11 listopada 2012

Rozdział 322

         Wieczór był mroźny i ładny, ale nie było mi dane tego oglądać, ponieważ, naturalnie, nie mieliśmy w lochach okien. Do kolacji pozostała jeszcze jakaś godzina, więc postanowiłam udać się do biblioteki. Potrzebowałam więcej książek. Byłam tak przygnębiona po powrocie ze szpitala, że starałam się robić wszystko, byleby tylko nie myśleć o stanie, w którym znajdowała się moja siostra. Nigdy nie przypuszczałabym, że krzywda mojej przybranej rodziny tak bardzo mnie zmieni.
Przechodziłam właśnie przez lochy, kiedy natknęłam się na Snape'a, który najwyraźniej kogoś szukał.
- Dobrze, że cię widzę - zwrócił się do mnie z lekkim niepokojem na twarzy. - Masz gościa, czeka na błoniach. Odmówił wejścia do zamku.
Uniosłam brwi, nieco zaskoczona. Z nikim się nie umawiałam i nie oczekiwałam niczyich odwiedzin. Mimo to, poszłam za dyrektorem do holu.
- Kto to jest? - zapytałam.
- Idź.
Otworzyłam drzwi, a w twarz uderzył mnie silny, lodowaty, pachnący zimą i śniegiem powiew, kąsając policzki. Poczułam nieprzyjemny chłód, jednak naprawdę byłam ciekawa, kto tak bardzo chciał się ze mną spotkać. Profesor Snape bardzo określił miejsce pobytu owego gościa, dlatego zaczęłam się pilnie rozglądać, wypatrując go.
Ktoś niespodziewanie dotknął mojego ramienia. Serce podjechało mi do gardła, a ja poczułam swego rodzaju szturchnięcie strachu. Odwróciłam się gwałtownie, w uszach mi szumiało. Ujrzałam przed sobą wysoką, szczupłą i spokojną postać Armanda. Kamień spadł mi z serca, a na mojej twarzy pojawił się szczery, promienny uśmiech.
- Och, Mistrzu mój! To ty!
Wyciągnęłam do niego ręce, a on uniósł mnie jak dziecko i przytulił. Moje serce drżało ze szczęścia, tak bardzo za nim tęskniłam. Pozwoliłam mu na krótki pocałunek, po czym odsunęłam swoją twarz od jego twarzy i pogładziłam dłońmi jego policzki. Wyglądał idealnie, jak zwykle, był piękny, jego usta lśniły w mroku czerwienią, najwyraźniej był świeżo po posiłku. Poczułam w sercu ukłucie żalu, ponieważ nie mogłam udać się na łowy, nawet gdybym mogła opuścić szkołę. Wiedziałam, że kiedy już zacznę, nie będę potrafiła przestać. Picie krwi było uzależniające.
- Kiedy tylko usłyszałem, że potrzebujesz pomocy, natychmiast przybyłem - rzekł.
- To nie ja potrzebuję pomocy, tylko Livia - odparłam, a w mojej duszy zapłonęła nadzieja. - Potrzebuje...
- O wszystkim wiem, dlatego przybyłem - przerwał mi beztrosko, jakbym była niczego nie rozumiejącym dzieckiem. Do tego ucałował mnie w czoło i postawił na zmrożonej ziemi. - Ale chciałem się jeszcze z tobą zobaczyć.
- Tak jest, ojcze.
Brakowało mi tego towarzystwa. Oni byli tacy... odlegli. Eleganccy i wytworni. Wiedziałam, że nigdy nie będę do końca do nich należeć, zbyt byłam emocjonalnie nastawiona do świata, nie potrafiłam beznamiętnie przyjąć śmierć bliskich. Nieśmiertelnym zależało tylko na sobie i na piciu krwi. Niby obdarzeni byli dużą czułością serca, lecz nie potrafili tego wykorzystać. Ich uczucia były zamarznięte.
- Masz kontakt z innymi Nieśmiertelnymi? - zapytałam ostrożnie. Wiedziałam, że ten temat był bardzo niebezpieczny, ponieważ Armand wiele wycierpiał przeze mnie. Nie był już tak lubiany w środowisku krwiopijców, a była to tylko i wyłącznie moja wina.
- Nie. Z żadnym się nie kontaktowałem.
Objął mnie ramieniem i ruszył powoli w stronę Zakazanego Lasu. Nie czułam, aby się spieszył. Chciałam spędzić z nim trochę czasu, lecz wiedziałam, że Barty nie będzie z tego powodu zachwycony. On nie potrafił zrozumieć natury wampira. Jedynym sposobem, aby mógł to pojąć i zaakceptować była jego przemiana.
Wiatr wył przeraźliwie, z nieba zaczął sypać śnieg. Święta Bożego Narodzenia były przecież za pasem, nareszcie będę miała trochę czasu, aby odpocząć. Ale zanim owa szczęśliwa chwila nadejdzie, będę musiała za dwa dni zmierzyć się z kolejnym zadaniem, które odbędzie się w Japonii. Żyłam od jednej konkurencji do drugiej, i mimo że nie przejmowałam się tak bardzo ich wynikiem, zależało mi na tych występach. Lubiłam doświadczać się w takich konkurencjach oraz rywalizować z innymi. Czarny Pan już dawno zaszczepił we mnie to pragnienie ciągłego sprawdzania swoich mocy.
- Chciałbym, abyś skończyła już szkołę - odezwał się po chwili spaceru. Armand nawet na mnie nie spojrzał, jego wielkie, orzechowe oczy utkwione były gdzieś w oddali, skryte były za mgłą, jakby ich właściciel pogrążony był w myślach. - To bardzo by pomogło.
- W czym?
- We wszystkim.
Nie wiedziałam, dlaczego to powiedział. Zaczęłam się obawiać, że Armand wahał się, czy pomóc Livii. Teraz, kiedy pojawiła się nadzieja na uratowanie siostry, byłam w stanie zrobić wszystko, aby tylko przywrócić ją do życia. Zatrzymałam się, Armand zrobił to samo. Spojrzałam mu w oczy, chciałam się upewnić, czy nie cofnie danego mi słowa, ale on tylko patrzył na mnie tym swoim łagodnym, uspokajającym wzrokiem. Pochylił się nade mną i ucałował mój policzek. Jego wargi były gorące jak płonąca kula.
- Wszystko będzie dobrze.
Puścił moją dłoń i pobiegł w kierunku Zakazanego Lasu tak szybko, że jego postać rozmyła się i zniknęła w mroku. Przez chwilę stałam tak jeszcze i patrzyłam w miejsce, w którym zniknął mój Mistrz.

*

         Boże Narodzenie mieliśmy spędzić w Japonii, a dokładniej w szkole Reigi Sakusha. Już nie mogłam się doczekać, ponieważ panowała tam zupełnie inna kultura, którą warto było zobaczyć. Mury tamtej szkoły musiały być przesiąknięte wschodnią magią oraz atmosferą charakterystyczną dla tamtych rejonów. Nie oczekiwałam dyscypliny tak surowej jak w Durmstrangu, lecz dyrektorka wyglądała na kobietę surową, przypominała trochę McGonagall, przynajmniej z wyglądu.
Przygotowaliśmy się do wyjazdu o wiele dokładniej niż zwykle głównie dlatego, że następnego dnia, zaraz po zadaniu, wszystkie szkoły miały zostać na balu, który organizowała japońska szkoła. Sapphire i Draco, których Snape wyznaczył do podróży, zapakowali po dwie ogromne walizy. Ja jako reprezentantka Hogwartu i uczestniczka w Siedmioboju nie przejmowałam się ubraniami, tylko kolejną, nieznaną mi konkurencją. Było przeraźliwie zimno, więc przypuszczałam, że wykorzystają pogodę. Wszystko, aby tylko utrudnić nam zdobycie punktów.
Kiedy wszyscy zebrali się w holu (Snape nie tolerował ani minuty spóźnienia), udaliśmy się na błonia, gdzie czekał na nas magiczny wagon. Zajęłam sypialnię razem z Pansy (Draco postanowił ulokować się w przedziale z Sapphire). Nie była to moja ulubiona ślizgońska koleżanka, ale co miałam zrobić? Jako jedyna zostałam bez pary. Już dawno zdałam sobie sprawę z tego, że wszyscy lubią mnie zdecydowanie dużo mniej, od jkiedy szkołą rządził Snape, ale dopiero teraz tak to odczułam. Zawsze polegałam głównie na Bartym i Sapphire, ale od kiedy Crouch został nauczycielem, musieliśmy zrezygnować z wielu rzeczy, ponieważ było to po prostu zabronione, o czym zresztą dyrektor był łaskaw poinformować mnie na początku semestru. Sapphire zaś, od momentu ujawnienia swojego związku z Draconem, całą uwagę poświęcała tylko jemu. O mnie zapomniała praktycznie całkowicie, co bolało mnie, gdyż wcześniej byłyśmy praktycznie nierozłączne. Oczywiście, przez długi czas byłam na nią zła, ponieważ ukrywała przede mną to, co czuła do młodego Malfoya, ale ona zepchnęła mnie przecież ze schodów, łamiąc wszystkie kości, czego do dziś nie mogłam jej wybaczyć. Obie zbłądziłyśmy. W głębi serca czułam, że wielu uczniów oskarżyłoby mnie wprost o śmierć Dumbledore'a, gdyby nie drożące za to kary. Panowała cenzura, nie można było rozmawiać o wielu sprawach. Podburzanie tłumu do manifestów czy chociażby głośniejszej wymiany zdań było surowo zabronione. Może to i lepiej. Nie musiałam słuchać tych szeptów i znosić pogardliwych spojrzeń niektórych hogwartczyków, przede wszystkim Gryfonów.
         Było niesamowicie zimno, nawet ja to czułam. Krew dawno już we mnie wyschła, moje ciało było chłodne, czego nijak nie mogłam zmienić. Potrzebowałam krwi. Tego cudownego, odprężającego eliksiru, gorącego i słodkiego jak kojący w chorobie syrop. Tęskniłam za polowaniami z Armandem, za nocnymi przechadzkami z moim nie umarłym Mistrzem... Wiem, że Barty by się zdenerwował, ale nie mogłam nic poradzić na więź łączącą mnie z ojcem. Bo... tak, był ojcem mojej nieśmiertelności. Ojcem, ale i zabójcą śmiertelnej Sophie. Dziwna to była mieszanina uczuć, które żywiłam do niego. Nienawidziłam go za to, że skradł mi dzieciństwo, za to, że pozwolił, bym się do niego przywiązała, a potem złamał mi serce swą ucieczką. Ale i kochałam go miłością tak przedziwną, że nawet ja sama jej nie rozumiałam. Najwyraźniej taka była dola wampirów.
Wyszłam ze swojego przedziału w celu odnalezienia brata. Spirydion miał swoich znajomych i zapewne nie chciał siedzieć ze swoją starszą siostrą, ale może chociaż mógł poświęcić mi odrobinę czasu. W końcu go spotkałam. Jego sypialnia była dwuosobowa, ale z pewnością przebywało tam teraz więcej osób. Nawet się nie zatrzymałam, po prostu przeszłam obok oszklonych do połowy drzwi, czując jeszcze większy ból i samotność. Lecieliśmy szybko, a płatki śniegu odbijały się od szyb. Czułam się jak w wielkim iglo. Świata nie było widać spoza wiru alabastrowo białych śnieżynek, dookoła tylko nicość. Wszechogarniająca, drażniąca oczy biel. Nie myśląc, co robię, weszłam do małej łazienki i otworzyłam na oścież okno. W twarz uderzył mnie lodowaty podmuch, a do środka wpadło całe mnóstwo delikatnych płatków śniegu. Pokonałam pęd powietrza i wyszłam na zewnątrz. Agresywny wiatr targał mi włosy, a palce zdrętwiały od dotyku boleśnie lodowatej, żelaznej futryny okna. Tylko dzięki czarom udało mi się wejść na dach i pokonać siłę wiatru. Kiedy już siedziałam pomiędzy jednym a drugim wagonem, na żelaznym, grubym połączeniu, nie czułam już tak natarczywego chłodu. Tutaj poczułam się o wiele lepiej. Byłam samotna, ale nie patrzyłam na tych wszystkich żyjących szczęśliwie w społeczeństwie ludzi, którzy uświadamiali mi, nawet o tym nie wiedząc, o mojej inności.
- Och, przestań użalać się nad sobą.
Wzdrygnęłam się, kiedy usłyszałam przenikliwy, karcący głos Claudii. Jej alabastrowo białą suknię szarpał wiatr, złote loki tańczyły dookoła jej twarzy, ale zimne, blade usteczka były rozluźnione, jakby nie czuła tego chłodu, który nas otaczał.
- Nie użalam się nad sobą - odparłam spokojnie. Muszę przyznać, że zaskoczyły mnie jej odwiedziny. Już od tak dawna nie pojawiła się, aby mnie zdołować. - Co tutaj robisz?
Claudia wzruszyła tylko małymi ramionkami.
- Jestem tu, aby nie było ci zbyt dobrze - zadrwiła. - Posłuchaj, ostatnio nie myślisz o sprawach ważnych. Przejmujesz się tym, co nieistotne.
- Przez większość życia martwię się o innych. Chciałabym choć raz zapomnieć o tym i zająć się swoimi sprawami - odburknęłam buntowniczo.
- Ale przecież przejmowanie się zwykłymi, szkolnymi sprawami chyba nie jest takie interesujące.
Spojrzałam na nią z najwyższym oburzeniem. Claudia patrzyła na mnie spokojnie, bez choćby cienia emocji. Jej uprzejmy uśmiech był pusty. To tylko maska. Pod nią była zimna i beznamiętna, jak piękna laleczka stworzona z lodu. Bez duszy i uczuć.
- Problemy nie są interesujące. O wiele bardziej cieszyłabym się, gdybym nie musiała martwić się innymi.
- Jezus przecież mówił, że nie ma Raju bez cierpienia. A może urodziłaś się, aby właśnie żyć dla problemów innych? - w głosie Claudii zabrzmiało słabo ukrywane szyderstwo. Wiedziała, że tymi słowami doprowadzi mnie do szału. Poczułam nagły przypływ gniewu, irytowało mnie, że wspomniała o tym tylko dlatego, żeby mi dopiec. Nie wierzyła w nic. W środku była całkiem pusta.
- Nie ma Jezusa! Nie ma Boga! A gdyby był, to co to za Bóg, który każe cierpieć swoim dzieciom, aby osiągnęły szczęście? - krzyknęłam ochryple i poczułam, jak coś przewraca mi się w żołądku. Jakbym wypowiedziała jakieś okropne bluźnierstwo. Ukryłam twarz w dłoniach i zapłakałam gorzko, a to przyniosło mi fizyczną ulgę.

         Claudia odeszła sama nie wiem, kiedy. Uspokoiłam się dopiero po wielu długich chwilach. Bardzo szybko zaczęło robić się ciemno. Im bardziej w Rosję, tym bardziej sypał śnieg. Ale nie był to już miękki, delikatny puch, tylko zmrożone, ostre płaty. Nie mogłam już tego znieść, dlatego wróciłam do środka. Kiedy wyszłam na korytarz, uderzyło mnie tak rozkoszne ciepło, że aż westchnęłam i oparłam się o zamknięte drzwi do łazienki. Czułam, że lód, który osadził się na moich włosach, brwiach, ubraniu, a nawet rzęsach, topi się. Jakąś minutę później byłam już całą mokra. Nie było to przyjemne uczucie, głównie dlatego, że wciąż było mi zimno, ale jakoś stanowiło to wartość drugorzędną. Z zadumy wyrwały mnie czyjeś kroki. Otworzyłam szybko oczy i wyprostowałam się, aby owa osoba nie ujrzała mnie w takiej pozie, którą uważałam za oznakę słabości, ale okazało się, że to tylko Barty. Moje serce automatycznie uradowało się na jego widok, a usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
- Sophie, dlaczego jesteś taka mokra? - zapytał i zdjął swój płaszcz, aby mnie nim okryć. Poczułam do niego dużą wdzięczność, mimo że ów gest był tak drobny.
- Byłam na dachu - odpowiedziałam, szczękając zębami. - Nie kłopocz się tym. Po prostu... czułam się samotna. Najgorsza jest samotność pośród ludzi.
Crouch wyciągnął ramiona i przytulił mnie, całując kilkakrotnie moje czoło. Bardzo mi tego brakowało. Nie miałam z nim tak bliskiego kontaktu od bardzo, bardzo dawna. Na początku myślałam, że będzie wspaniale. Crouch będzie moim nauczycielem i będziemy często się widywać. Jednak stało się zupełnie inaczej, spotykałam go tylko i wyłącznie na lekcjach. Plusem było jedynie to, że Barty'emu nie groziło żadne niebezpieczeństwo z zewnątrz.
Kiedy mnie przytulił, poczułam się jak na początku znajomości, gdy każdy dotyk przeżywało się z taką samą przyjemnością. Wiedziałam, że za chwilę będę musiała wrócić do swojego przedziału, który dzieliłam z Pansy, ale chciałam, żeby moment ten trwał wiecznie. Wspięłam się na palce, aby pocałować go w policzek i popatrzeć w oczy, których z bliska nie widziałam już od tak dawna.

*

         Wagon łagodnie opadł na zaśnieżony trawnik. Podłoga nieco zadrżała, kiedy otworzyły się drzwi. Wszyscy zaczęli cisnąć się do wyjścia, ciekawi, jak wygląda Reigi Sakusha. Było już ciemno, więc nie mogliśmy zobaczyć zamku w całej jego okazałości, lecz po tym, co ujrzałam, musiałam przyznać, że był naprawdę niesamowity. Nie był aż tak ogromny, jak Hogwart, lecz wydał mi się o niebo piękniejszy, być może dlatego, że moją szkołę znałam już od wielu lat. Zamek wybudowany był na zboczu ogromnej skały, a wyglądał tak, jakby został w niej wyrzeźbiony. Za nami zaś rozciągał się ogromny, gęsty, iglasty las. Przypominało to jakąś mityczną, niesamowitą scenerię.
Severus Snape rozkazał uczniom ustawić się w dwuszeregu, natomiast mnie objął ostrożnie ramieniem i pochylił się, aby wyszeptać mi do ucha:
- Reprezentanci będą spożywać kolację przy innym stole, więc tam usiądziesz, dobrze?
Skinęłam tylko głową. Udaliśmy się w kierunku szkoły, a za nami ruszyła reszta. Wciąż mocno wiało, więc poczułam potężną ulgę, kiedy weszliśmy do środka. Myślałam, że wnętrze zamku będzie wyglądało podobnie, jak jego błonia, lecz kiedy ujrzałam hol, aż wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. W środku nie było śladu po tajemniczym, japońskim klimacie. Z wysokiego, kamiennego sufitu zwieszały się długie, wełniane szarfy o różnych odcieniach zieleni, w oknach znajdowały się przecudne, barwne witraże przedstawiające przeróżne sceny. Podłogę wykonano z lśniącego marmuru, szerokie, piękne schody również. Pokrywała je szkarłatna, gruba wykładzina. Na ścianach wisiały cieniutkie, pergaminowe obrazy oprawione w drewniane, ciemne ramki, przedstawiające japońskie postacie z dawnych lat. U szczytu schodów stała owa staruszka, dyrektorka szkoły, którą widziałam już wielokrotnie na turniejowych konkurencjach oraz u nas, w Hogwarcie. Snape uśmiechnął się lekko na jej widok, jednak jego oczy nie wyrażały tej radości i odprężenia, które malowało się na jego twarzy.
- Witam was w Reigi Sakusha, wszyscy czekaliśmy na wasz przyjazd - powiedziała, podchodząc do Snape'a i chyląc przed nim lekko głowę.
- Bardzo przepraszam za spóźnienie, mieliśmy pewne problemy, kiedy przelatywaliśmy nad Moskwą - odparł Mistrz Eliksirów, odkłaniając się jej.
- Mam nadzieję, że już wszystko jest w porządku.
Snape nic nie odpowiedział, tylko ruszył za dyrektorką szkoły po schodach na górę, gdzie znajdowała się wielka jadalnia. Do ścian na korytarzach przytwierdzone były pochodnie, które płonęły różnobarwnym ogniem. Kiedy weszliśmy do sali, w której jadano. Było to pomieszczenie obszerne, z wysokim sufitem, z kamiennych ścian wyrastały stare, kamienne miseczki, w których płonął różowy, ciepły ogień, wypełniający komnatę miłym, słodkim, różanym aromatem oraz purpurową poświatą. Światło było nieco przygaszone. Stoły, przy których siedzieli uczniowie nie tylko z Reigi Sakusha, ale i z innych szkół, były niskie, wykonane z delikatnych, cieniutkich desek. Przy osobnym stole, niedaleko miejsca, gdzie znajdowali się nauczyciele, siedzieli reprezentanci pozostałych szkół. Kiedy spojrzałam na Snape'a, ten skinął głową, a ja udałam się w tamtą stronę i opadłam na ostatnie wolne miejsce. Reprezentantka Wizard's College rzuciła w moją stronę triumfalne, wszechwiedzące spojrzenie i uśmiechnęła się złośliwie, nie powiedziała jednak ani słowa. Wiedziałam dobrze, że chodziło jej o moje spóźnienie. Byłam pewna, że wcześniej rozmawiała na ten temat z pozostałymi młodymi czarodziejami siedzącymi przy tym stole.
         Przez całą kolację nie odezwałam się ani słowem. Podane potrawy były przede wszystkim regionalne, jednak na stołach znajdowało się całe mnóstwo dań, którymi żywiłam się na co dzień w Hogwarcie. Przez całą kolację obserwowałam osoby znajdujące się w sali. Uczniowie Reigi Sakusha mieli bardzo dziwne mundurki. Niby proste, czarne, ale kołnierze błyszczały w półmroku na różne kolory, zupełnie, jakby były maleńkimi telebimami. Dziewczęta, nie ważne, czy jedenastoletnie, czy siedemnastoletnie, farbowały włosy na zielono, niebiesko, niektóre miały istne tęcze na głowach, miały przedziwne buty, niektóre na szpilkach, inne zaś przypominały wielkie, puchate kapcie. Nie potrafiłam tego zrozumieć, mimo że widziałam w życiu niemało.
Dyrektorka szkoły powstała, a w jadalni rozmowy ucichły momentalnie.
- Zapraszam naszych reprezentantów do łóżek, aby mogli się wyspać przed zadaniem. Oczekujemy was jutro o godzinie dziesiątej rano przed szkołą, skąd udamy się za budynek szkoły, gdzie odbędzie się kolejna konkurencja.
Wstałam z niskiej, obitej szkarłatnym, gładkim perkalem i szybko odnalazłam uczniów z mojej szkoły. Noc mieliśmy spędzić w naszym wagonie. Kiedy pomyślałam o jutrzejszym zadaniu, w żołądku poczułam lekki skurcz zdenerwowania.

~*~


         Wczoraj była czwarta rocznica na Dark Love Riddle, zainteresowanych zapraszam na rozdział, który dodałam z tej okazji. Dzisiaj zaś - Święto Niepodległości, dlatego zdyscyplinowałam się i przepisałam to, co miałam w zeszycie. Dedykacja dla Blackie :*