczliwie do Harry’ego, aby powstrzymać go przed
popełnieniem najgorszego, ale… nieuniknionego. Wszyscy wpatrywali się w niego,
gdy ten powoli zbliżał się w kierunku ognia, które było jedyną granicą między
nami. Pomiędzy przedstawicielami Białej i Czarnej Magii. W tej oto chwili
zadecydowałam, po której jestem stronie.
Harry’ego
nie widziałam od momentu, kiedy uciekł wraz z przyjaciółmi z Malfoy Manor. Dopiero
teraz mogłam przyjrzeć mu się dokładnie. Wyglądał przerażająco. I nie mam na
myśli tego, że troszkę przytył dzięki rekonwalescencji w domu Fleur i Billa,
jeszcze bardziej zmężniał… Nie. W jego oczach lśniła tak porażająca zawziętość,
poczucie, że to, co robi, jest słuszne… Poraziło mnie. Wpatrywałam się jak
zahipnotyzowana w tę silną twarz i czekałam na dalszy bieg zdarzeń, usiłując
wymazać z pamięci wspomnienia wielu lat spędzonych razem na terenie szkoły.
Wspólne mecze, wakacje, pomoc w domu Syriusza, wieczory w gronie przyjaciół w
ich gryfońskim dormitorium, gdzie swego czasu zawsze byłam mile widziana… Tego nie ma. To nie istnieje. I nigdy się nie wydarzyło.
Mój
wzrok na nowo się wyostrzył, wszystkie mgliste wspomnienia odeszły, tak, jak
tego sobie w duchu życzyłam.
Napięcie
rosło z sekundy na sekundę. Nawet ja je odczuwałam. Żołądek ścisnął mi się
boleśnie, a ja pragnęłam, aby Czarny Pan w końcu coś zrobił. Aby przemówił i
uwolnił mnie od wewnętrznego niepokoju. Kątem oka zauważyłam, jak Bellatriks
dyszy z niecierpliwości, a serce wali jej w piersi tak głośno, że szybki rytm
jego bicia dociera do moich uszu przez tę krzyczącą ciszę. Sekundy wlokły się
niemiłosiernie. A oni patrzyli na siebie, patrzyli… te spojrzenia zdawały się
nie mieć końca.
Myślałam,
że serce wyskoczy mi z piersi, kiedy Lord Voldemort w końcu przemówił:
-
Harry Potter. Chłopiec, który przeżył.
Uniósł
różdżkę, a wszyscy zamarli, wstrzymując oddech. Nawet ja nie mogłam zaczerpnąć
powietrza. Zacisnęłam tylko pięści, oczekując na nieuniknione. Chwilę później
zdałam sobie sprawę z tego, że wargi mam zaciśnięte, jakbym podświadomie
chciała powstrzymać się od krzyku, który przecież nie chciał ze mnie ulecieć.
Pogodziłam się ze wszystkim.
- Avada kedavra!
Świat dla Harry’ego skończył się w tym
momencie…
Potworny,
oślepiający blask rozświetlił całą polanę, a siła zaklęcia zdmuchnęła mnie z
nóg. Poczułam, że upadam na twardą glebę, bolesny gwizd wypełnił moje uszy. Nie
mogłam oddzielić się od tego dźwięku, choć rozpaczliwie próbowałam. Ani
dzisiaj, ani nigdy dotąd nie byłam świadkiem tak potężnego zaklęcia. Gdyby
potrwało ono jeszcze chwilę, spaliłoby mi wszystkie włosy. Ale… skończyło się.
Z
trudem łapałam oddech, kiedy podnosiłam się na nogi, wciąż pijana od nadmiaru
emanującej od Czarnego Pana energii. Rozejrzałam się dookoła, zupełnie jak w
gorączce, ale z początku nie zobaczyłam nic, co mogłoby utrzymać moją uwagę
dłużej niż na kilka sekund. Na moment ukryłam twarz w dłoniach, aby się
uspokoić. Chłód i mrok w jednej chwili pomógł mi wrócić do siebie. Kiedy
opuściłam ramiona, ujrzałam, że Śmierciożercy również wstają w popłochu,
przerażeni i jednocześnie radośnie podnieceni tym, co się właśnie wydarzyło.
Ujrzałam Barty’ego, dźwigającego Bellatriks. Już miałam do nich podbiec, kiedy
zauważyłam leżącego bez śladów życia Czarnego Pana. Zimny pot oblał mnie w
jednej sekundzie, a ja poczułam, jakbym gwałtownie wpadła prosto do lodowatej
wody. Przez długą chwilę nie mogłam się poruszyć, ba, nawet powieki miałam
całkiem nieruchome. Zastygłam z wyrazem niemego przerażenia, z ustami na wpół
otwartymi i wytrzeszczonymi oczami. Tym razem nie musiałam hamować krzyku. On
sam nie potrafił opuścić mojego gardła.
Kiedy
już odzyskałam czucie w kończynach, praktycznie podczołgałam się do wuja,
szukając drżącymi rękami jego dłoni. Była lodowata i sztywna, jednak udało mi
się jakimś cudem wyczuć bijący puls. Powoli, miarowo, lecz stanowczo. Kamień,
który spadł mi z serca, był przeogromny. Wciąż drżałam na całym ciele, nie
potrafiłam się uspokoić, choć musiałam odzyskać utraconą głowę, ponieważ
Śmierciożercy już zauważyli, że z ich panem jest coś nie tak. W tym momencie
Harry Potter przestał być dla nas ważny, zdałam sobie sprawę z tego dopiero
wtedy, kiedy patrzyłam na to z perspektywy czasu.
Ale
teraz chaos całkowicie wymieszał moje myśli. Śmierciożercy biegali dookoła mnie
i leżącego bez zmysłów Voldemorta, jakby w ogóle nie poznawali swego pana.
Szepty, przepychanki i odór strachu. Tylko Bellatriks upadła na kolana po
lewicy nieprzytomnego, a ręce drżały jej tak gwałtownie, jak mi. Kiwała się w
przód i w tył, ogarnięta przerażeniem i rozpaczą, nie wiedząc, gdzie podziać
oczy. W końcu ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała cicho, prawie
niedosłyszalnie, rozmazując krew łzami. Ujrzałam także bladego jak kreda
Barty’ego. Był sztywny i zdenerwowany. Jeszcze do niego nie dotarło, co
właściwie się wydarzyło. Wzrok miał rozbiegany, a wargi zaciśnięte tak mocno,
że utworzyły jedną, białą, wąską linię.
Z
trudem przełknęłam ślinę, która była niczym ostry, twardy głaz przechodzący
boleśnie przez moje gardło. Przypomniałam sobie siłę, która malowała się na
twarzy Harry’ego tuż przed rozstrzygnięciem. Również musiałam być tak
niezłomna, jak on. Odetchnęłam głęboko, uspokajająco i szturchnęłam z całej
siły Bellatriks w ramię. Ta natychmiast opuściła dłonie. Twarz miała już
spokojną, ale wciąż całą zamazaną łzami i krwią.
-
Uspokój się – powiedziałam stanowczo. – Przecież żyje, Czarnego Pana nic nie
może zabić.
-
Więc dlaczego tak leży? Całkiem… bez życia…?
Obie
spojrzałyśmy na jego nieruchomą, pozbawioną wyrazu, emanującą białością twarz.
Nie miałam pojęcia, co dalej robić. Wiedziałam tylko, że należy zachować
spokój. Całkowity spokój. Chaos może wszystko zniszczyć. Skoro Czarny Pan nie
był w tej chwili w stanie zapanować nad swymi Śmierciożercami, ja musiałam to
uczynić. Musiałam go zastąpić jako jego siostrzenica i prawa ręka. Od dawna mi
to powtarzał. Wtedy nie dopuszczałam tego do siebie, ale teraz…
- Nie
wiem – mruknęłam bardzo cicho. – Jedyne, co możemy teraz zrobić, to czekać.
Minuty
mijały. Śmierciożercy uspokoili się, jednak szepty towarzyszyły mi nieustannie.
Praktycznie każdy „najwierniejszy” i „najbardziej kochający” sługa stał teraz
jak najdalej od swego pana, jakby się nim brzydził. Jakby… bał się, że
śmiertelne odurzenie przeskoczy na niego jak pchła z jednego bezpańskiego
kundla na drugiego. Czułam do nich wstręt.
Spojrzałam
na Bartemiusza. Stał nieco dalej, ale nie ze strachu. Nie mógł patrzeć na
Czarnego Pana tak, jak uprzednio Bellatriks. Jakoś nie mógł uwierzyć w moje słowa,
co w głębi serca w pewien sposób mnie zabolało. Wstałam powoli i podeszłam do
niego.
-
Wszystko będzie dobrze – powiedziałam tak cicho, aby tylko on mógł to usłyszeć.
-
Dlaczego nic nie robisz? Chcesz, żeby umarł? – w jego głosie usłyszałam ledwo wyczuwalną
pretensję. Zmarszczyłam lekko brwi, kiedy odpowiadałam na to oskarżenie:
-
Myślisz, że jestem w stanie cokolwiek uczynić? Czarny Pan panuje nad wszystkim,
wiem to. Moja ingerencja niczego nie zmieni. On jest panem nie tylko swojego,
ale i naszego losu. Musimy po prostu czekać.
Ledwo
wypowiedziałam te słowa, usłyszałam, że chaos znów wzbiera się w korycie. Jak
na komendę odwróciliśmy się z Bartym w stronę, gdzie leżał Voldemort.
Śmierciożercy znów zaczęli poszeptywać i uciekać od swojego pana, na kolanach
przy nim pozostała tylko Bellatriks.
-
Panie mój…
Jednak
Voldemort szybko ją odtrącił i powstał tak, jakby nic się w ogóle nie stało.
Jego uwaga skierowana była tylko na jedną osobę, leżącą poza naszym zasięgiem
wzroku, w całkowitym mroku za ogniskiem.
- Dosyć już.
Ten
złowieszczy syk skutecznie uciszył i przywołał do porządku wielką grupę
Śmierciożerców. Groza momentalnie wypełniła całą polanę. Wszyscy zwrócili swe
oczy na Harry’ego Pottera, który przypominał mi teraz starą, porzuconą
bezwładnie lalkę, którą już nikt się nie chce bawić. Był martwy. Przynajmniej
tak wyglądał. Odpowiednio blady, nieruchomy… jedyne, co wzbudziło moje
podejrzenia, to całkowity brak odoru. Nie cuchnął śmiercią tak, jak powinien.
Nie czułam nawet delikatnej, subtelnej woni rozkładu, która już powinna zacząć
unosić się dookoła niego. Obawiałam się, że skoro Czarny Pan obudził się z
dziwacznego odrętwienia, to samo stało się z Potterem. Ale dlaczego właściwie
tak mogłoby się stać? Zaklęcie nie chybiło. Dotarło tam, gdzie miało dotrzeć. Harry
Potter, ten Wybraniec, leżał teraz martwy na trawie w Zakazanym Lesie, a my
triumfowaliśmy.
Jednak
Czarny Pan nie do końca wierzył własnym zmysłom.
- Czy
chłopak… jest martwy? – zapytał.
Instynktownie
zrobiłam krok w kierunku zwłok, ale Voldemort mocno ścisnął mój nadgarstek i
przyciągnął mnie do siebie. Nie rzekł mi ani słowa, jednak wiedziałam, że nie
pochwalał mojej wyrywności. Przez kilka sekund wiódł wzrokiem swoich żarzących
się niczym dwa płonące w kominku węgielki oczu po zgromadzonym w lesie tłumie,
po czym uniósł różdżkę, a złoty promień uderzył w jakąś kobietę, która
wrzasnęła.
- Ty. Sprawdź to i powiedz mi, czy jest
martwy.
Sponad
silnie zaciśniętych ramion wuja ujrzałam, jak z tłumu wyłania się blada,
przerażona postać Narcyzy Malfoy. Jej jasne włosy prawie jaśniały w leśnym,
wilgotnym mroku. Oczy miała podkrążone, a wargi sine. Mimo to powoli kierowała
się w stronę leżącego na ziemi chłopaka. Wszyscy zamarli, oczekując na
odpowiedź.
Znów
przełknęłam ślinę, jednak tym razem nie była ona niczym ostry głaz. Czuła swego
rodzaju ulgę. Los nam sprzyjał. Poczułam jego wspierający oddech na plecach,
Śmierć zaś dyszała głośno w plecy Obrońców Hogwartu, a jej tchnienie cuchnęło
gorzej niż rozkładające się mięso albo nawet gnijące zwłoki. To był odór
strachu i nieuniknionego, które miało nadejść wraz z Czarnym Panem.
Narcyza
Malfoy pochyliła się nad Harrym, a szybkie, nierówne bicie jej serce wyraźnie
odcinało się na tle tych setek innych bić, które wypełniały powietrze na
polanie. Zmrużyłam oczy, kiedy jej włosy spłynęły delikatnie na twarz chłopca.
Zupełnie tak, jakby chciała wysłuchać, czy wciąż oddycha. Trwało to zaledwie
kilka sekund. Powoli wyprostowała się, usiadła nieopodal Pottera i zawołała:
-
Jest martwy!
Moje
serce ścisnęło coś, co swoim kształtem przypominało żelazną rękawicę, ja sama
zaś zaczerpnęłam gwałtownie powietrza, jakby ta mocarna dłoń dorwała także i
gardło. Nie miało to nic wspólnego z wiadomością, którą przekazała nam Narcyza.
Jej twarz wyrażała podobną siłę, którą widziałam wcześniej na twarzy Harry’ego.
Ale jego już nie było. Jego życie zgasło wraz z pierwszymi krokami, kiedy
przestąpił mrok Zakazanego Lasu i wkroczył w jasny, ognisty krąg, w którym
stała nadzieja na lepszą przyszłość. Z zaskoczeniem zdałam sobie sprawę z tego,
że wiadomość o śmierci mego dawnego przyjaciela nie wywołała we mnie rozpaczy,
smutku czy nawet ledwo wyczuwalnego przygnębienia. Pozostał we mnie chłód
doprawiony szczyptą niedowierzania. Wszyscy dookoła mnie wiwatowali, jakby Lord
Voldemort w tej chwili wygrał bitwę. Śmierciożercy klaskali, ryczeli, niektórzy
nawet gwizdali. Sam Czarny Pan również nie tłumił swej radości. Jego głos
mieszał się z jazgotliwymi głosami zgromadzonych na polanie mężczyzn i kobiet,
a całą wrzawę dodatkowo doprawiały rozpaczliwe ryki związanego Hagrida. Widząc
pogrążonego w szaleńczym szlochaniu pół-olbrzyma, coś w moim sercu drgnęło
niebezpiecznie, więc szybko odwróciłam głowę, aby nie patrzeć na jego wielkie,
płynące po brudnej, posiniaczonej twarzy łzy.
Czarny
Pan uniósł różdżkę, a ciało Harry’ego poderwało się z ziemi i zaczęło miotać
się bezwładnie w powietrzu, co wywołało wśród Śmierciożerców jeszcze większą
wesołość. Pogardliwe pogwizdywania trwały do momentu, kiedy Voldemort nie
wysłał zwłok z powrotem na wilgotną, leśną ściółkę. W tym samym czasie
przemówił:
- A
teraz udamy się do zamku i pokażemy szlachetnym Obrońcom Hogwartu, co stało się
z ich bohaterem. Tylko kto zawlecze tam ciało… Tak, doskonale.
Zwrócił
swoją płaską, wykrzywioną mściwym, lecz radosnym grymasem twarz w kierunku
związanego i wciąż łkającego w niebogłosy Hagrida, na którego przez krótki
moment nikt nie zwracał najmniejszej uwagi. Błysnęło, trzasnęło jak z bicza, a
Rubeus powstał posłusznie, krzywiąc się okropnie i podszedł do leżącego z
rozrzuconymi kończynami Harry’ego. Rozległy się jakieś pojedyncze śmiechy.
- Ty
go zaniesiesz – oświadczył Voldemort. – Pięknie. Wszyscy doskonale go zobaczą.
Podnieś go, Hagridzie. I okulary… niech ktoś mu założy okulary.
Stojący
najbliżej ciała Bartemiusz wcisnął na brudny nos pęknięte okulary, które
musiały mu spaść podczas podróży, w którą wysłał go Czarny Pan, aby pokazać
wszystkim swoją wielkość. Chwilę później pół-olbrzym bardzo powoli i delikatnie
uniósł swego przyjaciela, szlochając cicho. Ogromne łzy, które płynęły mu po
twarzy, tworząc dwa szerokie, białe rowki na policzkach pokrytych sadzą kapały
prosto na Harry’ego, którego trzymał w ramionach. Widok ten był przedziwny, ale
i w jakiś sposób… wzruszający. Przyglądałabym się im dłużej, co pewnie
wzbudziłoby we mnie jakieś emocje, ale Lord Voldemort znowu rzekł:
-
Zacznijmy nasz pochód.
Uniósł
różdżkę i machnął nią krótko, a Hagrid ruszył posłusznie z miejsca.
Śmierciożercy wciąż wykrzykiwali swoje triumfalne hasła, pogwizdywali, a
niektórzy nawet nucili coś pod nosem - w mniej lub bardziej udany sposób. To
była chwila niezwykle uroczysta i podniosła, jednak celebrowanie jej raczej
moim towarzyszom nie wyszło. Nie poruszyło mnie to. Byłam niczym wydrążony w
środku pień drzewa: pusta i nieczuła. Walka o wiele bardziej przepełniła moje
serce emocjami, niż ostateczne zgładzenie Pottera. Myślałam, że wywrze to na
mnie większe wrażenie. Zawsze myślałam o Ostatecznym Starciu jak o jakiejś
fascynującej, pełnej bólu, magii i uczuć walce. O ostatnim pojedynku. A byłam
świadkiem żałosnego poddania się Harry’ego. Uciekał przed Voldemortem przez
tyle lat! Całe jego życie było jedną, wielką ucieczką! Jedną walką z Czarnym
Panem. A kiedy już nadchodzi to, co nieuniknione, on po prostu się poddaje i
sam kładzie głowę pod topór. Może wszyscy uznają to kiedyś za wielki akt
odwagi, za… bohaterską śmierć. Ale nie ja. Harry Potter po prostu stchórzył.
Oddając swe życie w ręce Lorda Voldemorta, skazał swoich przyjaciół na śmierć. Wojna
została zakończona. Sam-Wiesz-Kto zwyciężył. Jego pierwszym celem było zabicie
Chłopca, Który Przeżył. Teraz, kiedy pierwotny i wytęskniony cel został
osiągnięty, swą uwagę skieruje na tych mniej znaczących, którzy również byli
przeciwko niemu.
Nie ukrywam.
Być
może miałam do Harry’ego żal, że poddał się bez walki. Nawet nie wyciągnął
różdżki. Po prostu stał i czekał na to, co uczyni z nim Czarny Pan. Ba, miałam
mu za złe to, że patrząc na jego śmierć, nie czułam nic. Może nawet liczyłam na
jakieś małe przedstawienie, które poruszyłoby moje sumienie tak, jak walka.
Znowu usłyszałabym te dźwięki, ujrzała barwy… a teraz widziałam jedynie mrok
Zakazanego Lasu i blednące ponad nim niebo. Nie miało to już żadnego znaczenia.
Harry Potter nie żył. Nie mogłam cofnąć czasu… nie chciałam tego zrobić. Dobrze
było tak, jak jest teraz.
Drzewa
rosły tu już nieco rzadziej, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć majaczące w oddali
błonia. Były całkowicie puste, nikt nie wałęsał się po nich bez celu. Byłam
ciekawa, czy Obrońcy Hogwartu wiedzą o dobrowolnej ofierze Harry’ego, czy też
nasze pojawienie się na dziedzińcu będzie dla nich niespodzianką. Zakładałam,
że raczej o śmierci swego bohatera dowiedzą się dopiero z ust samego Czarnego
Pana. Oni wszyscy byli tak szlachetni, tak obrzydliwie honorowi, że nigdy nie
pozwoliliby Wybrańcowi poświęcić się za nich. Każdy z ochotą oddałby życie, aby
tylko go bronić. A wszystko to na próżno, bo Lord Voldemort zawsze dostaje to,
czego chce.
Dotarliśmy
do błoni. Nie ujrzałam nigdzie dementorów, ale poczułam roztaczający przez nich
chłód i usłyszałam łopot poszarpanych, gnijących peleryn zmieszany z
chrapliwymi oddechami. Nie czułam dyskomfortu związanego z tym spotkaniem.
Chronił nas Czarny Pan. Był zwycięzcą, a każdy dementor to wiedział.
Znaleźliśmy się na szczycie, przez co mogliśmy rządzić na wieki wieków. Amen.
-
Zatrzymaj się – zażądał Voldemort, znowu unosząc różdżkę, a Hagrid natychmiast
wykonał polecenie. Wijąca się dookoła ramion mego wuja Nagini, która została
uwolniona ze swej magicznej, złotej klatki, co jakiś czas wysuwała swój
aksamitny, czarny język, aby zbadać otoczenie. Sam Czarny Pan zaś chwycił mnie
za nadgarstek i pociągnął, jednak nie zrobił tego ze znaną mi już doskonale
surowością, lecz delikatnie, jakby dawał mi możliwość wyboru.
Minęliśmy
Hagrida i zatrzymaliśmy się dokładnie na granicy Zakazanego Lasu i pokrytych
poranną rosą łąk Hogwartu. Niebo, choć wciąż nocne, powoli jaśniało,
przygotowując nas na pojawienie się Porannej Gwiazdy – słońca. Majowy poranek
pachniał już latem, ale nadal czuć było chłód i surowość mijającej prędko wiosny.
Voldemort
przytknął koniuszek różdżki do swego gardła i przemówił magicznie wzmocnionym
głosem:
-
Harry Potter nie żyje. Zabiłem go, kiedy próbował uciec z pola walki, ratując
siebie, pomimo tego, że tak wielu z was oddało swe życie za niego. Jako dowód
na jego odrażające tchórzostwo niesiemy wam jego ciało. Zwyciężyliśmy. A wy
utraciliście połowę ludności. Przewyższamy was nie tylko liczebnie, ale
posiadamy także siłę, o której nikomu z was nawet się nie śniło. Ale mam dla
was propozycję. Zakończmy tę wojnę. Każdy, kto postanowi dalej walczyć,
zostanie zabity, bez względu na wiek czy płeć. Dlatego wyjdźcie z zamku,
padnijcie przed nami na kolana i oddajcie nam cześć, a oszczędzę wasze życie.
Przebaczę wam i razem zbudujemy nowy, lepszy świat.
Kiedy
skończył przemawiać, na błoniach zaległa całkowita cisza. Spojrzał na mnie, a w
jego oczach błyszczał prawdziwy entuzjazm, choć twarz pozostała całkowicie
nieporuszona.
- To
wszystko dla ciebie, Sophie – powiedział już swoim normalnym, wysokim głosem. –
Będziesz mieć wszystko, czego tylko zapragniesz. Zasługujesz na to.
- Już
tyle mi dałeś, panie…
- Ale
wiem, że mogę dać ci więcej – przerwał mi, chwytając moją rękę w obie lodowate,
sztywne dłonie. – Teraz, kiedy Harry Potter nie żyje, a ja dokonałem to, co
jeszcze niedawno uznawane było za niemożliwe, będziesz bezpieczna w każdym
miejscu na świecie. Pojedziesz do Francji.
Ostatnie
słowa, które wypowiedział, dotarły do mnie dopiero po chwili. Nie mogłam
uwierzyć w to, co usłyszałam. W oczach błysnęły mi łzy, kiedy z trudem
wyrzuciłam z siebie:
-
Panie mój…
Ucałowałam
wielokrotnie wierzch jego dłoni, mocząc ją obficie łzami, których nie
potrafiłam już utrzymać pod powiekami. Wuj objął mnie czule, tak, jak dawno
temu, kiedy między nami wszystko jeszcze było dobrze. Wojna, zniszczenia… to
wszystko przestało istnieć. Liczyło się tylko zwycięstwo, nieważne, iloma
ofiarami zostało opłacone. Byliśmy tylko we dwoje. Cała reszta to bezimienny
tłum, który nie potrafił zrozumieć, dlaczego to wszystko musiało się odbyć.
-
Idziemy – zakomenderował Czarny Pan, a wszyscy ruszyli w dalszą drogę.
Błonia
przebyliśmy bardzo szybko. Każdy Śmierciożerca aż się palił, aby ukazać
Obrońcom Hogwartu nasze zwycięstwo, a ich upadek. Los śmiał się złośliwie,
wpatrzony w majaczący w oddali zamek, Śmierć natomiast powoli kierowała swe
puste oczodoły w stronę zrozpaczonych, oczekujących na nadejście Czarnego
Anioła śmiertelników. W mojej głowie zaś pojawiło się pytanie: jak wielu
jeszcze zginie, zanim wojna ucichnie na dobre? Ilu Śmierć zabierze ze sobą, aby
postradali swe życie na próżno? Nie mieli już za kogo umierać. Harry Potter spoczywał
martwy w ramionach łkającego Hagrida. Dotarło to do mnie już dawno, ale wciąż
nie potrafiłam prawidłowo zareagować. To było dla mnie całkiem puste. A nawet
przyniosło odrobinę radości. Czarny Pan w końcu obiecał… w końcu to powiedział.
Pierwszy raz od bardzo wielu lat zobaczę Ojczyznę. Krainę, za którą tęskniłam i
o której śniłam. To było warte wszystkiego, co się wydarzyło. Nie żałowałam
niczego, co uczyniłam i co się stało. Nie odczuwałam także potrzeby rozpaczania
po tym, co zrobił Voldemort.
Wkroczyliśmy
na teren zamku. Wszystkie pożary zostały stłumione, nad szkołą unosiły się
tylko szare, rozdmuchane już nieco przez wiatr kłęby dymu, przysłaniające
niektóre co poniektóre wieże. Szłam tuż obok wuja, który maszerował na czele
Zwycięskiego Pochodu. Byłam z niego dumna. W końcu dokonał to, co wydawało się
być niemożliwe. Emanowała z niego potężna siła i przeogromna pewność. Nareszcie
stał się pełnoprawnym władcą nie tylko Berła Śmierci, ale i tych ziem. Ciało
Harry’ego Pottera było tego dowodem. Odwróciłam się na chwilę, aby spojrzeć na
idący za nami tłum. W Zakazanym Lesie ciężko było mi ocenić ich ilość, teraz
natomiast mogłam ujrzeć ich wszystkich w pełnej okazałości. Wielka, szara masa
zmęczonych, zakrwawionych, wycieńczonych, ale wygranych ludzi. Każdy z nich
mógł zginąć tej nocy, ale Śmierć postanowiła dać im szansę, dzięki której mieli
możliwość świętowania zwycięstwa.
Mimo
że tłum Śmierciożerców był całkowicie milczący, jakaś tajemna siła wyciągnęła z
zamku każdego, kto był w stanie poruszać się o własnych siłach. Im bardziej
zbliżaliśmy się do siebie, tym więcej wykrzywionych rozpaczą i niedowierzaniem
twarzy widziałam. Kobiety zaczęły krzyczeć, na co Bellatriks odpowiedziała swym
szaleńczym, piskliwym śmiechem. Tak. To prawda. To wszystko prawda, co ogłosił
Lord Voldemort. Pierwszy raz usłyszeli z jego ust słowa, które nie były
splamione kłamstwem. Tym razem pogarda, z którą wszyscy patrzyli na „zły” tłum,
nie wykluczała mnie. Stałam się jedną z nich.
Krzyki
nasilały się. Inni Śmierciożercy zaczęli wtórować Bellatriks, natomiast Obrońcy
Hogwartu nabrali odwagi i zaczęli obrzucać ich obelgami. Niepokojąca rozpacz
zmieniła się w jeszcze bardziej niebezpieczny gniew. Namiastka nocnej bitwy
zawarta w tych pełnych nienawiści wrzaskach uskrzydliła mnie.
Voldemort
błyskawicznie uniósł różdżkę i zawołał, a jego głos poniósł się echem po
wielkim, zawalonym gruzem placu:
- Cisza!
Wszyscy
momentalnie zamilkli: Śmierciożercy z rozkazu swego pana, Obrońcy Hogwartu z
rozkazu zaklęcia, które ten na nich rzucił. Podeszłam nieco bliżej przegranych,
a wciąż chłodny, ostry wiatr zaplątał się w moją pelerynę i załopotał nią
głośno. Jeszcze nigdy nie widziałam na raz tyle cierpienia i łez. Każda twarz
wyrażała na swój sposób żal i zadziwienie. Nie musiałam czytać w ich myślach,
aby wiedzieć, że każdy bez wyjątku marzył, aby to, co się teraz odbywało,
okazało się tylko sennym koszmarem. Ale to byłoby zbyt proste. Patrzyłam w
puste oczy Rona, w oczy Hermiony wypełnione łzami, w wykrzywioną potwornym
grymasem twarz Syriusza… Dwa lata temu to Harry patrzył na jego śmierć, dzisiaj
zaś Black musiał zmagać się z tą przerażającą prawdą, że jego ukochany
chrześniak nie żyje.
Tak, Black, patrz na to! Patrz i niech twoje
serce krwawi z bólu, którego nigdy nie będziesz już w stanie ugasić! Nareszcie
poczujesz się tak, jak ja, kiedy byłam zmuszona egzystować ze świadomością, że
być może już nigdy cię nie zobaczę!
Gorycz,
która wypełniła mnie swym szkarłatem, w jednej chwili zmieniła się w złośliwą
radość. Cieszyłam się z ich łez i rozpaczy. Płaczcie! Nie wystarczy wam na to
łez, aby ukoić ból po stracie najbliższych. To zapłata za wszystkie moje
przykrości.
-
Harry Potter nie żyje! – wykrzyknął Czarny Pan, a przez tłum Śmierciożerców
przebiegły szydercze śmiechy i złośliwe docinki. Ja również się śmiałam.
Radowałam się nie tyle z samej jego śmierci, lecz z symbolu, jakim ta śmierć
była. Przez te wszystkie lata nie mogłam znieść rozdarcia pomiędzy dobrem a
złem. Ostatnimi czasy jeszcze bardziej męczący okazał się stan zawieszenia, w
którym musiałam tkwić. Teraz zaś wszystko zostało wyjaśnione. Pierwszy raz w
dziejach świata Zło zatriumfowało.
Voldemort
dał swoim sługom chwilę, aby mogli wyśmiać się i wykpić Obrońców Hogwartu, po
czym na nowo przemówił, tym razem już bez cienia wesołości w swym wysokim,
złowrogim głosie:
- Już
po wszystkim, skończyło się! Hagridzie, złóż go u moich stóp, tam, gdzie jest
jego miejsce.
Rubeus
uczynił to, co Czarny Pan rozkazał, po czym usunął się na bok. Zrobiłam kilka
ostrożnych kroków, aby odsunąć się od leżących, jeszcze gorejących zwłok
chłopca. Czułam się nieswojo, kiedy znajdowały się tak blisko mnie.
-
Dotarło już do was, wy biedni naiwniacy? – zapytał Voldemort. – To już koniec.
Wasz Chłopiec, Który Przeżył był tylko zwykłym, bezwartościowym śmiertelnikiem,
który żądał, aby inni poświęcali za niego życie. Został zabity, kiedy próbował
wymknąć się z zamku, ale los dopadł go w Zakazanym Lesie. Oto, jak kończą
tchórze.
Przyglądałam
się kolejno każdemu, kto stał naprzeciwko nas. Powoli docierało do nich, że to,
co właśnie się odbywa, nie jest przerażającym snem. I w oto chwili moim oczom
ukazał się widok, którego wolałabym nigdy nie być świadkiem.
Doskonale
znana mi postać. Jeszcze zbyt młoda, aby tu być, ale już zbyt dojrzała, by nie
posiadać własnego zdania. Spirydion z miną bardzo zagubioną i zniesmaczoną
ukrywał się bardzo nieudolnie za stłoczoną grupą członków Zakonu Feniksa,
którzy przeżyli tę noc. Nie wyglądał na osobę, która ostatnie godziny spędziła
na walce. Prawdę mówiąc byłam przekonana, że opuścił zamek razem z innymi
nieletnimi. Bardzo nie chciałam mieszać go w tę sprawę. Był zbyt młody, aby
określić się, czy pozostanie neutralny, czy zostanie Śmierciożercą, tak, jak
jego siostra. Jednak teraz, kiedy już zjawił się w tym miejscu, nie mogłam
pozwolić, aby jego dusza poszła na zatracenie. Nie mogłam znieść jego widoku
pośród Obrońców Hogwartu.
Podeszłam
prędko do wuja i lekko ujęłam go pod ramię, aby zwrócić jego uwagę na osobę,
którą mu wskazywałam.
-
Kogo my tu mamy? – zapytałam na tyle głośno, aby młody Ślizgon mnie usłyszał.
Uśmiechnęłam się do niego zachęcająco, patrząc mu prosto w oczy. Natychmiast
odwrócił głowę, a jego twarz utraciła i tę odrobinę koloru, która na niej
pozostała. Zdał sobie sprawę z tego, że znalazł się po złej stronie.
Wygięłam
wargi w jeszcze szerszym uśmiechu, odsłaniając kły. Czarny Pan również
rozpoznał swego siostrzeńca, bo spojrzał na mnie, teatralnie rozkładając ręce.
Dziedziniec szkoły stał się teraz jedną, wielką sceną, na której graliśmy
bardzo niebezpieczne role.
-
Spirydion, tak, to ty! – zauważył Voldemort i zacmokał cicho, kręcąc karcąco
głową. – Oj, chyba jednak musiało mi się coś przywidzieć.
-
Ależ nie, to mój drogi brat – natychmiast doskoczyłam do niego z nadnaturalną
prędkością. Członkowie Zakonu Feniksa rozpierzchli się we wszystkich
kierunkach, byle jak najdalej ode mnie. Pozostał tylko Spirydion. Znacznie
przewyższał mnie wzrostem, jednak teraz zgarbił się tak, że to ja górowałam nad
nim. Pochwyciłam w szpony jego ramiona i pociągnęłam mocno w przeciwną stronę,
mówiąc: - Jesteś przecież dziedzicem. Wszystko to przecież będzie twoje…
Oczywiście w swoim czasie.
Odprowadziłam
bladego jak ściana Spirydiona na właściwą stronę, a Obrońcy Hogwartu patrzyli
na mnie tak, jakbym właśnie zamordowała niemowlę. Jedyne, co mogłam w tej
chwili zrobić, to posłać im soczysty, szyderczy uśmiech.
Jednak
młody Ślizgon nie był jedynym nabytkiem. Tak mi się przynajmniej z początku
wydawało.
Kolejna
osoba wyłoniła się z tłumu. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć własnym oczom!
Odeszłam od Spirydiona, który zniknął gdzieś pomiędzy Śmierciożercami i
wpatrzyłam się uważnie w chłopca kuśtykającego powoli w kierunku Czarnego Pana.
On również utkwił w nim wzrok swoich, mówiąc:
- A
ktoś to jest?
-
Panie, to jest Neville Longbottom! To on sprawiał tyle kłopotów Carrowom, syn
tych aurorów, pamiętasz?
Czarny
Pan zamyślił się.
-
Ach, tak, teraz pamiętam. No cóż, myślałem, że trafi mi się ktoś lepszy, ale…
Ty chyba jesteś czarodziejem czystej krwi, prawda?
Przez
tłum Śmierciożerców przetoczyły się ciche, pojedyncze śmiechy. Neville spojrzał
na mego wuja spode łba i mruknął:
- No
i co z tego?
-
Okazałeś prawdziwe męstwo, którego brak było Potterowi, do tego masz szlachetne
pochodzenie… Będziesz znakomitym sługą.
Twarz
Longbottoma w pewnej chwili zacisnęła się, rysy wyostrzyły się, a on sam
zawołał:
-
Nigdy się do ciebie nie przyłączę! Jesteś głupi, skoro myślisz, że którekolwiek
z nas zdradzi Harry’ego! GWARDIA DUMBLEDORE’A!
Zaklęcie
uciszające przestało działać. Obrońcy Hogwartu zaczęli ryczeć i tupać,
wyrzucając w górę ramiona. Neville także krzyczał, jednak na Czarnym Panu nie
zrobiło to żadnego wrażenia. W przeciwieństwie do mnie. Nie dałam tego po sobie
poznać, ale w środku coś we mnie zawrzało, kiedy słuchałam tych chaotycznie
wyrzucanych słów Gryfona. Nie mogłam na niego patrzeć.
-
Skoro taki jest twój wybór – rzekł Voldemort i, choć nie podniósł głosu,
słychać go było doskonale na całym dziedzińcu. Krzyki momentalnie ustały. – Zmienimy
nieco nasz plan.
Wyciągnął
rozpostartą dłoń, a na jej środku coś się pojawiło. Był to jakiś brudny,
poszarpany, stary kapelusz, który wyglądał, jakby się miał za chwilę rozlecieć.
Dopiero po chwili poznałam, że Czarny Pan trzyma w ręku Tiarę Przydziału.
Wszyscy patrzyli na niego zaskoczeni, oczekując na to, co zrobi. Wycelował
różdżką w bezbronnego, niczego niespodziewającego się Neville’a, a on upadł u
jego stóp sparaliżowany, z wytrzeszczonymi oczami. Wcisnął mu na głowę
postrzępioną tiarę, mówiąc:
- W
Hogwarcie nie będzie już więcej Ceremonii Przydziału. Pozostanie tylko jeden
dom i jedno godło naszego szlachetnego przodka, Salazara Slytherina. A teraz
Longbottom pokaże nam wszystkim, co się stanie z tymi, którzy nie podporządkują
się nowym zasadom.
Jeszcze
jedno machnięcie, a tiara stanęła w płomieniach. Krzyk Gryfona poniósł się
echem nie tylko po dziedzińcu, ale i po szkolnych błoniach. W tym momencie
stało się też kilka rzeczy, które całkowicie odwróciły moją uwagę od płonącego
chłopca.
Na terenie
szkoły pojawiło się niespodziewanie całe stado centaurów, które obsypało nas
deszczem strzał. Jedna z nich wbiła mi się w bark. Zawyłam z bólu, a kolana
ugięły się pode mną. W ostatniej chwili udało mi się zakryć ramionami głowę,
ponieważ druga strzała przebiła na wylot moje prawe przedramię. Krew zalała mi
twarz, myślałam, że to już nigdy się nie skończy, ale… wszystko ustało.
Przynajmniej tak mi się wydawało. Do walki wkroczył olbrzym, którego widziałam
dwa lata temu w Zakazanym Lesie. Młodszy brat Hagrida. Zaczął miotać się na
oślep, miażdżąc Śmierciożerców i roztrącając ich na wszystkie strony.
Natychmiast wzbiłam się w powietrze. To była moja jedyna droga ucieczki. Lecąc
z nadnaturalną prędkością, wyrwałam strzały ze swego ciała i otarłam krew z twarzy.
Gniew wezbrał we mnie niczym woda w rzece po ulewnym deszczu. Rozwścieczyło
mnie to, że Obrońcy Hogwartu tak po prostu nie potrafią przegrać. Nie potrafią
poddać się z klasą, tylko muszą walczyć do ostatniego zdolnego do utrzymania w
ręku różdżki czarodzieja, do ostatniego stwora…
Zatoczyłam
ogromne koło nad walczącymi. Bitwa rozgorzała na nowo. Jednak nie mogłam jej
znowu spędzić w powietrzu. Czas wkroczyć do walki.
Wylądowałam
w miejscu, gdzie zauważyłam tą charakterystyczną, słomianą czuprynę. Barty
władał różdżką niesamowicie walecznie. Był doskonałym czarodziejem. Różnobarwne
groty i pióropusze śmigały jeden za drugim we wszystkie strony z taką
szybkością, że jego ramię stało się wielką, potężną, świetlistą smugą. Moje
stopy dotknęły ziemi z taką siłą, że kamienie pod nimi popękały niczym
spieczona słońcem gleba na pustyni. Nie potrzebowałam różdżki. Nie
potrzebowałam nawet magii. Wir walki całkowicie mnie pochłonął. Moje pięści
płonęły, kiedy na swej drodze napotykały szczęki i nosy przeciwników. Tym razem
mój wzrost i masa nie miały żadnego znaczenia. Potężnymi kopnięciami odpychałam
od siebie Obrońców Hogwartu, wyłamywałam im kończyny, a trzask kruszonych kości
przyprawiał mnie o rozkoszne drżenie. Melodia znów zabrzmiała wysokimi
dźwiękami w mojej głowie, a obraz na nowo stał się złocisty. Słońce powoli
wschodziło, aby oświetlić nasze zwycięstwo. Ta bitwa to ostatnie, przedśmiertne
drgnienie mięśni. Na twarzy czułam ciepłą i gęstą krew, a w ustach jej
metaliczny smak. Kiedy już wpadłam w szał, nie potrafiłam nad sobą zapanować.
Pragnęłam, aby blask się pogłębiał, a melodia trwała coraz głośniejsza i
słodsza. Wiedziałam, że kiedy przestanę, wszystko ustanie i ogarnie mnie
straszliwa szarość. To było jak narkotyk!
Coś w
pewnej chwili przerwało tę nakręcającą się spiralę. Był to ból tak nieznośny i
palący, jakby ktoś wbił mi w udo rozgrzany do czerwoności pręt. Zawyłam, jak
zraniona suka, ściskając się za zranione miejsce. Ból wcale nie malał, wręcz
przeciwnie. Narastał z każdą sekundą, a ja nie miałam zielonego pojęcia, co się
działo. Dopiero po chwili ujrzałam jakąś małą, przerażoną dziewczynkę
trzymającą w rączce czerwoną, lśniącą procę i wpatrzoną we mnie wielkimi,
czystymi, błękitnymi oczami. Od razu skojarzyłam fakty. Sięgnęłam do palącej
rany na udzie i rozdarłam szatę. Ujrzałam spaloną na węgiel skórę i wciąż
syczącą, srebrną substancję wydobywającą się z małej, białej kulki, mieszającą
się z krwią. Natychmiast wyrwałam ją z rany z jeszcze jednym, nieudolnie
tłumionym okrzykiem. Szybko wytarłam palce w czarny materiał. Płynne srebro. Myślałam, że gniew
rozsadzi mnie od środka. Z warg trysnęła mi spieniona krew, kiedy rzuciłam się
w pogoń za trzecioklasistką. Jednego, czego w tej chwili pragnęłam, to zabić tę
małą dziwkę. Dopadłam ją w tej samej sekundzie, palce zacisnęłam dookoła chudej
szyjki i zacisnęłam. Oczy wylazły mi z orbit, a ja sama stałam się paskudnym
potworem z długim, cienkim, wężowym językiem, wilczymi, ociekającymi jadem
kłami i pokrytymi łuską ramionami. Czułam na plecach ciężki garb. Kiedy
rozwarłam paszczę, z gardła wyrwał mi się wysoki, ogłuszający pisk, a spieniona
krew opryskała twarz małej blondynce. Wyrwałam jej procę z dłoni i
roztrzaskałam na drobny wiór. Jeszcze jeden ruch ręką, a dziewczynka już
leciała ponad głowami walczących niczym porzucona, szmaciana lalka. Kurwa! Jedyne określenie, które
przychodzi mi na myśl, to mała kurwa!
Nie potrafiło mi się pomieścić w głowie, jak można użyć przeciwko mnie tak
strasznej broni! Nigdy, przenigdy nie walczyłam tak niehonorowo! Jedyne, co
nigdy nie splamiło moich rąk, to morderstwo i nieczysta gra! Myślałam, że
rozniosę ten zamek w tak drobny piach, że sam Bóg nie będzie w stanie doliczyć
się jego ziaren!
Jednak
stało się coś, co jeszcze bardziej zaostrzyło mój gniew. O ile było to w ogóle
możliwe.
Niesamowicie
oślepiający rozbłysk zielonego światła nieco ostudził moje poruszenie.
Odwróciłam głowę w stronę, z której dobiegły mnie najbardziej piskliwe wrzaski
i ujrzałam walczącą Bellatriks. Pojedynkowała się z Molly Weasley, na której
widok aż ryknęłam śmiechem. Głupia imbecylka! Myślała, że będzie w stanie
pokonać czarownicę, którą uczył czarnej magii sam Lord Voldemort?
Szmaragdowozielone
zaklęcia fruwały we wszystkie strony, zahaczając o świeczniki i mury, jednak
ani jeden nie trafił do celu.
- Nie
w moją córkę, ty suko! – zawyła Molly Weasley, biegnąc ku Bellatriks, która
zarechotała złośliwie.
Trwało
to zaledwie kilka sekund.
- Co
się stanie z twoimi dziećmi, kiedy już cię zabiję? – zawołała Lestrange,
tańcząc, śmiejąc się i unikając śmiertelnych promieni. – Kiedy mamusia połączy
się ze swoim Fredziem?!
- Już… nigdy… nie tkniesz… moich… dzieci!
Bellatriks
skomentowała to wszystko śmiechem, a kolejne klątwy opuściły jej różdżkę. Molly
Weasley również nie czekała na dalszy bieg akcji. Zielony pióropusz przemknął
pod wyciągniętym ramieniem Belli i ugodził ją w pierś. To się stało. Stało się.
Krew
zagotowała się we mnie śmiertelnie. Utraciłam kontrolę nad swoim ciałem. W
końcu się to wydarzyło. Stałam się jednym, ogłuszającym wrzaskiem, a moje ciało
– ogniem. Pochłonęłam wszystko, co znajdowało się blisko mnie. Nie uchowała się
ani jedna szyba w Hogwarcie, która zniosłaby tak wysoką częstotliwość. Śmierć
Bellatriks była kroplą, która przelała czarę wściekłości. Gniew rozlał się we
mnie niczym paląca, srebrna substancja i wypaliła wszystkie wnętrzności. Zagłuszyłam
wszystko. Stałam się samą świadomością. Wiedziałam, że każde żywe czy martwe
oczy w tym zamku zwrócone są na tę wielką, gorącą kulę, w którą przemieniło się
moje ciało. Nie miałam już ani nóg, ani rąk, ani niczego. Istniałam tylko i
wyłącznie jako kula płonącego dźwięku. Słyszałam zaś tylko jedno słowo…
Bellatriks… Bellatriks… Bellatriks martwa…
martwa… martwa Bellatriks… Bella… martwa już… Bellatriks…
Trwało
to wieki. Wszyscy uwięzieni w zamku już kilka razy zmarli i odrodzili się, a ja
nadal płonęłam, pogrążona w swoim gniewie, żalu, przygnębieniu, smutku,
wściekłości, lęku, przerażenia i znowu w furii, w szale, pasji… Koniec! Dosyć już!
W tym
momencie wszystko ustało. Jedno słowo rozpoczęło ten amok, drugie zakończyło.
Stałam samotnie po środku sali, dysząc ciężko i rozglądając się dookoła.
Odzyskałam swoje ciało. Uniosłam drżące ręce do twarzy i otarłam ją z krwi.
Czułam jej zapach. Przesiąkł nawet szatę, która stała się aromatem. Byłam naga,
odziana tylko w tę woń. Odwróciłam powoli głowę i ujrzałam Czarnego Pana. Stał
na drugim końcu wielkiego pomieszczenia i także patrzył na mnie, a w jego
szkarłatnych oczach widziałam wściekłość spowodowaną utratą swej
najwierniejszej sługi. Oboje coś w tej chwili straciliśmy. Nie mogłam myśleć
nad historią życia Bellatriks, bo teraz liczyły się tylko emocje, nad którymi
musiałam zapanować. Kolejna bitwa, która tak szybko się rozpoczęła, w tym
momencie zakończyła się na dobre.
Skinął głową.
Jednak…
czy to na pewno był definitywny koniec?
Przez
tłum, który zgromadził się pod ścianami, przebiegło kolejne poruszenie, a
chwilę później usłyszeliśmy wszyscy ten głos:
- Protego!
Wszyscy
rozejrzeliśmy się w poszukiwaniu osoby, która to zaklęcie rzuciła.
Moje
serce ścisnęło się mocno. Na środek sali wkroczył Harry Potter. Całkiem żywy,
nietknięty Harry Potter. Rozwarłam usta w niemym okrzyku, a oczy wyszły mi na
wierzch. Instynktownie cofnęłam się, zakrywając dłońmi prawie całą twarz. Nie
mogłam na to patrzeć. Nie mogłam tego czuć. Jego głos ranił moje uszy. I
jeszcze te westchnienia… Harry Potter! On
ŻYJE…! Myślałam, że zwariuję. Utknęłam w swojej głowie, z której nie było
już żadnej ucieczki. Nie potrafiłam pojąć, jakim cudem ten chłopiec przeżył po raz kolejny.
-
Niech nikt nie próbuje mi pomagać! Tak właśnie musi się to zakończyć. Tylko on
i ja – zawołał, powoli zbliżając się do Czarnego Pana, który, w przeciwieństwie
do mnie, zachował zimną krew. Zasyczał, a jego oczy zmieniły się w szparki. Był
gotowy do ataku, niczym wąż, który już czai się do skoku.
-
Kogo tym razem wykorzystasz, aby ocalić własne życie, Potter? – zapytał, a jego
złowrogi szept zabrzmiał tak przerażająco, że dodało mi to otuchy.
Wyprostowałam się i cofnęłam jeszcze o kilka kroków, aby mogli załatwić to
między sobą. Mój upragniony, podniosły pojedynek zostanie nareszcie
zrealizowany.
-
Nikogo. Nie ma już żadnych horkruksów. Tylko ty i ja. Żaden z nas nie może żyć,
gdy drugi przeżyje. A jeden z nas za chwilę odejdzie na wieki.
-
Jeden z nas?
- Tej
nocy już nikogo nie zabijesz – powiedział Harry. Jego głos był spokojny,
zupełnie tak, jakby odpowiadał z ulubionego przedmiotu w szkole i wiedział, że
za moment dostanie za tę wypowiedź Wybitny. Zaczęli krążyć wokół siebie po
idealnym, niewidzialnym kole, nie spuszczając z siebie wzroku. Różdżki mieli
przygotowane do rzucenia ostatecznego zaklęcia. Wstrzymałam oddech, oczekując
na ruch wuja.
-
Jeśli myślisz, że miłość znowu cię ocali, ten patetyczny slogan, na który
powoływał się Dumbledore…
-
Nie, nie mówię o miłości – przerwał mu Gryfon i uśmiechnął się tajemniczo, na
co Voldemort zaśmiał się szyderczo.
-
Nie? W takim razie może myślisz, że posiadasz jakąś wielką moc, której ja nie
mam? A może to jakaś broń potężniejsza od mojej?
Rozmawiali.
Wciąż
rozmawiali. Czarna Różdżka.
Dumbledore. I znowu ten Dumbledore! On zginął! Nie żyje! Zabił go Snape
dokładnie rok temu, zrzucił go z Wieży Astronomicznej, a teraz leży w
marmurowym, białym grobowcu na błoniach Hogwartu, ot, kilkadziesiąt metrów od
miejsca, w którym teraz się znajdujemy, a jego różdżkę właśnie dzierży w dłoni
Lord Voldemort. Albus Dumbledore pojawiał się wszędzie, a ja czułam się tak,
jakby właśnie wstał z grobu.
I oto
w tej właśnie chwili zrozumiałam paradoks jego nieśmiertelności. Był martwy,
ale mimo to… nieśmiertelny. Był to moment, w którym umysł każdego człowieka
znajdującego się w Hogwarcie rozjaśnił się i otworzył. Wielkie oczy Czarnego
Pana rozwarły się szeroko, a Harry Potter rzekł:
- No
więc pojąłeś już, jak się to wszystko skończyło? Czy różdżka, którą trzymasz,
wie, że jej ostatni pan został rozbrojony? Bo jeśli wie… To ja jestem
prawowitym panem Czarnej Różdżki.
Blask
wschodzącego słońca rozświetlił złotem i różowością całą komnatę. Oślepił mnie
i wywołał nieprzyjemny ból, ale ja uparcie wpatrywałam się to w Voldemorta, to
w Pottera, oddychając płytko i nierówno, w oczekiwaniu na… na rozstrzygnięcie.
Tego właśnie pragnęłam i to właśnie w tej chwili się spełniało. To, co
powiedział Wybraniec, nie miało żadnego sensu. Przestałam wierzyć w Czarną
Różdżkę. Liczy się tylko i wyłącznie moc czarodzieja. A każdy wie, że Lord
Voldemort jest najpotężniejszym czarnoksiężnikiem nie tylko w tym budynku, ale
i na całym świecie. I on również doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Komnatę
zalały szkarłatne promienie słońca, które stały się wodą przemienioną w krew.
Otaczał mnie nie tylko jej aromat, ale i materia. Czułam ją pod palcami,
oddychałam nią i widziałam przez nią. Czas przestał biec swoim rytmem. Zwolnił.
Czarny Pan odwrócił głowę w moją stronę, a nasze spojrzenia skrzyżowały się.
Chyba coś wtedy zrozumiałam…
Jeszcze
jeden błysk i ogłuszający huk wypełnił tę zrujnowaną doszczętnie salę, lecz
zaklęcie ugodziło nie w Pottera, lecz we mnie. Poczułam, jak odrywam się od
ziemi i uderzam plecami w kamienną, nierówną ścianę. Wydałam z siebie okrzyk,
nad którym nie mogłam zapanować, lecz nikt go nie usłyszał. Chwilę później
zdałam sobie sprawę, że jakieś złote, emanujące przedziwną energią sznury
przywiązały mnie do kamieni tak mocno, że nie mogłam się poruszyć. Chciałam
wierzgnąć nogami, ale nie byłam w stanie wyprostować nawet nadgarstka.
- Za
co?! – zawołałam, ale Voldemort ryknął tylko:
-
Zamilcz!
Język
zawiązał mi się w supeł, przez co nie mogłam wykrztusić ani jednego słowa.
Gniew i jednocześnie strach o wuja wypełnił mnie całkowicie i wyparł wszystkie
inne emocje z mego ciała. Próbowałam za wszelką cenę uwolnić się z magicznych
więzów, jednak wszystkie wysiłki na próżno. Iskry sypały się ze mnie, a ja
płonęłam, jak żywa pochodnia, lecz czary wuja tym razem okazały się silniejsze.
Jednak nie zrozumiałam zupełnie nic. W głowie miałam pustkę. Słońce wzeszło, a
w tym samym momencie rozległy się głosy:
- Avada kedavra!
- Expelliarmus!
Jedyne,
co później usłyszałam, to przerażający huk, a złote promienie dopełniły blask,
który wypełniał komnatę niczym życiodajne powietrze.
Nasz
nowy, lepszy świat załamał się na dobre.