31 grudnia 2013

Rozdział 353

         Srebrzyste liny zniknęły, kiedy oślepiający blask wypełnił całą salę, a silny podmuch przyparł mnie do muru. Nie byłam w tym momencie w stanie trzeźwo myśleć, lecz przeczuwałam, że to nie jest dobry znak.
Osłoniłam twarz dłońmi, ale jedyne, co byłam w stanie zobaczyć przez rozchylone palce, to złota, bajecznie lśniąca kula otaczająca pojedynkujących się czarowników. W momencie, kiedy tylko wszystko ustało, trzymająca mnie lina pękła, a ja upadłam na kolana zaraz pod kamienną ścianą. Posadzka, na której się znalazłam, tak gęsto pokryta była pyłem, odłamkami i krwią, że praktycznie nie można było jej dostrzec. Tłum zasłonił mi widok, ale cisza, która zapanowała po zakończonym pojedynku była zbyt przerażająca, abym mogła czegokolwiek się domyśleć. Moje serce prawie stanęło. Nie byłam w stanie podnieść się na nogi, więc na czworaka starałam się podczołgać do najbliższej luki. Nigdy nie czułam się tak sparaliżowana, tak… roztrzęsiona… Nie miałam pojęcia, gdzie podziać oczy: z jednej strony pragnęłam, aby ta nieznośna niepewność natychmiast minęła, lecz z drugiej bałam się tego, co zobaczę na miejscu. Oparłam drżące ręce na ziemi i jakoś wstałam z klęczek, starając się rozgonić skostniały tłum. Zastygli w bezruchu niczym lodowe figury, a ich szklane oczy przepełniał strach i niedowierzanie.
Może jednak Harry Potter przegrał… może zginął…
Chciałam zawołać wuja po imieniu… sprawdzić, czy mi odpowie. Ale nie mogłam. Głos uwiązł mi w gardle niczym twarda, okrągła kula, której nie mogłam ani wypluć, ani przełknąć.
W momencie, kiedy odepchnęłam na boki jakichś nieznanych mi mężczyzn, w całym zamku rozległ się przeogromny, radosny wrzask, aplauz… wybuchła euforia! Gdyby przeobrazić ją w magiczną siłę, zdmuchnęłaby mnie z nóg. Uściski… łzy radości… krzyki… gratulacje… wszechogarniające szczęście… A pod ścianą…
W pierwszym momencie życie we mnie zamarło. Rozpaczliwie usiłowałam zaczerpnąć powietrza, ale topiłam się w nim. Poruszałam jedynie ustami, jak ryba wyciągnięta z wody. Poczułam się tak, jakbym nagle wpadła w pełnym biegu na ścianę. Potrącano mnie i zaczepiano kończynami o moją szatę i włosy, kiedy usiłowałam pokonać kłębiący się i napierający zewsząd na moje ciało tłum rozszalałych z dzikiej radości ludzi. Chciałam pomyśleć o czymkolwiek… coś zrobić… Ale wszystko urywało się po dwóch mijających sekundach. Nie mogłam nabrać powietrza, by odetchnąć; w głowie mi szumiało, a przed oczami widziałam czarne plamy. Pierwszą reakcją na to, co ujrzałam, był rozdzierający wszystko krzyk. Nigdy wcześniej tak nie krzyczałam i zapewne nigdy więcej już się to nie powtórzyło. Nie poznawałam siebie w tym wrzasku. Wargi wykrzywiły mi się w ohydnym grymasie, moje gardło było suche, jakbym wypełniła je piaskiem, a oczy zapiekły mnie straszliwie. Zaczerpnęłam kilka drżących, urywanych oddechów i, wpatrzona w jeden, nierealny punkt, przebiegłam przez całą szerokość sali, potykając się o własne stopy i nieistniejące przeszkody, upadłam kilka metrów od ciała… Wrzask, którym się stałam, sprawił, że wszystkie radosne okrzyki całkowicie umilkły. Rozpłynęły się w przestrzeni niczym ulotny sen. To, co działo się w tej chwili, było horrorem. W całym swoim życiu nie pragnęłam niczego bardziej, jak obudzić się z tego koszmaru.
Nie byłam już w stanie iść, więc czołgałam się na kolanach, zamiatając swoimi długimi włosami zakurzoną, brudną posadzkę. Wewnątrz cała drżałam, lecz policzki wciąż miałam suche. Nie potrafiłam już normalnie myśleć, mój umysł wypełniał chaos, jakieś poplątane słowa… Jego twarz była całkowicie pozbawiona wyrazu. Pusta. Blada niczym maska.
Wargi zaczęły mi drżeć…
Szkarłatne, wielkie oczy, które zawsze wypełniała tak przeogromna wola życia, energia, siła, witalność, teraz były nijakie i spopielałe. Oczy, przez które przybierały przy mnie każdy możliwy wyraz, które kochały mnie tak samo, jak i nienawidziły. Miały czerwone obwódki – ostatnia oznaki życia, które już opuściło jego ciało.
Pierwsza łza swym ciepłem podrażniła mi powieki…
Z bijącym mocno sercem wyciągnęłam powoli rękę i dotknęłam bezwładnie leżącego, odsłoniętego nadgarstka. Był zimny. Trupio zimny i sztywny, tak nieprzyjemny w dotyku, że aż wzdrygnęłam się mimowolnie. Teraz łzy płynęły mi po twarzy nieustającym, gorącym strumieniem. Jedyne ciepło, które potrafiło teraz mnie ogrzać. Nie potrafiłam opanować krzyku wydzierającego mi się z gardła. Jedynym dźwiękiem na całym terenie Hogwartu był ten właśnie wrzask, który trwał jeszcze długo, mimo że umilkłam, aby moje ciało ogarnął teraz szloch. Ryczałam niczym zranione zwierze i łkałam przeraźliwie na zmianę. Nie potrafiłam przyjąć do świadomości tego, co się stało. Mój organizm wyrzucał z siebie tą truciznę, która uparcie trawiła wnętrzności. Z na wpół przymkniętymi oczami podczołgałam się do wuja i przytuliłam jego zimne ciało. Zapłakałam gorzko, wtuliwszy twarz w nieruchomą, sztywną pierś, kiedy tylko uświadomiłam sobie, że już nigdy nie odwzajemni moich uścisków. Przeklinając głośno wszystkie bóstwa świata, uniosłam szybko kostniejące, martwe ramiona i oplotłam się nimi. Jeszcze nigdy nie czułam się tak niekomfortowo. Zewsząd otaczał mnie odór śmierci, do tego dotyk ciała umrzyka sprawiał, że cała moja skóra zdrętwiała z obrzydzenia, jednak nie potrafiłam oderwać się od Czarnego Pana. Wciąż pogłębiałam swe cierpienie, a narastająca obecność…
Czas łagodzi ból… co prawda nie zawsze, ale w końcu przestaniesz cierpieć…
- Ja nie chcę czasu, chcę, żeby żył!
I przecież wciąż mógł… Przecież była Nagini…
Jasny płomień nadziej został zdeptany wraz z chwilą, gdy ujrzała porzucone gdzieś w kącie wielkie, tonące w gęstej, lepkiej, czarnej krwi cielsko węża. Jego łeb leżał odcięty kilka kroków dalej. Wszystko przepadło! Skończyło się! Zrobiłabym wszystko, żeby tylko go odzyskać… Moje życie bez niego nie istniało. Nie potrafiłam sobie wyobrazić wieczności ze świadomością, że to już koniec!
Mam się pogodzić z twoją filozofią? Jak? Jak mam to zrobić? Nie mogłam znieść sekundy… I gdzie teraz jesteś, kiedy najbardziej cię potrzebuję? Nie jesteś bogiem, skoro tak nas doświadczasz! Źle zrobiłam… niesłusznie postąpiłam po śmierci Evana. Panie mój, czy jest dla mnie przebaczenie…?
- Boże! BOŻE!
Nie wiedziałam, czy ta walka toczy się tylko w moim umyśle, czy wykrzykiwałam urywki zdać, usiłując odsunąć od siebie Claudię i jej natrętne, żałosne, pocieszające szepty. Poczułam na swoim ramieniu czyjąś całkiem żywą, ciepłą dłoń, która próbowała odciągnąć mnie od martwego ciała. Najpierw delikatnie i powoli, później już nieco natarczywiej. Nie wiedziałam, do kogo należy, ale nie chciałam mieć z tą osobą nic wspólnego. Pozwoliłam śmierci ogarnąć się na tyle, aby nic więcej już nigdy nie łączyło mnie z życiem. Wokół tylko jej smród i ohydny chłód. Jednak powoli… bardzo powoli czyjś ciepły głos wydobył mnie z mrocznych odmętów:
- Sophie, zostaw… chodź już…
Twarz Barty’ego była blada i nijaka jak twarz upiora, pokryta zimną kołderką łez. Oczy miał przekrwione, jednak nie wyrażały nic. Żadnej rozpaczy, strachu, goryczy… Nic. Tylko pustka. Poddał się na wieki wieków amen. To wywołało we mnie tylko nową falę gniewu, która zalała mi wnętrzności. Ugodziłam go z całej siły i odepchnęłam, a Crouch tylko przeleciał przez połowę sali, sunąc po zakurzonej posadzce i zatrzymał się praktycznie u stóp wystraszonej widowni. Tak, byli tylko i wyłącznie widzami tej raniej komedii, która tak naprawdę była dla mnie straszliwą, nieopisaną tragedią. Żadne z nich nie miało pojęcia, jak się teraz czułam. Nie było osoby na całym świecie, która cierpiała bardziej ode mnie. Wraz z wujem straciłam całe swoje życie, a mimo to nadal oddychałam. Krew płynęła w moich żyłach, a serce biło tak, jakby nic się w ogóle nie stało.
- Precz! – zawyłam za Bartemiuszem, a z moich oczu na nowo trysnęły łzy. Nie mogłam patrzeć na te otwarte, puste oczy, na pozbawioną wyrazu, trupio bladą twarz… W gardle wciąż coś mnie dławiło. Jednak furia, która mnie ogarnęła, coś we mnie złamała. Byłam zdecydowana tak, jak dwa lata wcześniej. Tak bardzo chciałam cofnąć czas… ale wiedziałam, że to niemożliwe, nawet z pomocą moich autorskich czarów. Serce na nowo zaczęło mi szaleńczo walić w piersi, oddech stał się płytki i nierówny; w żołądku czułam nieprzyjemny uścisk. To była ta chwila. Nie mogłam tego dłużej przeciągać, bo czułam, że może być już za późno. Nie miałam pojęcia, skąd wiedziałam, że to nadszedł ten moment, ale… Musiałam to zrobić nawet za cenę swojego życia. Było o wiele mniej warte od życia Czarnego Pana. Przeszkodą były tylko setki wspomnień, od których nie potrafiłam się opędzić. Chciałam, by muzyka na nowo wróciła.

- O niepowstrzymane łzy*
Nigdy nie spełnione sny
Słowa, których było brak
Dziś do siebie mam żal
Wciąż tłumiony w sobie krzyk
Ból co zadrą we mnie tkwił
Strach przed tym, co piękne jest
Dziś zapomnieć już chcę.


Czas nie będzie na nas czekał
Więc wybaczmy sobie to, co było w nas złe
Nie umiem żyć bez ciebie
Teraz dobrze to wiem.


O stracony przez nas czas
W gruzach wymarzony świat
Wojny, kto z nas racje miał
Dzisiaj do nas mam żal
Z niespełnionych marzeń stos
Żalem przepełniony głos
To, co tak bolało mnie
Dziś zapomnieć już chcę.


Czas nie będzie na nas czekał,
Więc wybaczmy sobie to, co było w nas złe
Nie umiem żyć bez ciebie
Teraz dobrze to wiem.

Czas nie będzie na nas czekał,
Więc wybaczmy sobie to, co było w nas złe
Nie umiem żyć bez ciebie
Teraz dobrze to wiem,
Teraz dobrze to wiem,
Teraz dobrze to wiem...

Drżałam na całym ciele. Nie tyle z zimna, co z tłumionych emocji, których nie potrafiłam z siebie wyrzucić. Z trudem, lecz łapczywie łapałam powietrze, wciąż przyciskając swoje ciało do ciała Czarnego Pana. Byliśmy jak przyszyci do siebie w nadziei, że uda mi się przekazać mu choć trochę swojego życia.
Bałam się. Panicznie bałam się tego, co nastąpi wraz z odejściem ostatnich, najcichszych dźwięków. Zaciskałam powieki z całych sił, aż potwornie mnie rozbolały, jednak nie potrafiłam otworzyć oczu. Do chwili, kiedy ogarnęła mnie tak przeogromna słabość… Kurz i czarny pył zalegający na kamiennej podłodze wzbił się, jakby poderwany przez wiatr, tworząc dookoła nas cichą, szarą, nieprzeniknioną kurtynę. Stało się…
Pod palcami poczułam powracające życie, tętniącą w żyłach krew, znajomy odgłos bicia serca… serca również mi znanego! Chciałam coś powiedzieć, ale udało mi się tylko rozchylić usta w niemym szepcie, który uwiązł mi w gardle. Słabość całkowicie ogarnęła moje członki; oczekiwałam, aż życie wycieknie ze mnie, aby przesączyć się w ciało Czarnego Pana. Jednak nic takiego się nie działo. Pył opadł, a wszystko, co nadprzyrodzone, ustało. Leżałam przyciśnięta do Lorda Voldemorta, a on powoli odzyskiwał czucie w każdej, najmniej znaczącej cząstce swego ciała. Nie potrafiłam trzeźwo czuć ani myśleć… ogarnęła mnie tak przeogromna senność… To już koniec, koniec… koniec…

Do życia powołał mnie jego ruch. Poczułam, jak unosi się na łokciu. Uczyniłam to samo, choć przed oczami wciąż migały mi czarne plamy. Ochrypłam całkowicie – czułam, jak gardło piecze mnie nieznośnie. Odetchnęłam głęboko. Dopływ świeżego tlenu sprawił, że wróciłam do siebie. Dookoła nas wybuchła cicha wrzawa, salę wypełniły pełne niedowierzania szepty, jednak już dawno odcięłam się od tego. Teraz liczył się dla mnie tylko Czarny Pan. Tylko jego widziałam, nikogo innego. Oczy napełniły mi się łzami, gdy ujrzałam, jak jego twarz zmienia wyraz. Jednak były to inne łzy… dobre i radosne. Nadzieja rozbłysła we mnie ogromnym, oślepiającym, złotym promieniem. Muzyka powróciła i wypełniła mnie całą.
Przywarłam do wuja, nie mogąc uwierzyć w to, co się właśnie wydarzyło. To była kwintesencja doskonałych, wypełnionych po brzegi magią czarów. Nigdy nie udało mi się użyć mocy tak idealnie, jak teraz. Stałam się bogiem.
- Panie mój… panie…
Szlochałam w jego ramię przez kilkanaście następnych sekund, a on gładził mnie powoli, uspokajająco po włosach tą swoją zimną, kościstą dłonią. Odór śmierci zniknął prawie całkowicie. Żyliśmy. To było najważniejsze. Claudia przegrała, przegrał Harry Potter… nigdy już nie natrze na nasze bezpieczeństwo, ponieważ teraz będziemy już istnieć do końca świata.
- Sophie, kochana… wszystko jest już dobrze.
Podniósł mnie, abym mogła stanąć bezpiecznie na nogach. Wciąż cała się chwiałam, roztrzęsiona od nadmiaru emocji i niesamowicie wycieńczona. Zbyt wiele energii poświęciłam na czary tej nocy. Ale starczy mi jej na jeszcze jedno, małe, decydujące zaklęcie. Nienawiść wypełniła mnie całą podobnie, jak przedtem rozpacz. Nigdy nie przebaczę Harry’emu Potterowi tego, co uczynił. Nigdy.
Moje dłonie zapłonęły szmaragdowozielonym płomieniem. Nie potrzebowałam różdżki, aby to zakończyć. Czas zmienić słowa proroctwa, które było sprawcą tych wszystkich tragedii. I, na Boga, przysięgam, że uczynię to, co jest słuszne. Bez słów, bez łez, bez jakichkolwiek emocji. Zbyt dużo kosztowała mnie utrata osoby, którą kochałam ponad wszystko.

Wydawało mi się, że wszystko dzieje się bardzo szybko, nie zdałam sobie jednak sprawy z tego, jak bardzo moje ruchy są spowolnione. Uniosłam ramiona, a zaklęcie zaigrało na nich niebezpiecznie swym śmiertelnym blaskiem. Widziałam wszystko, jak na spowolnionym filmie… Wytrzeszczone oczy Bartemiusza, przerażone twarze nie tylko Obrońców Hogwartu, ale i Śmierciożerców, a potem niespodziewany ruch jakiejś rudowłosej osoby. Ginny Weasley ściskała w dłoni przedmiot, który już znałam. Jednak to nie ona była moim celem. Zaklęcie wystrzeliło w tym samym momencie, kiedy ona rzuciła procę w kierunku Pottera. Nie minęła sekunda, a srebrny błysk przemknął przez całą szerokość sali z donośnym świstem. Zaklęcie niestety chybiło… ale… ale dlaczego?
Zachwiałam się.
Poczułam, że robi mi się zimno. Nie mogłam oddychać. Szybko przełknęłam ślinę i zrobiłam kilka niepewnych kroków do przodu. Rozdzierający ból trawił moje płuca… a może to był żołądek? Nie miałam pojęcia, dlaczego ktoś krzyczał. Przecież nic się w ogóle nie stało. Zaklęcie minęło cel zaledwie o kilkanaście cali. Nie szkodzi. Za chwilę wyczaruję nowe…
Dotknęłam piersi i uniosłam dłoń do oczu. Palce pokrywał szkarłatna krew. Moja krew. Znów się zachwiałam; upadłabym, gdyby mnie ktoś nie podtrzymał. Dźwięki zza moich pleców były jakby przytłumione. Jakieś krzyki, szamotanina… chyba padło jakieś zaklęcia, bo usłyszałam huk, a później dźwięk padającego bezwładnie ciała. Nie mogłam oddychać, jakaś gorąca, gęsta substancja wypełniła mi płuca. Jeszcze gorzej poczułam się, kiedy Czarny Pan ułożył mnie ostrożnie na posadzce. Ogarnęło mnie lodowate zimno, ramiona zaczęły mi drżeć. Nie rozumiem, skąd ten grymas na twarzy wuja. Przecież nic się nie stało. Srebrna strzała przeszyła mnie na wylot, ale to nic. Nic… Za chwilę wszystko się przecież zregeneruje. Zawsze tak było.
Zaczęłam się krztusić. Na twarzy wuja pojawiło się wiele maleńkich, czerwonych, lśniących kropelek. Usłyszałam jego stłumiony, drżący jęk, a później poczułam boleśnie, że… wyrwał z mojej piersi ostrą, srebrną strzałę. Srebrną…
Srebrną…
Coś zapiekło mnie nieznośnie w miejscu, przez które przeleciał śmiertelny pocisk. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć w to, co się zdarzyło. Zawsze wychodziłam cało z tylu opresji… teraz nie mogło być inaczej…
Nie mogłam myśleć. Znów zaczerpnęłam powietrza i na nowo zaczął się bolesny, palący kaszel. Ogarnął mnie lodowaty strach. Czarne plamy zaczęły mi migać przed oczami, a dłonie zdrętwiały. Zupełnie tak, jakbym leżała sama pośród czarnego śniegu. Słońce świeciło mi prosto w oczy, ale nie widziałam jego promieni.
- Czy u-umrę… umrę…?
Zapomniałam każdego języka, którym mogłabym się jeszcze posługiwać.
Błądziłam w mroku. Chciałam jeszcze raz ujrzeć Barty’ego. Zaczęłam wywalać oczami na wszystkie strony, usiłując utrzymać je otwarte. Nigdy dotąd nie umierałam… nie, to z pewnością nie jest jeszcze to uczucie. Wszystko będzie dobrze. Będzie… z pewnością… przecież tak powiedział Czarny Pan. Nie rozumiem… Czyjaś ciepła dłoń mocno ścisnęła moją. Gorące krople zrosiły mi twarz. Poczułam, że coś wypływa mi spod powiek. Chciałam jeszcze tyle powiedzieć… ale nie potrafiła. Wrzaski były coraz dalej, a zimno sparaliżowało moje ciało.
- Je ne veux pas mourir toute seule…
Samotność to najgorsze, co może się przytrafić każdemu żywemu człowiekowi – nieważne, czy jest to śmiertelnik, czy osoba, która cudem wykradła Bogu nieśmiertelność… A przecież… przecież ja nie mogę umrzeć. Obdarzono mnie życiem wiecznym, którego zatruta srebrem strzała nie może przerwać!
- Patrz na mnie, słyszysz? Sophie, patrz!

Był to krzyk, lecz dla mi wydał się tylko szeptem, niczym najlżejszy podmuch wiatru. Złote promienie już kusiły swym ciepłem, a muzyka na nowo zagrała. Tym razem jednak nie na zewnątrz. Grała we mnie. I to światło również… Wyciągnęłam dyskretnie prawą dłoń. Claudia była obok, wiedziałam to, choć już jej nie widziałam. Była w mojej głowie. Uniosłam delikatnie palce, aby wyczuć… 

24 grudnia 2013

Rozdział 352

         Płonące pomiędzy Śmierciożercami a mną i Czarnym Panem ognisko trzaskało wesoło. Tylko ono miało powody do radości. Zapał i żar, który przez chwilę rozświetlił twarz Lorda Voldemorta spełzł szybko, kiedy tylko z mroku wystąpili dwaj mężczyźni. Brudni, spoceni, wykończeni, zaniepokojeni mężczyźni. Nie musieli mówić, abym mogła poznać odpowiedź. Niemniej jednak nie odezwałam się ani słowem, wpatrując się w nich natarczywie, tak, jak cała reszta Ciemnych Aniołów zgromadzona dookoła ogniska. Dołohow i Yaxley stanęli wystarczająco blisko, aby nasz pan mógł ich doskonale widzieć, lecz równie daleko, by w razie czego mieć jakąkolwiek szansę na ucieczkę przed jego karzącą ręką.
- Nigdzie go nie ma, panie mój – przemówił Antonin, a przez jego twarz przebiegł cień ulgi. Był rad, że w końcu wyrzucił z siebie tę trudną wiadomość. Obaj spodziewali się bólu, widziałam to, ale Lord Voldemort był całkowicie spokojny. Spuścił tylko głowę, jakby się nad czymś usilnie zastanawiał, bezwiednie przetaczając Czarną Różdżkę pomiędzy długimi, iskrzącymi się w półmroku palcami. Bellatriks wierciła się niemiłosiernie, drepcząc w miejscu i kręcąc się okropnie, usiłując zebrać w sobie tę odrobinę odwagi, która gdzieś się zapodziała… wymamrotała coś niezrozumiałego do swego umiłowanego pana, ale ten natychmiast uniósł rękę, aby ją uciszyć, więc ta zamilkła posłusznie, wpatrzywszy się w niego z uwielbieniem. Jej zakrwawiona, wykrzywiona fanatycznym uśmiechem twarz zdała mi się w ukośnym blasku ognia jeszcze piękniejsza i szalona.
- Myślałem, że przyjdzie – mruknął Czarny Pan, nie patrząc na nikogo. Zupełnie tak, jakby sam znajdował się na polanie i przemawiał do swego sumienia. – Spodziewałem się go. Cóż. Wygląda na to, że się pomyliłem.
Westchnął tak cicho, że tylko ja ze swoim nadnaturalnie wyostrzonym zmysłem słuchu mogłam to wychwycić.
Wszyscy milczeli. Nikt nie śmiał odezwać się choćby słowem. Czułam, że cierpliwość mego wuja jest już na wyczerpaniu. Wystarczył jeden nierozsądny ruch, nieprzemyślany dźwięk czy zbyt natarczywe spojrzenie, aby wywołać w nim śmiertelną burzę, którą nie sposób było w jakikolwiek sposób opanować. Postanowiłam po prostu milczeć.
Ale w jednej chwili wszystko się zmieniło.
Nie pomyliłeś się.
Na początku pomyślałam, że się przesłyszałam, więc szybko odwróciłam głowę w stronę, z której nadeszli uprzednio Dołohow i Yaxley. Z mroku wystąpił Harry Potter. Jego brudna, zacięta twarzy wykrzywiona była grymasem uporu i czającej się w jego sercu odwagi. Kiedy pierwszy moment zaskoczenia minął, Śmierciożercy zawyli triumfalnie, czające się w cieniu niczym żywe, oddychające góry olbrzymy wyrzuciły pięści w stronę jaśniejącego nieba, tylko Czarny Pan stał na swoim miejscu spokojny i niewzruszony, wpatrzony w Wybrańca i wciąż głęboko zamyślony. Tylko oczy zdradzały wewnętrzny żar, który go ogarnął.
Za moimi plecami rozległ się straszliwy hałas, wrzaski i odgłos trzaskających lin. To Hagrid wołał rozpaczliwie do Harry’ego, aby powstrzymać go przed popełnieniem najgorszego, ale… nieuniknionego. Wszyscy wpatrywali się w niego, gdy ten powoli zbliżał się w kierunku ognia, które było jedyną granicą między nami. Pomiędzy przedstawicielami Białej i Czarnej Magii. W tej oto chwili zadecydowałam, po której jestem stronie.
Harry’ego nie widziałam od momentu, kiedy uciekł wraz z przyjaciółmi z Malfoy Manor. Dopiero teraz mogłam przyjrzeć mu się dokładnie. Wyglądał przerażająco. I nie mam na myśli tego, że troszkę przytył dzięki rekonwalescencji w domu Fleur i Billa, jeszcze bardziej zmężniał… Nie. W jego oczach lśniła tak porażająca zawziętość, poczucie, że to, co robi, jest słuszne… Poraziło mnie. Wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w tę silną twarz i czekałam na dalszy bieg zdarzeń, usiłując wymazać z pamięci wspomnienia wielu lat spędzonych razem na terenie szkoły. Wspólne mecze, wakacje, pomoc w domu Syriusza, wieczory w gronie przyjaciół w ich gryfońskim dormitorium, gdzie swego czasu zawsze byłam mile widziana… Tego nie ma. To nie istnieje. I nigdy się nie wydarzyło.
Mój wzrok na nowo się wyostrzył, wszystkie mgliste wspomnienia odeszły, tak, jak tego sobie w duchu życzyłam.
Napięcie rosło z sekundy na sekundę. Nawet ja je odczuwałam. Żołądek ścisnął mi się boleśnie, a ja pragnęłam, aby Czarny Pan w końcu coś zrobił. Aby przemówił i uwolnił mnie od wewnętrznego niepokoju. Kątem oka zauważyłam, jak Bellatriks dyszy z niecierpliwości, a serce wali jej w piersi tak głośno, że szybki rytm jego bicia dociera do moich uszu przez tę krzyczącą ciszę. Sekundy wlokły się niemiłosiernie. A oni patrzyli na siebie, patrzyli… te spojrzenia zdawały się nie mieć końca.
Myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi, kiedy Lord Voldemort w końcu przemówił:
- Harry Potter. Chłopiec, który przeżył.
Uniósł różdżkę, a wszyscy zamarli, wstrzymując oddech. Nawet ja nie mogłam zaczerpnąć powietrza. Zacisnęłam tylko pięści, oczekując na nieuniknione. Chwilę później zdałam sobie sprawę z tego, że wargi mam zaciśnięte, jakbym podświadomie chciała powstrzymać się od krzyku, który przecież nie chciał ze mnie ulecieć. Pogodziłam się ze wszystkim.
- Avada kedavra!
Świat dla Harry’ego skończył się w tym momencie…
Potworny, oślepiający blask rozświetlił całą polanę, a siła zaklęcia zdmuchnęła mnie z nóg. Poczułam, że upadam na twardą glebę, bolesny gwizd wypełnił moje uszy. Nie mogłam oddzielić się od tego dźwięku, choć rozpaczliwie próbowałam. Ani dzisiaj, ani nigdy dotąd nie byłam świadkiem tak potężnego zaklęcia. Gdyby potrwało ono jeszcze chwilę, spaliłoby mi wszystkie włosy. Ale… skończyło się.
Z trudem łapałam oddech, kiedy podnosiłam się na nogi, wciąż pijana od nadmiaru emanującej od Czarnego Pana energii. Rozejrzałam się dookoła, zupełnie jak w gorączce, ale z początku nie zobaczyłam nic, co mogłoby utrzymać moją uwagę dłużej niż na kilka sekund. Na moment ukryłam twarz w dłoniach, aby się uspokoić. Chłód i mrok w jednej chwili pomógł mi wrócić do siebie. Kiedy opuściłam ramiona, ujrzałam, że Śmierciożercy również wstają w popłochu, przerażeni i jednocześnie radośnie podnieceni tym, co się właśnie wydarzyło. Ujrzałam Barty’ego, dźwigającego Bellatriks. Już miałam do nich podbiec, kiedy zauważyłam leżącego bez śladów życia Czarnego Pana. Zimny pot oblał mnie w jednej sekundzie, a ja poczułam, jakbym gwałtownie wpadła prosto do lodowatej wody. Przez długą chwilę nie mogłam się poruszyć, ba, nawet powieki miałam całkiem nieruchome. Zastygłam z wyrazem niemego przerażenia, z ustami na wpół otwartymi i wytrzeszczonymi oczami. Tym razem nie musiałam hamować krzyku. On sam nie potrafił opuścić mojego gardła.

Kiedy już odzyskałam czucie w kończynach, praktycznie podczołgałam się do wuja, szukając drżącymi rękami jego dłoni. Była lodowata i sztywna, jednak udało mi się jakimś cudem wyczuć bijący puls. Powoli, miarowo, lecz stanowczo. Kamień, który spadł mi z serca, był przeogromny. Wciąż drżałam na całym ciele, nie potrafiłam się uspokoić, choć musiałam odzyskać utraconą głowę, ponieważ Śmierciożercy już zauważyli, że z ich panem jest coś nie tak. W tym momencie Harry Potter przestał być dla nas ważny, zdałam sobie sprawę z tego dopiero wtedy, kiedy patrzyłam na to z perspektywy czasu.
Ale teraz chaos całkowicie wymieszał moje myśli. Śmierciożercy biegali dookoła mnie i leżącego bez zmysłów Voldemorta, jakby w ogóle nie poznawali swego pana. Szepty, przepychanki i odór strachu. Tylko Bellatriks upadła na kolana po lewicy nieprzytomnego, a ręce drżały jej tak gwałtownie, jak mi. Kiwała się w przód i w tył, ogarnięta przerażeniem i rozpaczą, nie wiedząc, gdzie podziać oczy. W końcu ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała cicho, prawie niedosłyszalnie, rozmazując krew łzami. Ujrzałam także bladego jak kreda Barty’ego. Był sztywny i zdenerwowany. Jeszcze do niego nie dotarło, co właściwie się wydarzyło. Wzrok miał rozbiegany, a wargi zaciśnięte tak mocno, że utworzyły jedną, białą, wąską linię.
Z trudem przełknęłam ślinę, która była niczym ostry, twardy głaz przechodzący boleśnie przez moje gardło. Przypomniałam sobie siłę, która malowała się na twarzy Harry’ego tuż przed rozstrzygnięciem. Również musiałam być tak niezłomna, jak on. Odetchnęłam głęboko, uspokajająco i szturchnęłam z całej siły Bellatriks w ramię. Ta natychmiast opuściła dłonie. Twarz miała już spokojną, ale wciąż całą zamazaną łzami i krwią.
- Uspokój się – powiedziałam stanowczo. – Przecież żyje, Czarnego Pana nic nie może zabić.
- Więc dlaczego tak leży? Całkiem… bez życia…?
Obie spojrzałyśmy na jego nieruchomą, pozbawioną wyrazu, emanującą białością twarz. Nie miałam pojęcia, co dalej robić. Wiedziałam tylko, że należy zachować spokój. Całkowity spokój. Chaos może wszystko zniszczyć. Skoro Czarny Pan nie był w tej chwili w stanie zapanować nad swymi Śmierciożercami, ja musiałam to uczynić. Musiałam go zastąpić jako jego siostrzenica i prawa ręka. Od dawna mi to powtarzał. Wtedy nie dopuszczałam tego do siebie, ale teraz…
- Nie wiem – mruknęłam bardzo cicho. – Jedyne, co możemy teraz zrobić, to czekać.
Minuty mijały. Śmierciożercy uspokoili się, jednak szepty towarzyszyły mi nieustannie. Praktycznie każdy „najwierniejszy” i „najbardziej kochający” sługa stał teraz jak najdalej od swego pana, jakby się nim brzydził. Jakby… bał się, że śmiertelne odurzenie przeskoczy na niego jak pchła z jednego bezpańskiego kundla na drugiego. Czułam do nich wstręt.

Spojrzałam na Bartemiusza. Stał nieco dalej, ale nie ze strachu. Nie mógł patrzeć na Czarnego Pana tak, jak uprzednio Bellatriks. Jakoś nie mógł uwierzyć w moje słowa, co w głębi serca w pewien sposób mnie zabolało. Wstałam powoli i podeszłam do niego.
- Wszystko będzie dobrze – powiedziałam tak cicho, aby tylko on mógł to usłyszeć.
- Dlaczego nic nie robisz? Chcesz, żeby umarł? – w jego głosie usłyszałam ledwo wyczuwalną pretensję. Zmarszczyłam lekko brwi, kiedy odpowiadałam na to oskarżenie:
- Myślisz, że jestem w stanie cokolwiek uczynić? Czarny Pan panuje nad wszystkim, wiem to. Moja ingerencja niczego nie zmieni. On jest panem nie tylko swojego, ale i naszego losu. Musimy po prostu czekać.
Ledwo wypowiedziałam te słowa, usłyszałam, że chaos znów wzbiera się w korycie. Jak na komendę odwróciliśmy się z Bartym w stronę, gdzie leżał Voldemort. Śmierciożercy znów zaczęli poszeptywać i uciekać od swojego pana, na kolanach przy nim pozostała tylko Bellatriks.
- Panie mój…
Jednak Voldemort szybko ją odtrącił i powstał tak, jakby nic się w ogóle nie stało. Jego uwaga skierowana była tylko na jedną osobę, leżącą poza naszym zasięgiem wzroku, w całkowitym mroku za ogniskiem.
- Dosyć już.
Ten złowieszczy syk skutecznie uciszył i przywołał do porządku wielką grupę Śmierciożerców. Groza momentalnie wypełniła całą polanę. Wszyscy zwrócili swe oczy na Harry’ego Pottera, który przypominał mi teraz starą, porzuconą bezwładnie lalkę, którą już nikt się nie chce bawić. Był martwy. Przynajmniej tak wyglądał. Odpowiednio blady, nieruchomy… jedyne, co wzbudziło moje podejrzenia, to całkowity brak odoru. Nie cuchnął śmiercią tak, jak powinien. Nie czułam nawet delikatnej, subtelnej woni rozkładu, która już powinna zacząć unosić się dookoła niego. Obawiałam się, że skoro Czarny Pan obudził się z dziwacznego odrętwienia, to samo stało się z Potterem. Ale dlaczego właściwie tak mogłoby się stać? Zaklęcie nie chybiło. Dotarło tam, gdzie miało dotrzeć. Harry Potter, ten Wybraniec, leżał teraz martwy na trawie w Zakazanym Lesie, a my triumfowaliśmy.
Jednak Czarny Pan nie do końca wierzył własnym zmysłom.
- Czy chłopak… jest martwy? – zapytał.
Instynktownie zrobiłam krok w kierunku zwłok, ale Voldemort mocno ścisnął mój nadgarstek i przyciągnął mnie do siebie. Nie rzekł mi ani słowa, jednak wiedziałam, że nie pochwalał mojej wyrywności. Przez kilka sekund wiódł wzrokiem swoich żarzących się niczym dwa płonące w kominku węgielki oczu po zgromadzonym w lesie tłumie, po czym uniósł różdżkę, a złoty promień uderzył w jakąś kobietę, która wrzasnęła.
- Ty. Sprawdź to i powiedz mi, czy jest martwy.
Sponad silnie zaciśniętych ramion wuja ujrzałam, jak z tłumu wyłania się blada, przerażona postać Narcyzy Malfoy. Jej jasne włosy prawie jaśniały w leśnym, wilgotnym mroku. Oczy miała podkrążone, a wargi sine. Mimo to powoli kierowała się w stronę leżącego na ziemi chłopaka. Wszyscy zamarli, oczekując na odpowiedź.
Znów przełknęłam ślinę, jednak tym razem nie była ona niczym ostry głaz. Czuła swego rodzaju ulgę. Los nam sprzyjał. Poczułam jego wspierający oddech na plecach, Śmierć zaś dyszała głośno w plecy Obrońców Hogwartu, a jej tchnienie cuchnęło gorzej niż rozkładające się mięso albo nawet gnijące zwłoki. To był odór strachu i nieuniknionego, które miało nadejść wraz z Czarnym Panem.
Narcyza Malfoy pochyliła się nad Harrym, a szybkie, nierówne bicie jej serce wyraźnie odcinało się na tle tych setek innych bić, które wypełniały powietrze na polanie. Zmrużyłam oczy, kiedy jej włosy spłynęły delikatnie na twarz chłopca. Zupełnie tak, jakby chciała wysłuchać, czy wciąż oddycha. Trwało to zaledwie kilka sekund. Powoli wyprostowała się, usiadła nieopodal Pottera i zawołała:
- Jest martwy!
Moje serce ścisnęło coś, co swoim kształtem przypominało żelazną rękawicę, ja sama zaś zaczerpnęłam gwałtownie powietrza, jakby ta mocarna dłoń dorwała także i gardło. Nie miało to nic wspólnego z wiadomością, którą przekazała nam Narcyza. Jej twarz wyrażała podobną siłę, którą widziałam wcześniej na twarzy Harry’ego. Ale jego już nie było. Jego życie zgasło wraz z pierwszymi krokami, kiedy przestąpił mrok Zakazanego Lasu i wkroczył w jasny, ognisty krąg, w którym stała nadzieja na lepszą przyszłość. Z zaskoczeniem zdałam sobie sprawę z tego, że wiadomość o śmierci mego dawnego przyjaciela nie wywołała we mnie rozpaczy, smutku czy nawet ledwo wyczuwalnego przygnębienia. Pozostał we mnie chłód doprawiony szczyptą niedowierzania. Wszyscy dookoła mnie wiwatowali, jakby Lord Voldemort w tej chwili wygrał bitwę. Śmierciożercy klaskali, ryczeli, niektórzy nawet gwizdali. Sam Czarny Pan również nie tłumił swej radości. Jego głos mieszał się z jazgotliwymi głosami zgromadzonych na polanie mężczyzn i kobiet, a całą wrzawę dodatkowo doprawiały rozpaczliwe ryki związanego Hagrida. Widząc pogrążonego w szaleńczym szlochaniu pół-olbrzyma, coś w moim sercu drgnęło niebezpiecznie, więc szybko odwróciłam głowę, aby nie patrzeć na jego wielkie, płynące po brudnej, posiniaczonej twarzy łzy.
Czarny Pan uniósł różdżkę, a ciało Harry’ego poderwało się z ziemi i zaczęło miotać się bezwładnie w powietrzu, co wywołało wśród Śmierciożerców jeszcze większą wesołość. Pogardliwe pogwizdywania trwały do momentu, kiedy Voldemort nie wysłał zwłok z powrotem na wilgotną, leśną ściółkę. W tym samym czasie przemówił:
- A teraz udamy się do zamku i pokażemy szlachetnym Obrońcom Hogwartu, co stało się z ich bohaterem. Tylko kto zawlecze tam ciało… Tak, doskonale.
Zwrócił swoją płaską, wykrzywioną mściwym, lecz radosnym grymasem twarz w kierunku związanego i wciąż łkającego w niebogłosy Hagrida, na którego przez krótki moment nikt nie zwracał najmniejszej uwagi. Błysnęło, trzasnęło jak z bicza, a Rubeus powstał posłusznie, krzywiąc się okropnie i podszedł do leżącego z rozrzuconymi kończynami Harry’ego. Rozległy się jakieś pojedyncze śmiechy.
- Ty go zaniesiesz – oświadczył Voldemort. – Pięknie. Wszyscy doskonale go zobaczą. Podnieś go, Hagridzie. I okulary… niech ktoś mu założy okulary.
Stojący najbliżej ciała Bartemiusz wcisnął na brudny nos pęknięte okulary, które musiały mu spaść podczas podróży, w którą wysłał go Czarny Pan, aby pokazać wszystkim swoją wielkość. Chwilę później pół-olbrzym bardzo powoli i delikatnie uniósł swego przyjaciela, szlochając cicho. Ogromne łzy, które płynęły mu po twarzy, tworząc dwa szerokie, białe rowki na policzkach pokrytych sadzą kapały prosto na Harry’ego, którego trzymał w ramionach. Widok ten był przedziwny, ale i w jakiś sposób… wzruszający. Przyglądałabym się im dłużej, co pewnie wzbudziłoby we mnie jakieś emocje, ale Lord Voldemort znowu rzekł:
- Zacznijmy nasz pochód.
Uniósł różdżkę i machnął nią krótko, a Hagrid ruszył posłusznie z miejsca. Śmierciożercy wciąż wykrzykiwali swoje triumfalne hasła, pogwizdywali, a niektórzy nawet nucili coś pod nosem - w mniej lub bardziej udany sposób. To była chwila niezwykle uroczysta i podniosła, jednak celebrowanie jej raczej moim towarzyszom nie wyszło. Nie poruszyło mnie to. Byłam niczym wydrążony w środku pień drzewa: pusta i nieczuła. Walka o wiele bardziej przepełniła moje serce emocjami, niż ostateczne zgładzenie Pottera. Myślałam, że wywrze to na mnie większe wrażenie. Zawsze myślałam o Ostatecznym Starciu jak o jakiejś fascynującej, pełnej bólu, magii i uczuć walce. O ostatnim pojedynku. A byłam świadkiem żałosnego poddania się Harry’ego. Uciekał przed Voldemortem przez tyle lat! Całe jego życie było jedną, wielką ucieczką! Jedną walką z Czarnym Panem. A kiedy już nadchodzi to, co nieuniknione, on po prostu się poddaje i sam kładzie głowę pod topór. Może wszyscy uznają to kiedyś za wielki akt odwagi, za… bohaterską śmierć. Ale nie ja. Harry Potter po prostu stchórzył. Oddając swe życie w ręce Lorda Voldemorta, skazał swoich przyjaciół na śmierć. Wojna została zakończona. Sam-Wiesz-Kto zwyciężył. Jego pierwszym celem było zabicie Chłopca, Który Przeżył. Teraz, kiedy pierwotny i wytęskniony cel został osiągnięty, swą uwagę skieruje na tych mniej znaczących, którzy również byli przeciwko niemu.
Nie ukrywam.
Być może miałam do Harry’ego żal, że poddał się bez walki. Nawet nie wyciągnął różdżki. Po prostu stał i czekał na to, co uczyni z nim Czarny Pan. Ba, miałam mu za złe to, że patrząc na jego śmierć, nie czułam nic. Może nawet liczyłam na jakieś małe przedstawienie, które poruszyłoby moje sumienie tak, jak walka. Znowu usłyszałabym te dźwięki, ujrzała barwy… a teraz widziałam jedynie mrok Zakazanego Lasu i blednące ponad nim niebo. Nie miało to już żadnego znaczenia. Harry Potter nie żył. Nie mogłam cofnąć czasu… nie chciałam tego zrobić. Dobrze było tak, jak jest teraz.
Drzewa rosły tu już nieco rzadziej, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć majaczące w oddali błonia. Były całkowicie puste, nikt nie wałęsał się po nich bez celu. Byłam ciekawa, czy Obrońcy Hogwartu wiedzą o dobrowolnej ofierze Harry’ego, czy też nasze pojawienie się na dziedzińcu będzie dla nich niespodzianką. Zakładałam, że raczej o śmierci swego bohatera dowiedzą się dopiero z ust samego Czarnego Pana. Oni wszyscy byli tak szlachetni, tak obrzydliwie honorowi, że nigdy nie pozwoliliby Wybrańcowi poświęcić się za nich. Każdy z ochotą oddałby życie, aby tylko go bronić. A wszystko to na próżno, bo Lord Voldemort zawsze dostaje to, czego chce.
Dotarliśmy do błoni. Nie ujrzałam nigdzie dementorów, ale poczułam roztaczający przez nich chłód i usłyszałam łopot poszarpanych, gnijących peleryn zmieszany z chrapliwymi oddechami. Nie czułam dyskomfortu związanego z tym spotkaniem. Chronił nas Czarny Pan. Był zwycięzcą, a każdy dementor to wiedział. Znaleźliśmy się na szczycie, przez co mogliśmy rządzić na wieki wieków. Amen.
- Zatrzymaj się – zażądał Voldemort, znowu unosząc różdżkę, a Hagrid natychmiast wykonał polecenie. Wijąca się dookoła ramion mego wuja Nagini, która została uwolniona ze swej magicznej, złotej klatki, co jakiś czas wysuwała swój aksamitny, czarny język, aby zbadać otoczenie. Sam Czarny Pan zaś chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął, jednak nie zrobił tego ze znaną mi już doskonale surowością, lecz delikatnie, jakby dawał mi możliwość wyboru.
Minęliśmy Hagrida i zatrzymaliśmy się dokładnie na granicy Zakazanego Lasu i pokrytych poranną rosą łąk Hogwartu. Niebo, choć wciąż nocne, powoli jaśniało, przygotowując nas na pojawienie się Porannej Gwiazdy – słońca. Majowy poranek pachniał już latem, ale nadal czuć było chłód i surowość mijającej prędko wiosny.
Voldemort przytknął koniuszek różdżki do swego gardła i przemówił magicznie wzmocnionym głosem:
- Harry Potter nie żyje. Zabiłem go, kiedy próbował uciec z pola walki, ratując siebie, pomimo tego, że tak wielu z was oddało swe życie za niego. Jako dowód na jego odrażające tchórzostwo niesiemy wam jego ciało. Zwyciężyliśmy. A wy utraciliście połowę ludności. Przewyższamy was nie tylko liczebnie, ale posiadamy także siłę, o której nikomu z was nawet się nie śniło. Ale mam dla was propozycję. Zakończmy tę wojnę. Każdy, kto postanowi dalej walczyć, zostanie zabity, bez względu na wiek czy płeć. Dlatego wyjdźcie z zamku, padnijcie przed nami na kolana i oddajcie nam cześć, a oszczędzę wasze życie. Przebaczę wam i razem zbudujemy nowy, lepszy świat.
Kiedy skończył przemawiać, na błoniach zaległa całkowita cisza. Spojrzał na mnie, a w jego oczach błyszczał prawdziwy entuzjazm, choć twarz pozostała całkowicie nieporuszona.
- To wszystko dla ciebie, Sophie – powiedział już swoim normalnym, wysokim głosem. – Będziesz mieć wszystko, czego tylko zapragniesz. Zasługujesz na to.
- Już tyle mi dałeś, panie…
- Ale wiem, że mogę dać ci więcej – przerwał mi, chwytając moją rękę w obie lodowate, sztywne dłonie. – Teraz, kiedy Harry Potter nie żyje, a ja dokonałem to, co jeszcze niedawno uznawane było za niemożliwe, będziesz bezpieczna w każdym miejscu na świecie. Pojedziesz do Francji.
Ostatnie słowa, które wypowiedział, dotarły do mnie dopiero po chwili. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. W oczach błysnęły mi łzy, kiedy z trudem wyrzuciłam z siebie:
- Panie mój…
Ucałowałam wielokrotnie wierzch jego dłoni, mocząc ją obficie łzami, których nie potrafiłam już utrzymać pod powiekami. Wuj objął mnie czule, tak, jak dawno temu, kiedy między nami wszystko jeszcze było dobrze. Wojna, zniszczenia… to wszystko przestało istnieć. Liczyło się tylko zwycięstwo, nieważne, iloma ofiarami zostało opłacone. Byliśmy tylko we dwoje. Cała reszta to bezimienny tłum, który nie potrafił zrozumieć, dlaczego to wszystko musiało się odbyć.
- Idziemy – zakomenderował Czarny Pan, a wszyscy ruszyli w dalszą drogę.
Błonia przebyliśmy bardzo szybko. Każdy Śmierciożerca aż się palił, aby ukazać Obrońcom Hogwartu nasze zwycięstwo, a ich upadek. Los śmiał się złośliwie, wpatrzony w majaczący w oddali zamek, Śmierć natomiast powoli kierowała swe puste oczodoły w stronę zrozpaczonych, oczekujących na nadejście Czarnego Anioła śmiertelników. W mojej głowie zaś pojawiło się pytanie: jak wielu jeszcze zginie, zanim wojna ucichnie na dobre? Ilu Śmierć zabierze ze sobą, aby postradali swe życie na próżno? Nie mieli już za kogo umierać. Harry Potter spoczywał martwy w ramionach łkającego Hagrida. Dotarło to do mnie już dawno, ale wciąż nie potrafiłam prawidłowo zareagować. To było dla mnie całkiem puste. A nawet przyniosło odrobinę radości. Czarny Pan w końcu obiecał… w końcu to powiedział. Pierwszy raz od bardzo wielu lat zobaczę Ojczyznę. Krainę, za którą tęskniłam i o której śniłam. To było warte wszystkiego, co się wydarzyło. Nie żałowałam niczego, co uczyniłam i co się stało. Nie odczuwałam także potrzeby rozpaczania po tym, co zrobił Voldemort.
Wkroczyliśmy na teren zamku. Wszystkie pożary zostały stłumione, nad szkołą unosiły się tylko szare, rozdmuchane już nieco przez wiatr kłęby dymu, przysłaniające niektóre co poniektóre wieże. Szłam tuż obok wuja, który maszerował na czele Zwycięskiego Pochodu. Byłam z niego dumna. W końcu dokonał to, co wydawało się być niemożliwe. Emanowała z niego potężna siła i przeogromna pewność. Nareszcie stał się pełnoprawnym władcą nie tylko Berła Śmierci, ale i tych ziem. Ciało Harry’ego Pottera było tego dowodem. Odwróciłam się na chwilę, aby spojrzeć na idący za nami tłum. W Zakazanym Lesie ciężko było mi ocenić ich ilość, teraz natomiast mogłam ujrzeć ich wszystkich w pełnej okazałości. Wielka, szara masa zmęczonych, zakrwawionych, wycieńczonych, ale wygranych ludzi. Każdy z nich mógł zginąć tej nocy, ale Śmierć postanowiła dać im szansę, dzięki której mieli możliwość świętowania zwycięstwa.
Mimo że tłum Śmierciożerców był całkowicie milczący, jakaś tajemna siła wyciągnęła z zamku każdego, kto był w stanie poruszać się o własnych siłach. Im bardziej zbliżaliśmy się do siebie, tym więcej wykrzywionych rozpaczą i niedowierzaniem twarzy widziałam. Kobiety zaczęły krzyczeć, na co Bellatriks odpowiedziała swym szaleńczym, piskliwym śmiechem. Tak. To prawda. To wszystko prawda, co ogłosił Lord Voldemort. Pierwszy raz usłyszeli z jego ust słowa, które nie były splamione kłamstwem. Tym razem pogarda, z którą wszyscy patrzyli na „zły” tłum, nie wykluczała mnie. Stałam się jedną z nich.
Krzyki nasilały się. Inni Śmierciożercy zaczęli wtórować Bellatriks, natomiast Obrońcy Hogwartu nabrali odwagi i zaczęli obrzucać ich obelgami. Niepokojąca rozpacz zmieniła się w jeszcze bardziej niebezpieczny gniew. Namiastka nocnej bitwy zawarta w tych pełnych nienawiści wrzaskach uskrzydliła mnie.
Voldemort błyskawicznie uniósł różdżkę i zawołał, a jego głos poniósł się echem po wielkim, zawalonym gruzem placu:
- Cisza!
Wszyscy momentalnie zamilkli: Śmierciożercy z rozkazu swego pana, Obrońcy Hogwartu z rozkazu zaklęcia, które ten na nich rzucił. Podeszłam nieco bliżej przegranych, a wciąż chłodny, ostry wiatr zaplątał się w moją pelerynę i załopotał nią głośno. Jeszcze nigdy nie widziałam na raz tyle cierpienia i łez. Każda twarz wyrażała na swój sposób żal i zadziwienie. Nie musiałam czytać w ich myślach, aby wiedzieć, że każdy bez wyjątku marzył, aby to, co się teraz odbywało, okazało się tylko sennym koszmarem. Ale to byłoby zbyt proste. Patrzyłam w puste oczy Rona, w oczy Hermiony wypełnione łzami, w wykrzywioną potwornym grymasem twarz Syriusza… Dwa lata temu to Harry patrzył na jego śmierć, dzisiaj zaś Black musiał zmagać się z tą przerażającą prawdą, że jego ukochany chrześniak nie żyje.
Tak, Black, patrz na to! Patrz i niech twoje serce krwawi z bólu, którego nigdy nie będziesz już w stanie ugasić! Nareszcie poczujesz się tak, jak ja, kiedy byłam zmuszona egzystować ze świadomością, że być może już nigdy cię nie zobaczę!
Gorycz, która wypełniła mnie swym szkarłatem, w jednej chwili zmieniła się w złośliwą radość. Cieszyłam się z ich łez i rozpaczy. Płaczcie! Nie wystarczy wam na to łez, aby ukoić ból po stracie najbliższych. To zapłata za wszystkie moje przykrości.
- Harry Potter nie żyje! – wykrzyknął Czarny Pan, a przez tłum Śmierciożerców przebiegły szydercze śmiechy i złośliwe docinki. Ja również się śmiałam. Radowałam się nie tyle z samej jego śmierci, lecz z symbolu, jakim ta śmierć była. Przez te wszystkie lata nie mogłam znieść rozdarcia pomiędzy dobrem a złem. Ostatnimi czasy jeszcze bardziej męczący okazał się stan zawieszenia, w którym musiałam tkwić. Teraz zaś wszystko zostało wyjaśnione. Pierwszy raz w dziejach świata Zło zatriumfowało.
Voldemort dał swoim sługom chwilę, aby mogli wyśmiać się i wykpić Obrońców Hogwartu, po czym na nowo przemówił, tym razem już bez cienia wesołości w swym wysokim, złowrogim głosie:
- Już po wszystkim, skończyło się! Hagridzie, złóż go u moich stóp, tam, gdzie jest jego miejsce.
Rubeus uczynił to, co Czarny Pan rozkazał, po czym usunął się na bok. Zrobiłam kilka ostrożnych kroków, aby odsunąć się od leżących, jeszcze gorejących zwłok chłopca. Czułam się nieswojo, kiedy znajdowały się tak blisko mnie.
- Dotarło już do was, wy biedni naiwniacy? – zapytał Voldemort. – To już koniec. Wasz Chłopiec, Który Przeżył był tylko zwykłym, bezwartościowym śmiertelnikiem, który żądał, aby inni poświęcali za niego życie. Został zabity, kiedy próbował wymknąć się z zamku, ale los dopadł go w Zakazanym Lesie. Oto, jak kończą tchórze.
Przyglądałam się kolejno każdemu, kto stał naprzeciwko nas. Powoli docierało do nich, że to, co właśnie się odbywa, nie jest przerażającym snem. I w oto chwili moim oczom ukazał się widok, którego wolałabym nigdy nie być świadkiem.

Doskonale znana mi postać. Jeszcze zbyt młoda, aby tu być, ale już zbyt dojrzała, by nie posiadać własnego zdania. Spirydion z miną bardzo zagubioną i zniesmaczoną ukrywał się bardzo nieudolnie za stłoczoną grupą członków Zakonu Feniksa, którzy przeżyli tę noc. Nie wyglądał na osobę, która ostatnie godziny spędziła na walce. Prawdę mówiąc byłam przekonana, że opuścił zamek razem z innymi nieletnimi. Bardzo nie chciałam mieszać go w tę sprawę. Był zbyt młody, aby określić się, czy pozostanie neutralny, czy zostanie Śmierciożercą, tak, jak jego siostra. Jednak teraz, kiedy już zjawił się w tym miejscu, nie mogłam pozwolić, aby jego dusza poszła na zatracenie. Nie mogłam znieść jego widoku pośród Obrońców Hogwartu.
Podeszłam prędko do wuja i lekko ujęłam go pod ramię, aby zwrócić jego uwagę na osobę, którą mu wskazywałam.
- Kogo my tu mamy? – zapytałam na tyle głośno, aby młody Ślizgon mnie usłyszał. Uśmiechnęłam się do niego zachęcająco, patrząc mu prosto w oczy. Natychmiast odwrócił głowę, a jego twarz utraciła i tę odrobinę koloru, która na niej pozostała. Zdał sobie sprawę z tego, że znalazł się po złej stronie.
Wygięłam wargi w jeszcze szerszym uśmiechu, odsłaniając kły. Czarny Pan również rozpoznał swego siostrzeńca, bo spojrzał na mnie, teatralnie rozkładając ręce. Dziedziniec szkoły stał się teraz jedną, wielką sceną, na której graliśmy bardzo niebezpieczne role.
- Spirydion, tak, to ty! – zauważył Voldemort i zacmokał cicho, kręcąc karcąco głową. – Oj, chyba jednak musiało mi się coś przywidzieć.
- Ależ nie, to mój drogi brat – natychmiast doskoczyłam do niego z nadnaturalną prędkością. Członkowie Zakonu Feniksa rozpierzchli się we wszystkich kierunkach, byle jak najdalej ode mnie. Pozostał tylko Spirydion. Znacznie przewyższał mnie wzrostem, jednak teraz zgarbił się tak, że to ja górowałam nad nim. Pochwyciłam w szpony jego ramiona i pociągnęłam mocno w przeciwną stronę, mówiąc: - Jesteś przecież dziedzicem. Wszystko to przecież będzie twoje… Oczywiście w swoim czasie.
Odprowadziłam bladego jak ściana Spirydiona na właściwą stronę, a Obrońcy Hogwartu patrzyli na mnie tak, jakbym właśnie zamordowała niemowlę. Jedyne, co mogłam w tej chwili zrobić, to posłać im soczysty, szyderczy uśmiech.
Jednak młody Ślizgon nie był jedynym nabytkiem. Tak mi się przynajmniej z początku wydawało.
Kolejna osoba wyłoniła się z tłumu. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć własnym oczom! Odeszłam od Spirydiona, który zniknął gdzieś pomiędzy Śmierciożercami i wpatrzyłam się uważnie w chłopca kuśtykającego powoli w kierunku Czarnego Pana. On również utkwił w nim wzrok swoich, mówiąc:
- A ktoś to jest?
- Panie, to jest Neville Longbottom! To on sprawiał tyle kłopotów Carrowom, syn tych aurorów, pamiętasz?
Czarny Pan zamyślił się.
- Ach, tak, teraz pamiętam. No cóż, myślałem, że trafi mi się ktoś lepszy, ale… Ty chyba jesteś czarodziejem czystej krwi, prawda?
Przez tłum Śmierciożerców przetoczyły się ciche, pojedyncze śmiechy. Neville spojrzał na mego wuja spode łba i mruknął:
- No i co z tego?
- Okazałeś prawdziwe męstwo, którego brak było Potterowi, do tego masz szlachetne pochodzenie… Będziesz znakomitym sługą.
Twarz Longbottoma w pewnej chwili zacisnęła się, rysy wyostrzyły się, a on sam zawołał:
- Nigdy się do ciebie nie przyłączę! Jesteś głupi, skoro myślisz, że którekolwiek z nas zdradzi Harry’ego! GWARDIA DUMBLEDORE’A!
Zaklęcie uciszające przestało działać. Obrońcy Hogwartu zaczęli ryczeć i tupać, wyrzucając w górę ramiona. Neville także krzyczał, jednak na Czarnym Panu nie zrobiło to żadnego wrażenia. W przeciwieństwie do mnie. Nie dałam tego po sobie poznać, ale w środku coś we mnie zawrzało, kiedy słuchałam tych chaotycznie wyrzucanych słów Gryfona. Nie mogłam na niego patrzeć.
- Skoro taki jest twój wybór – rzekł Voldemort i, choć nie podniósł głosu, słychać go było doskonale na całym dziedzińcu. Krzyki momentalnie ustały. – Zmienimy nieco nasz plan.
Wyciągnął rozpostartą dłoń, a na jej środku coś się pojawiło. Był to jakiś brudny, poszarpany, stary kapelusz, który wyglądał, jakby się miał za chwilę rozlecieć. Dopiero po chwili poznałam, że Czarny Pan trzyma w ręku Tiarę Przydziału. Wszyscy patrzyli na niego zaskoczeni, oczekując na to, co zrobi. Wycelował różdżką w bezbronnego, niczego niespodziewającego się Neville’a, a on upadł u jego stóp sparaliżowany, z wytrzeszczonymi oczami. Wcisnął mu na głowę postrzępioną tiarę, mówiąc:
- W Hogwarcie nie będzie już więcej Ceremonii Przydziału. Pozostanie tylko jeden dom i jedno godło naszego szlachetnego przodka, Salazara Slytherina. A teraz Longbottom pokaże nam wszystkim, co się stanie z tymi, którzy nie podporządkują się nowym zasadom.
Jeszcze jedno machnięcie, a tiara stanęła w płomieniach. Krzyk Gryfona poniósł się echem nie tylko po dziedzińcu, ale i po szkolnych błoniach. W tym momencie stało się też kilka rzeczy, które całkowicie odwróciły moją uwagę od płonącego chłopca.
Na terenie szkoły pojawiło się niespodziewanie całe stado centaurów, które obsypało nas deszczem strzał. Jedna z nich wbiła mi się w bark. Zawyłam z bólu, a kolana ugięły się pode mną. W ostatniej chwili udało mi się zakryć ramionami głowę, ponieważ druga strzała przebiła na wylot moje prawe przedramię. Krew zalała mi twarz, myślałam, że to już nigdy się nie skończy, ale… wszystko ustało. Przynajmniej tak mi się wydawało. Do walki wkroczył olbrzym, którego widziałam dwa lata temu w Zakazanym Lesie. Młodszy brat Hagrida. Zaczął miotać się na oślep, miażdżąc Śmierciożerców i roztrącając ich na wszystkie strony. Natychmiast wzbiłam się w powietrze. To była moja jedyna droga ucieczki. Lecąc z nadnaturalną prędkością, wyrwałam strzały ze swego ciała i otarłam krew z twarzy. Gniew wezbrał we mnie niczym woda w rzece po ulewnym deszczu. Rozwścieczyło mnie to, że Obrońcy Hogwartu tak po prostu nie potrafią przegrać. Nie potrafią poddać się z klasą, tylko muszą walczyć do ostatniego zdolnego do utrzymania w ręku różdżki czarodzieja, do ostatniego stwora…

Zatoczyłam ogromne koło nad walczącymi. Bitwa rozgorzała na nowo. Jednak nie mogłam jej znowu spędzić w powietrzu. Czas wkroczyć do walki.
Wylądowałam w miejscu, gdzie zauważyłam tą charakterystyczną, słomianą czuprynę. Barty władał różdżką niesamowicie walecznie. Był doskonałym czarodziejem. Różnobarwne groty i pióropusze śmigały jeden za drugim we wszystkie strony z taką szybkością, że jego ramię stało się wielką, potężną, świetlistą smugą. Moje stopy dotknęły ziemi z taką siłą, że kamienie pod nimi popękały niczym spieczona słońcem gleba na pustyni. Nie potrzebowałam różdżki. Nie potrzebowałam nawet magii. Wir walki całkowicie mnie pochłonął. Moje pięści płonęły, kiedy na swej drodze napotykały szczęki i nosy przeciwników. Tym razem mój wzrost i masa nie miały żadnego znaczenia. Potężnymi kopnięciami odpychałam od siebie Obrońców Hogwartu, wyłamywałam im kończyny, a trzask kruszonych kości przyprawiał mnie o rozkoszne drżenie. Melodia znów zabrzmiała wysokimi dźwiękami w mojej głowie, a obraz na nowo stał się złocisty. Słońce powoli wschodziło, aby oświetlić nasze zwycięstwo. Ta bitwa to ostatnie, przedśmiertne drgnienie mięśni. Na twarzy czułam ciepłą i gęstą krew, a w ustach jej metaliczny smak. Kiedy już wpadłam w szał, nie potrafiłam nad sobą zapanować. Pragnęłam, aby blask się pogłębiał, a melodia trwała coraz głośniejsza i słodsza. Wiedziałam, że kiedy przestanę, wszystko ustanie i ogarnie mnie straszliwa szarość. To było jak narkotyk!

Coś w pewnej chwili przerwało tę nakręcającą się spiralę. Był to ból tak nieznośny i palący, jakby ktoś wbił mi w udo rozgrzany do czerwoności pręt. Zawyłam, jak zraniona suka, ściskając się za zranione miejsce. Ból wcale nie malał, wręcz przeciwnie. Narastał z każdą sekundą, a ja nie miałam zielonego pojęcia, co się działo. Dopiero po chwili ujrzałam jakąś małą, przerażoną dziewczynkę trzymającą w rączce czerwoną, lśniącą procę i wpatrzoną we mnie wielkimi, czystymi, błękitnymi oczami. Od razu skojarzyłam fakty. Sięgnęłam do palącej rany na udzie i rozdarłam szatę. Ujrzałam spaloną na węgiel skórę i wciąż syczącą, srebrną substancję wydobywającą się z małej, białej kulki, mieszającą się z krwią. Natychmiast wyrwałam ją z rany z jeszcze jednym, nieudolnie tłumionym okrzykiem. Szybko wytarłam palce w czarny materiał. Płynne srebro. Myślałam, że gniew rozsadzi mnie od środka. Z warg trysnęła mi spieniona krew, kiedy rzuciłam się w pogoń za trzecioklasistką. Jednego, czego w tej chwili pragnęłam, to zabić tę małą dziwkę. Dopadłam ją w tej samej sekundzie, palce zacisnęłam dookoła chudej szyjki i zacisnęłam. Oczy wylazły mi z orbit, a ja sama stałam się paskudnym potworem z długim, cienkim, wężowym językiem, wilczymi, ociekającymi jadem kłami i pokrytymi łuską ramionami. Czułam na plecach ciężki garb. Kiedy rozwarłam paszczę, z gardła wyrwał mi się wysoki, ogłuszający pisk, a spieniona krew opryskała twarz małej blondynce. Wyrwałam jej procę z dłoni i roztrzaskałam na drobny wiór. Jeszcze jeden ruch ręką, a dziewczynka już leciała ponad głowami walczących niczym porzucona, szmaciana lalka. Kurwa! Jedyne określenie, które przychodzi mi na myśl, to mała kurwa! Nie potrafiło mi się pomieścić w głowie, jak można użyć przeciwko mnie tak strasznej broni! Nigdy, przenigdy nie walczyłam tak niehonorowo! Jedyne, co nigdy nie splamiło moich rąk, to morderstwo i nieczysta gra! Myślałam, że rozniosę ten zamek w tak drobny piach, że sam Bóg nie będzie w stanie doliczyć się jego ziaren!
Jednak stało się coś, co jeszcze bardziej zaostrzyło mój gniew. O ile było to w ogóle możliwe.
Niesamowicie oślepiający rozbłysk zielonego światła nieco ostudził moje poruszenie. Odwróciłam głowę w stronę, z której dobiegły mnie najbardziej piskliwe wrzaski i ujrzałam walczącą Bellatriks. Pojedynkowała się z Molly Weasley, na której widok aż ryknęłam śmiechem. Głupia imbecylka! Myślała, że będzie w stanie pokonać czarownicę, którą uczył czarnej magii sam Lord Voldemort?
Szmaragdowozielone zaklęcia fruwały we wszystkie strony, zahaczając o świeczniki i mury, jednak ani jeden nie trafił do celu.
- Nie w moją córkę, ty suko! – zawyła Molly Weasley, biegnąc ku Bellatriks, która zarechotała złośliwie.
Trwało to zaledwie kilka sekund.
- Co się stanie z twoimi dziećmi, kiedy już cię zabiję? – zawołała Lestrange, tańcząc, śmiejąc się i unikając śmiertelnych promieni. – Kiedy mamusia połączy się ze swoim Fredziem?!
- Już… nigdy… nie tkniesz… moich… dzieci!
Bellatriks skomentowała to wszystko śmiechem, a kolejne klątwy opuściły jej różdżkę. Molly Weasley również nie czekała na dalszy bieg akcji. Zielony pióropusz przemknął pod wyciągniętym ramieniem Belli i ugodził ją w pierś. To się stało. Stało się.
Krew zagotowała się we mnie śmiertelnie. Utraciłam kontrolę nad swoim ciałem. W końcu się to wydarzyło. Stałam się jednym, ogłuszającym wrzaskiem, a moje ciało – ogniem. Pochłonęłam wszystko, co znajdowało się blisko mnie. Nie uchowała się ani jedna szyba w Hogwarcie, która zniosłaby tak wysoką częstotliwość. Śmierć Bellatriks była kroplą, która przelała czarę wściekłości. Gniew rozlał się we mnie niczym paląca, srebrna substancja i wypaliła wszystkie wnętrzności. Zagłuszyłam wszystko. Stałam się samą świadomością. Wiedziałam, że każde żywe czy martwe oczy w tym zamku zwrócone są na tę wielką, gorącą kulę, w którą przemieniło się moje ciało. Nie miałam już ani nóg, ani rąk, ani niczego. Istniałam tylko i wyłącznie jako kula płonącego dźwięku. Słyszałam zaś tylko jedno słowo…
Bellatriks… Bellatriks… Bellatriks martwa… martwa… martwa Bellatriks… Bella… martwa już… Bellatriks…
Trwało to wieki. Wszyscy uwięzieni w zamku już kilka razy zmarli i odrodzili się, a ja nadal płonęłam, pogrążona w swoim gniewie, żalu, przygnębieniu, smutku, wściekłości, lęku, przerażenia i znowu w furii, w szale, pasji… Koniec! Dosyć już!
W tym momencie wszystko ustało. Jedno słowo rozpoczęło ten amok, drugie zakończyło. Stałam samotnie po środku sali, dysząc ciężko i rozglądając się dookoła. Odzyskałam swoje ciało. Uniosłam drżące ręce do twarzy i otarłam ją z krwi. Czułam jej zapach. Przesiąkł nawet szatę, która stała się aromatem. Byłam naga, odziana tylko w tę woń. Odwróciłam powoli głowę i ujrzałam Czarnego Pana. Stał na drugim końcu wielkiego pomieszczenia i także patrzył na mnie, a w jego szkarłatnych oczach widziałam wściekłość spowodowaną utratą swej najwierniejszej sługi. Oboje coś w tej chwili straciliśmy. Nie mogłam myśleć nad historią życia Bellatriks, bo teraz liczyły się tylko emocje, nad którymi musiałam zapanować. Kolejna bitwa, która tak szybko się rozpoczęła, w tym momencie zakończyła się na dobre.
Skinął głową.
Jednak… czy to na pewno był definitywny koniec?

Przez tłum, który zgromadził się pod ścianami, przebiegło kolejne poruszenie, a chwilę później usłyszeliśmy wszyscy ten głos:
- Protego!
Wszyscy rozejrzeliśmy się w poszukiwaniu osoby, która to zaklęcie rzuciła.
Moje serce ścisnęło się mocno. Na środek sali wkroczył Harry Potter. Całkiem żywy, nietknięty Harry Potter. Rozwarłam usta w niemym okrzyku, a oczy wyszły mi na wierzch. Instynktownie cofnęłam się, zakrywając dłońmi prawie całą twarz. Nie mogłam na to patrzeć. Nie mogłam tego czuć. Jego głos ranił moje uszy. I jeszcze te westchnienia… Harry Potter! On ŻYJE…! Myślałam, że zwariuję. Utknęłam w swojej głowie, z której nie było już żadnej ucieczki. Nie potrafiłam pojąć, jakim cudem ten chłopiec przeżył po raz kolejny.
- Niech nikt nie próbuje mi pomagać! Tak właśnie musi się to zakończyć. Tylko on i ja – zawołał, powoli zbliżając się do Czarnego Pana, który, w przeciwieństwie do mnie, zachował zimną krew. Zasyczał, a jego oczy zmieniły się w szparki. Był gotowy do ataku, niczym wąż, który już czai się do skoku.
- Kogo tym razem wykorzystasz, aby ocalić własne życie, Potter? – zapytał, a jego złowrogi szept zabrzmiał tak przerażająco, że dodało mi to otuchy. Wyprostowałam się i cofnęłam jeszcze o kilka kroków, aby mogli załatwić to między sobą. Mój upragniony, podniosły pojedynek zostanie nareszcie zrealizowany.
- Nikogo. Nie ma już żadnych horkruksów. Tylko ty i ja. Żaden z nas nie może żyć, gdy drugi przeżyje. A jeden z nas za chwilę odejdzie na wieki.
- Jeden z nas?
- Tej nocy już nikogo nie zabijesz – powiedział Harry. Jego głos był spokojny, zupełnie tak, jakby odpowiadał z ulubionego przedmiotu w szkole i wiedział, że za moment dostanie za tę wypowiedź Wybitny. Zaczęli krążyć wokół siebie po idealnym, niewidzialnym kole, nie spuszczając z siebie wzroku. Różdżki mieli przygotowane do rzucenia ostatecznego zaklęcia. Wstrzymałam oddech, oczekując na ruch wuja.
- Jeśli myślisz, że miłość znowu cię ocali, ten patetyczny slogan, na który powoływał się Dumbledore…
- Nie, nie mówię o miłości – przerwał mu Gryfon i uśmiechnął się tajemniczo, na co Voldemort zaśmiał się szyderczo.
- Nie? W takim razie może myślisz, że posiadasz jakąś wielką moc, której ja nie mam? A może to jakaś broń potężniejsza od mojej?
Rozmawiali.
Wciąż rozmawiali. Czarna Różdżka. Dumbledore. I znowu ten Dumbledore! On zginął! Nie żyje! Zabił go Snape dokładnie rok temu, zrzucił go z Wieży Astronomicznej, a teraz leży w marmurowym, białym grobowcu na błoniach Hogwartu, ot, kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym teraz się znajdujemy, a jego różdżkę właśnie dzierży w dłoni Lord Voldemort. Albus Dumbledore pojawiał się wszędzie, a ja czułam się tak, jakby właśnie wstał z grobu.

I oto w tej właśnie chwili zrozumiałam paradoks jego nieśmiertelności. Był martwy, ale mimo to… nieśmiertelny. Był to moment, w którym umysł każdego człowieka znajdującego się w Hogwarcie rozjaśnił się i otworzył. Wielkie oczy Czarnego Pana rozwarły się szeroko, a Harry Potter rzekł:
- No więc pojąłeś już, jak się to wszystko skończyło? Czy różdżka, którą trzymasz, wie, że jej ostatni pan został rozbrojony? Bo jeśli wie… To ja jestem prawowitym panem Czarnej Różdżki.
Blask wschodzącego słońca rozświetlił złotem i różowością całą komnatę. Oślepił mnie i wywołał nieprzyjemny ból, ale ja uparcie wpatrywałam się to w Voldemorta, to w Pottera, oddychając płytko i nierówno, w oczekiwaniu na… na rozstrzygnięcie. Tego właśnie pragnęłam i to właśnie w tej chwili się spełniało. To, co powiedział Wybraniec, nie miało żadnego sensu. Przestałam wierzyć w Czarną Różdżkę. Liczy się tylko i wyłącznie moc czarodzieja. A każdy wie, że Lord Voldemort jest najpotężniejszym czarnoksiężnikiem nie tylko w tym budynku, ale i na całym świecie. I on również doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Komnatę zalały szkarłatne promienie słońca, które stały się wodą przemienioną w krew. Otaczał mnie nie tylko jej aromat, ale i materia. Czułam ją pod palcami, oddychałam nią i widziałam przez nią. Czas przestał biec swoim rytmem. Zwolnił. Czarny Pan odwrócił głowę w moją stronę, a nasze spojrzenia skrzyżowały się. Chyba coś wtedy zrozumiałam…
Jeszcze jeden błysk i ogłuszający huk wypełnił tę zrujnowaną doszczętnie salę, lecz zaklęcie ugodziło nie w Pottera, lecz we mnie. Poczułam, jak odrywam się od ziemi i uderzam plecami w kamienną, nierówną ścianę. Wydałam z siebie okrzyk, nad którym nie mogłam zapanować, lecz nikt go nie usłyszał. Chwilę później zdałam sobie sprawę, że jakieś złote, emanujące przedziwną energią sznury przywiązały mnie do kamieni tak mocno, że nie mogłam się poruszyć. Chciałam wierzgnąć nogami, ale nie byłam w stanie wyprostować nawet nadgarstka.
- Za co?! – zawołałam, ale Voldemort ryknął tylko:
- Zamilcz!
Język zawiązał mi się w supeł, przez co nie mogłam wykrztusić ani jednego słowa. Gniew i jednocześnie strach o wuja wypełnił mnie całkowicie i wyparł wszystkie inne emocje z mego ciała. Próbowałam za wszelką cenę uwolnić się z magicznych więzów, jednak wszystkie wysiłki na próżno. Iskry sypały się ze mnie, a ja płonęłam, jak żywa pochodnia, lecz czary wuja tym razem okazały się silniejsze. Jednak nie zrozumiałam zupełnie nic. W głowie miałam pustkę. Słońce wzeszło, a w tym samym momencie rozległy się głosy:
- Avada kedavra!
- Expelliarmus!
Jedyne, co później usłyszałam, to przerażający huk, a złote promienie dopełniły blask, który wypełniał komnatę niczym życiodajne powietrze.
Nasz nowy, lepszy świat załamał się na dobre.