31 grudnia 2012

Rozdział 325

Kiedy rano się obudziłam, zdałam sobie sprawę, że chyba trochę zaspałam. W pokoju panował prawie taki sam półmrok, jak wieczorem, ale jego odcień był nieco inny. Przez maleńkie, oblepione na zewnątrz gęsto, mocno już zamarzniętym śniegiem, do środka wpadało naprawdę mało światła. Odszukałam porzuconą gdzieś pośród porozrzucanych w nieładzie ubrań różdżkę i zapaliłam za jej pomocą poczerniałe już knoty do połowy wypalonych świec. Delikatny zapach wątłych, pomarańczowych płomyków wypełnił jakże ponury teraz pokój. W pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że jakimś cudem leżę na brzuchu, a Barty opiera policzek na moich plecach. Nawet się nie poruszył, kiedy sięgnęłam na podłogę w kierunku różdżki. Teraz mogłam mu się przyjrzeć dokładniej. Wyglądał na przemęczonego, jego skóra miała lekko szarawy odcień, oczy były lekko podkrążone, no i obecnie wyglądał nieco starzej. Poczułam nieprzyjemny dreszcz biegnący od czubka głowy po samą kość ogonową, w żołądku natomiast coś ścisnęło mnie tak, jakby było żelazną rękawicą. Lodowata, ostra prawda runęła na mnie jak kruszejący, przestarzały mur - za rok Barty będzie wyglądał jeszcze gorzej, za kolejny... za dziesięć lat znowu... A ja nie będę się zmieniać. Czas będzie tylko doskonalić moje ciało, nie pojawi się na nim żadna zmarszczka, żadna skaza. Stanę się marmurowa i odwieczna, jak posągi w muzeach - spokojna i beznamiętna na upływ czasu.
Kiedy wyswobodziłam się w końcu spod ciepłego ciężaru Croucha, ten przebudził się nagle. Otworzył mętne, zaspane oczy, a na jego twarzy pojawił się nieprzytomny uśmiech. Wciąż wyglądał na niewypoczętego, z całą pewnością zbyt dużo pracował, a każda spędzona ze mną minuta kosztowała go więcej, niż mogłam sobie wobrażać. Wiedziałam, że na razie nie jest konieczne zrywać się gwałtownie z łóżka i pędzić na śniadanie, ponieważ większość uczniów zapewne zabalowało do białego rana i teraz śpią lub leczą skutki nadmiernego upojenia alkoholowego, aczkolwiek nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że lepiej byłoby, abym jak najszybciej opuściła Reigi Sakusha. Nie potrafiłam tego wyjaśnić.
Patrzyłam na Barty'ego i patrzyłam, nie potrafiąc jakoś znaleźć słów, aby zacząć z nim rozmowę. A on gładził mnie palcem po leżącej na poduszce, praktycznie bezwłądnej dłoni, wodził po jej wierzchu nieco dłuższymi niż normalnie paznokciami i odwzajemniał te pełne ciepła i spokoju spojrzenia. Było tu trochę zimno, a ja nakryta byłam tylko cienkim, kremowym, gładkim kocem. Nie czułam jednak chłodu, krew już dawno wyschła w moich żyłach. Albo przynajmniej wyschła na tyle, aby dreszcze nie wywierały na mnie większego wrażenia.
- Nie jest ci zimno? - zapytałam cicho, odgarniając sobie włosy z twarzy.
- Nie - pokręcił lekko głową, ale przysunął się do mnie bliżej, aby przytulić policzek do moich ukrytych za fałdami koca piersi. Zakręciłam dookoła palca jeden z długich, jasnych kosmyków jego włosów i zaczęłam się nim bawić, myślami będąc daleko od tego miejsca. Czy moi rodzice wrócili już do domu? Z pewnością nie spędzili tutaj nocy, ale czy w naszym kraju wszelakie środki transportu nie były pod obserwacją ministerstwa? A przecież Ministerstwo Magii to Śmierciożercy oraz Lord Voldemort, dlatego uzyskanie przepustki za granicę musiało stanowić dla nich problem. A może zostali znowu potraktowani ulgowo? I kto by pomyślał, że Czarny Pan posiada jakiekolwiek ludzkie uczucia. A jeśli nie są to uczucia, to można powiedzieć, że... odruchy. Jakże prymitywne wydawało mi się to słowo, które określało równie prymitywne osoby. Musiałam wierzyć w człowieczeństwo wuja, bo wtedy nie potrafiłabym go szanować tak, jak szanuję teraz. Kochałam go, naprawdę go kochałam i panicznie bałam się, że mogłabym go stracić. Ale przecież on był wieczny, prawie tak, jak ja byłam. Nieśmiertelni cenili go tak, jakby był równy im samym. I nie chodziło tu wcale o siłę czy potęgę, lecz raczej o oblicze jego duszy. On po prostu miał w sobie coś, co sprawiało, że niektórzy nienawidzili go śmiertelnie, inni zaś - kochali do szaleństwa. Najlepszym tego przykładem była Bellatriks. Znałam ją przecież tak dobrze i do dnia dzisiejszego nie potrafiłam odgadnąć, co jej w nim tak imponowało. Chociaż z drugiej strony... co ja widziałam w tej jego stanowczej, chłodnej, szarmanckiej, często sarkastycznej osobie?
Zaproponowałam, aby się ubrać i udać na śniadanie do sali, w której wczoraj odbył się bal. Barty przystał na to z ochotą; widziałam gęsią skórkę na jego smukłych rękach i ramionach. Z pewnością nie czuł się komfortowo w tej sypialni, czego winą była oczywiście niska temperatura, ale nie chciał narzekać, ponieważ i ja tego nie robiłam. Zdawałam sobie sprawę z tego, że musiał odczuwać swego rodzaju kompleks niższości chociażby z powodu swego "gatunku". Był śmiertelnikiem i za żadne skarby świata nie chciał tego zmieniać, aczkolwiek martwił go fakt, iż Armand, którego przecież tak serdecznie nie znosił, był tak podobny do mnie. Barty musiał czuć wewnętrzne rozdarcie i tak w zasadzie było, ja jednak nie potrafiłam nic na to poradzić. Jedynym sposobem na uczynienie go takim, jak my, była przemiana, na którą sam Crouch nie wyrażał zgody. Nie potrafiłabym znieść jego śmierci. Wolałabym tylko jedno, krótkie, śmiertelne życie z nim, niż zimną, surową wieczność samotnie, z tysiącem innych mężczyzn u boku.
Rozsunęłam cienkie, drewniane drzwi i wyszłam na zewnątrz. Zrobiłam zaledwie dwa kroki, kiedy serce zabiło mi mocno ze strachu, a w piersi poczułam coś takiego... Odetchnęłam głęboko, aby się uspokoić, a na mojej twarzy pojawił się mimowolnie lekki uśmiech.
- Profesorze... wystraszyłeś mnie... - wydyszałam, wciąż przyciskając obie drżące dłonie do mostka.
Wzrok Snape'a spoczął najpierw na mnie, później na Bartym - nie widziałam w nim najmniejszej choćby, przyjaznej iskierki. Nie ulegało wątpliwości, że nauczyciel był na nas zły, a ja domyśliłam się, co spowodowało takie poczucie w jego duszy. Skrzyżował ręce na piersiach i skinął głową w takim geście, że Crouch natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Pocałował ostatni raz mój policzek, choć w ogóle o tym nie myślał i ruszył spieszno w zupełnie przeciwną stronę. No cóż. I zostałam sam na sam z wściekłym Mistrzem Eliksirów. Poczułam się jeszcze mniejsza, niż w rzeczywistości byłam. Nigdy nie bałam się go, lecz czasami wydawał mi się naprawdę przerażający. Najlepszym wyjściem z tej trudnej sytuacji było udawać, że w ogóle nic się nie zmieniło. Dlatego oparłam się nonszalancko o rozsunięte do połowy drzwi i utkwiłam stanowczy wzrok w tych pustych, czarnych oczach profesora, który z całą mocą chciał zbić mnie z tropu.
- Musisz wiedzieć, że widzieli was wszyscy uczniowie z tej szkoły, pomijając reprezentantów pozostałych placówek - przemówił bardzo cichym, spokojnym głosem, w którym wyraźnie wyczuć mogłam nutkę groźby. Tylko ona powstrzymywała mnie przez rzuceniem mi w twarz potoku wyjaśnień. Postanowiłam więc czekać na jego ruch. Snape kontynuował swój monotonny wywód: - I tak mam całe mnóśtwo spraw na głowie bez waszych wybryków. Ale co ciebie interesują moje problemy...
- Oczywiście, jak zwykle masz rację - przerwałam mu, nieco zniecierpliwiona jego pretensjonalnym tonem, którym się do mnie zwracał. - Czy możesz przejść do meritum?
Popatrzyliśmy sobie w oczy, a żadne nie chciało ustąpić. Snape był niezwykle upartym człowiekiem, nie znałam go tak dobrze, jak chociażby Czarny Pan, był przecież tylko moim nauczycielem i, do czasu, wychowawcą, jednak dla każdego, nawet dla mnie, pozostawał wciąż nieodgadnioną tajemnicą. Czasami wydawało mi się, że tylko on sam znał je wszystkie, nie miał w życiu żadnego powiernika albo... ów powiernik nie żył już jakiś czas.
- Jak sobie życzysz - odparł w końcu, chyląc przede mną głowę w minimalnym geście uległości. - Dzisiejszego ranka otrzymałem od twojego wuja wiadomość. Życzy sobie widzieć cię jak najszybciej, możliwie jeszcze przed południem, w jego komnatach. I nie chce słyszeć o odmowie.
- Tak jest.
Patrzyłam przez chwilę, jak Snape odwraca się i zbiega po schodach na parter. Ach tak, do swoich niesamowicie ważnych spraw. Jakim on był egoistą... interesowało go tylko jego własne stanowisko i problemy, zawsze traktował mnie ulgowo, więc dlaczego teraz nagle coś mu się odmieniło? Co on sobie myśli, że po tych wszystkich latach wypowie ostrzej jedno czy dwa polecenia i dzięki temu ustawi mnie do pionu? Niedoczekanie jego...
Natomiast Czarny Pan miał mi coś bardzo ważnego do powiedzenia, tak, tego nie mogłam zignorować. Przecież nigdy nie wzywałby mnie bez powodu, zwłaszcza teraz. Natychmiast wróciłam do swojego pokoju, aby jak najszybciej spakować się i wyruszyć w podróż. Nie potrzebowałam pomocy Snape'a czy kogokolwiek innego, aby skorzystać z sieci Fiuu. Czym prędzej wtaszczyłam kufer na korytarz i podbiegłam do płonącego ciepłym, przyjemnym ogniem kominka, do którego wrzuciłam garść błyszczącego proszku. Płomienie natychmiast zabarwiły się na szmaragdowo zielony kolor, a ja wkroczyłam w nie z lekką obawą w sercu.
Przybyłam do posiadłości Czarnego Pana, wciąż nieco zaskoczona jego decyzją. Kiedy tylko pojawiłam się w palenisku kominka znajdującego się w jednym z pokoi apartamentu, porzuciłam swój kufer i pobiegłam mrocznym korytarzem w stronę komnaty wuja. Zastałam go siedzącego na kamiennym, twardym tronie, z Naginii zwiniętą po części na jego kolanach, po części na zimnej posadzce u stóp swego pana. Wpatrzony był w drzwi, zupełnie jakby mnie oczekiwał.
- Ach, Sophie - rzekł, uśmiechając się beztrosko. W tym uśmiechu było coś dziwnego, a zarazem przerażającego. - Dobrze, że już jesteś.
Nagini spełzła z jego kolan, jakby robiąc mi miejsce. Podeszłam do podestu i bez wahania zajęłam je. Czułam się jednak sztywna i zimna, nie potrafiłam tego wyjaśnić, ale... nie chciałam tu być. Naprawdę tęskniłam za wujem i on chyba czuł to samo. Trudno było mi przywyknąć do tak długiej rozłąki, która już dawała mi się we znaki. Jego kościste ręce oplotły się dookoła mnie jak dwa lodowate węże, przyciskając do piersi. Ja jednak miałam tyle pytań, na które musiał mi odpowiedzieć.
- Dlaczego chciałeś mnie widzieć? - zapytałam. Przez moment nie odzywał się w ogóle, gładząc bezwiednie moje włosy. Ale kiedy już to zrobił, zabrzmiał tak, jakby ważył każde słowo:
- Moją wolą jest, abyś spędziła te święta u Malfoyów. Wybacz, że nie powiadomiłem cię wcześniej, ale to świeży pomysł.
Poczułam, jak coś wielkiego i zimnego spada mi na dno żołądka. Nie było to przyjemne uczucie. Choć za wszelką cenę chciałam zachować ten sam wyraz twarzy, posmutniałam nieco i nie potrafiłam tego ukryć. Wuj pocałował mnie w policzek, jakby w ramach pocieszenia i dodał:
- Wysłałem sowę z wiadomością do twoich rodziców aby im to wyjaśnić. Nie smuć się.
- Ja rozumiem, że masz swoje plany, zamiary... ale mam już tyle lat, że mogę sama o sobie stanowić. Chciałam spędzić te święta w domu, a nie z obcymi ludźmi - mruknęłam, bardzo zawiedziona. - Mogłeś chociaż zapytać mnie o zdanie.
Czarny Pan ujął moje dłonie i ucałował je kilkakrotnie, co wprawiło mnie w spore zakłopotanie. Działo się ze mną coś dziwnego, już wcześniej to zauważyłam. Jakbym... oduczyła się bliskości wuja.
- Jeżeli tak bardzo ci na tym zależy, możesz odwiedzić ich w drugi dzień świąt, ale zgadzam się na to niechętnie - westchnął w końcu. Wyglądał na niezadowolonego, nawet nie chciał tego zamaskować. - Pamiętaj jednak, że twoja obecność tam może być dla Ghostów niebezpieczna. Przecież nie wyślę z tobą grupki Śmierciożerców, a jeżeli będziesz sama, ktoś może chcieć spróbować cię skrzywdzić.
Nic na to nie odpowiedziałam. Byłam zmęczona tymi ciągłymi podróżami, kłótniami, środkami bezpieczeństwa... Chciałam spędzić trochę czasu z Czarnym Panem, nie miałam pojęcia, kiedy znowu go zobaczę. jestem świadoma tego, że byłam egoistką, lecz teraz wolałam, kiedy wszystko było jak dawniej. Dumbledore miał swój Zakon Feniksa, Voldemort Śmierciożerców i nikt nie wierzył, że powrócił. Spędzałam z nim o wiele więcej czasu, niż teraz. Nieporównywalnie więcej. Jednak to on był panem i to jego słowo miało tu największą wartość. Westchnęłam ciężko i zamknęłam na chwilę oczy. Musiałam zgodzić się na wszystko, co mi narzucił, choć wcale nie uśmiechało mi się ukazywać mu swojej uległości. Według niego i tak już powinnam się cieszyć, że był łaskaw pójść ze mną na kompromis.
- Dobrze, niech i tak będzie. Czy to wszystko, co chciałeś mi przekazać? - zapytałam.
- Mam jeszcze jedną prośbę - rzekł, wypowiadając z naciskiem ostatnie słowo, chcąc podkreślić, że jest tylko i wyłącznie jednym, niepotrzebnym wyrazem, znaczącym zupełnie coś innego. - Chciałbym, abyś odwiedziła mnie dzień przez powrotem do Hogwartu. Jesteś w stanie to dla mnie zrobić?
Jego wielkie, szkarłatne oczy lśniły tak, jakby autentycznie płonęły żywym ogniem. Jakże mogłam odmówić takiemu spojrzeniu? Milcząco przytaknęłam, zsuwając się powoli z jego kolan. Na tym skończyła się nasza rozmowa.

~*~


Musiałam całkowicie zmienić ten rozdział, dlatego jest krótki i końcówka jest kiepska. Wyjeżdżam, dlatego mam nadzieję, że jeszcze zanim opuszczę dom, uda mi się coś napisać. Mam nadzieję, że w roku 2013 pozostaniecie ze mną tak, jak do dziś xD Dodatkowo zapraszam na kochanek-muz, dodałam kolejny rozdział.
PS: Skasowano mi bloga z linkami, dlatego mam prośbę - zostawcie w komentarzach adresy waszych blogów.

26 grudnia 2012

Rozdział 324

Rozdział zawiera wątki erotyczne, sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania xD

*

Zamek Reigi Sakusha, wbrew pozorom, był naprawdę ogromny i piękny, podobnie jak Hogwart, pełen tajemnic i nierozwiązanych zagadek. Otrzymałam średnich rozmiarów komnatę, w której po balu miałam spędzić noc. Pokój urządzony był po japońsku - wszędzie dominowała prostota oraz brak zbędnych dekoracji. Ściany miały barwę bladego, wpadającego w szarość błękitu, a delikatne, niskie, drewniane łóżko ustawiono naprzeciwko drzwi, dokładnie po środku pomieszczenia. W kącie ujrzałam swój spakowany kufer. Mimo tego skrajnego wręcz minimalizmu, czułam klimat tego kraju. Jako reprezentantka otrzymałam wyznaczony pokój, lecz reszta uczniów, która przybyła tutaj ze mną, aby podziwiać popisy uczestników zapewne nocowała w szkolnym wagonie lub mniej luksusowych komnatach.
Bal rozpoczynał się już za niecałą godzinę. Miałam mało czasu na przygotowanie, jednak pomysł na kreację już dawno zaświtał mi w głowie. Potrzebowałam jednak pomocy jednego z moich niezwykle "wiernych" przyjaciół. Dlatego wezwałam do siebie moją najlepszą i najbardziej oddaną towarzyszkę, Sapphire, której pokrótce wyjaśniłam, w czym mogła mi usłużyć. Oczywiście dziewczyna starała się wszystko robić jak najdokładniej, ja jednak nie dałam się temu zwieść. Już dawno wybaczyłam jej podłe występki, aczkolwiek nie zapomniałam o nich i teraz byłam o wiele bardziej ostrożna. Czasami bywałam w melancholijnym nastroju, wtedy cierpiałam z powodu narastającej wciąż samotności, jednak gdy wracała mi siła, stawałam się jeszcze bardziej zimna i twarda.
Posłusznie, nie mówiąc przy tym ani słowa, rozłożyłam ręce, aby Sapphire mogła owinąć mnie w talii szerokim, śnieżnobiałym pasem. Miałam już na sobie czerwone, lśniące kimono z delikatnego jedwabiu, takiego, jakim szczycą się Japończycy. Ozdobione było białymi i kremowymi ptaszkami, obsiadającymi brązowe, nagie gałęzie. Podczas gdy Sapphire upinała mi włosy oraz umieszczała w nich kolory o ciepłych barwach, ja, trzymając w dłoni małe lusterko, malowałam usta czerwoną szminką. Nie potrzebowałam dodatkowo wybielać swojej twarzy - była tak upiornie blada, że nie powstydziłaby się jej żadna gejsza. Bez wyjątku.
- Jesteś piękna - powiedziała na końcu Sapphire, przyglądając mi się z uwielbieniem. W moich oczach błysnęła podejrzliwość, zachowałam ją jednak tylko dla siebie, grzecznie podziękowałam i również skomplementowałam jej kreację na dzisiejszy bal.
Ślizgonka ubrana była w z pozoru ładną, lecz zbyt prostą, kremową, długą do ziemi suknię z błyszczącej satyny, której cienkie ramiączka pokrywały najprawdziwsze, lecz maleńkie diamenciki. Między piersiami miała maleńką łezkę, natomiast z tyłu ciągnął się za nią króciutki, koronkowy tren. Włosy miała pokręcone w piękne, lśniące loki, a te opadały jej miękkimi, kasztanowymi falami na nagie plecy. Urocza i delikatna. W środku jednak gnijąca, niczym książkowy Dorian Gray.
W milczeniu opuściłyśmy komnatę, Sapphire powiedziała tylko coś na temat zamku, no i że boi się zabłądzić. Odpowiedziałam jej lekkim wzruszeniem ramion. ja sama nie odczuwałam tego, przecież miałam w sobie ten pierwiastek wampirycznej cudowności, który nie pozwoliłby mi się zgubić.
Dotarłyśmy do komnaty, w której miał odbyć się bal. Już z oddali usłyszałyśmy muzykę. Charakterystyczną, delikatną, uspokajającą i japońską. Trochę sę spóźniłyśmy, większość uczniów już dobrze się bawiła. Bardzo łatwo można było rozpoznać osoby uczące się w Reigi Sakusha i przyjezdnych. Niekoniecznie po zachowaniu, ale i po stroju. Szaty japońskiej młodzieży były o wiele bardziej ekstrawaganckie i dziwaczne, mało tego, były także pozbawione smaku, można rzec. W ogóle nie potrafiłam odnaleźć w nich choć odrobiny zachowanej tradycji. Jednak uczniowie innych szkół wyglądali przy nich jak szare, pozbawione charakteru kaczątka. Gdzieś kątem oka dostrzegłam odzianego w klasyczną czerń Dracona oraz wdzięczącą się do niego Pansy w różowej, wydekoltowanej sukience odsłaniającej kolana. Coś zagotowało się we mnie, lecz nie ze złości, tylko raczej zażenowania. Gdybym to ja była w takiej sytuacji, już dawno pozwoliłabym mu odejść do innej. Sapphire stojąca u mojego boku poruszyła się lekko, niespokojnie, jakby przez chwilę analizowała to, co widzi. W końcu chyba podjęła decyzję, bo ruszyła przyspieszonym krokiem w ich stronę, a na jej twarzy zapłonęło rozdrażnienie. Zatrzymała się gwałtownie przy dwójce Ślizgonów, aby wdać się w głupią i błahą kłótnię z Pansy. A ja zostałam sama. Znów zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu znajomych twarzy. Większość z nich znałam, ale nie były to osoby, z którymi chciałam spędzić ten wieczór. Zwłaszcza uczniowie z Reigi Sakusha patrzyli na mnie jakoś dziwnie, jakbym była zupełnie naga, skażona. Natomiast młodzież z Hogwartu zdawała się zachwycać moją kreacją, najwyraźniej żadne z nich nie pomyślało, aby ubrać się stosownie do klimatu i kultury panującej w owym kraju.
W końcu odnalazłam wzrokiem osobę, która, nie ukrywam, była najbardziej pożądana przeze mnie właśnie tego wieczora. Barty stał oparty plecami o kamienną ścianę i rozmawiał beztrosko ze Snape'em. Obaj byli w znakomitych humorach, można było nawet pokusić się o mniemanie, iż na twarzy Mistrza Eliksirów widniał cień pobłażliwego uśmiechu. Dwaj mężczyźni ubrani byli oczywiście w nieodłączną czerń, jednak strój Bartemiusza znacznie różnił się od zwyczajnej, codziennej szaty profesora Snape'a. Jego powrót do dawnego stylu ubierania się nieco mnie zaskoczył, choć miałam pewne hipotezy... być może skłonił go do tego uczynku powrót do Hogwartu. To tutaj nauczył się wszystkiego, co związane nie tylko ze światem czarodziejów, ale i zaczął kształtować swoje zdanie na temat polityki oraz tego, co dzieje się w kraju.
Podeszłam do nich, starając się trzymać głowę jak najwyżej, aby zarazem wyglądało to naturalnie. Nie mogłam dać zbić się z tropu. Zignorowałam uniesioną lekko brew Snape'a; domyślał się, że nie zrezygnuję z okazji, aby uczynić coś dziwacznego. Nie interesowała mnie jednak jego opinia. Ważny był dla mnie tylko ten uśmiech Barty'ego i jego urocze, pełne blasku spojrzenie, kiedy pochylał się nisko, aby musnąć ustami wierzch mojej dłoni. Ja również nie mogłam powstrzymać delikatnego, choć trochę tajemniczego uśmiechu, który mimowolnie wkradł się na moją twarz. Nie potrafiłam okazywać emocji tylko samymi wargami, kiedy byłam szczęśliwa, śmiały się także moje oczy, gdy zaś czułam wściekłość - te płonęły niczym rozjarzone ogniem.
Ta milcząca chwila bardzo mi się podobała. Nie potrzebowaliśmy słów, aby cieszyć się sobą nawzajem, mimo obecności tych wszystkich ludzi. Wszystko jedno - znajomych czy obcych. Dobrze znałam swoją porywczą i władczą naturę, zawsze to ja wolałam nad wszystkimi dominować. Teraz jednak poczułam się niesamowicie bezbronna i uległa, jednak to uczucie odnosiło się tylko i wyłącznie do niego. Reszta zgromadzonych w tej sali wciąż mogła tylko i wyłącznie padać mi do stóp. Byłam od nich silniejsza. Czułam aurę bijącą od każdego z nich, a dotyczyło to między innymi uczniów z zagranicznych szkół. Nie znali poczucia zagrożenia tak dobrze jak młodzież ucząca się w Hogwarcie. To na terenach państwa, gdzie znajdowała się owa szkoła odbywały się obecnie najstraszniejsze rzeczy, o których nikomu dotąd się nie śniło.
Bartemiusz chciał powiedzieć, że bardzo mu się podobam, ale chyba wyczytał w moich oczach, że ja to już wiem, dlatego zamknął usta i w gruncie rzeczy nie wypowiedział ani słowa. Uśmiechnęłam się, widząc jego bezradność w tej dziedzinie magii, którą ja już dawno opanowałam do perfekcji. A zawdzięczałam to tylko i wyłącznie czarodziejskiej krwi, którą tak chętnie pragnęłam mu ofiarować. Wystarczyło tylko, aby poprosił. Aby powiedział słowo. Wyraził chęć. Zapragnął posiąść ten szkarłatny medalion, który był zaledwie na wyciągnięcie ręki. Teraz jednak on chciał ode mnie zupełnie czegoś innego, czegoś bardzo ludzkiego, niesamowicie prostego, choć tak naprawdę było to... głębsze, niż by się mogło komukolwiek wydawać. W naszym wypadku zmierzało to do czegoś innego, nie byłam do końca pewna, do czego, aczkolwiek miałam nadzieję, że znajdzie swój koniec w wieczności.
- Chcę, żebyś ze mną zatańczył - wyraziłam swe życzenie cicho i uprzejmie, choć miałam nadzieję, że zabrzmiało na tyle stanowczo, aby Crouch nie mógł tak po prostu wymigać się głupią wymówką. Od zawsze uważał, że nie powinien mieszać się do czegoś tak "wzniosłego" jak muzyka.
Jednak Barty nie odmówił. Poprowadził mnie dalej, na parkiet, gdzie zakręcił mną lekko dookoła. Wcale nie był niezgrabny w tym, co robił i jak się poruszał, wręcz przeciwnie, było w tym dużo precyzji i, choć nie znał tak doskonale taktyki, jak Armand, był niezwykle uroczy oraz przede wszystkim świeży. Jego włosy wirowały dookoła naszych twarzy przy kolejnych obrotach, a trzymał mnie tak blisko, że widziałam praktycznie wszystkie piegi na jego nosie, te granatowe, ciemne obwódki dookoła błyszczących, modrych, prawie lazurowych tęczówek, a przede wszystkim jego białe, równe zęby, które migały pomiędzy wargami, kiedy uśmiechał się szerzej. Był szczęśliwy, a ja nie potafiłam przeboleć, że nie widziałam w jego ustach ukrytych ostrych, śmiercionośnych kłów.
- Jesteś pięknym śmiertelnikiem - musiałam mu to przyznać i, choć była to tylko drobna, miła uwaga, sprawiła mu wiele radości.
- Wiem, że nie chciałabyś, aby tak pozostało - odparł, a w jego oczach rozbłysło coś, co było zupełnie niezgodne z jego nieco pobladłym uśmiechem. Jemu... podobał się związek z istotą tak odmienną od reszty zwykłych ludzi. A i ja musiałam przyznać, że takie życie na krawędzi, pomiędzy światem wiecznych i śmiertelnych było dla mnie w jakiś sposób ważne. - Myślę jednak...
- Nie myśl - przerwałam mu nieco o wiele zbyt stanowczo, niż planowałam, aczkolwiek osiągnęłam wymagany skutek: zamilkł, patrząc na mnie pytająco. - Tańcz. Tylko tańcz.
Armand był w tym mistrzem. Jego bezwzględne ruchy sprawiały, że nie potrzebowałam martwić się o technikę. Jednak taniec z nim nie przyniósł mi nigdy takiej satysfakcji i przyjemności jak ten, w którym tkwiłam razem ze swym ukochanym. Przestały liczyć się kroki, czułam, że frunę. Moja dusza miała teraz skrzydła, choć byłam prawie pewna, że nic nie będzie już w stanie oderwać jej od ziemi. A wszystko działo się tu, na tej przyciemnionej, pełnej pachnącego wiśnią dymu i prostych uczniów sali, podczas zwyczajnego balu. Dla nas nie było już pozostałych, młodych ludzi. Oni po prostu nie istnieli, myślami byliśmy daleko. Gdzieś pomiędzy ludzkimi odruchami, a anielską intuicją.
Wiedziałam, że to uczucie kiedyś się skończy. Nie mogłam się powstrzymać, dlatego przycisnęłam swoje usta do jego warg, moje powieki opadły leniwie, a pęd powietrza nagle ustał. Przestaliśmy wirować, świat się zatrzymał i byliśmy już tylko my, jak wcześniej, lecz już bez muzyki, która nadal trwała, choć nie docierała do nas. Dopiero po chwili odsunęłam swoją twarz, patrząc nań pałającymi wciąż oczami. Nigdy dotąd nie czułam się bardziej śmiertelna. Chwyciłam go za rękę i zawiodłam korytarzami do swojej komnaty. Nie miałam pojęcia, jak tam trafiłam, nie potrafię sobie przypomnieć drogi. Pamiętam jedynie odsuwane powoli drewniane drzwi z maleńkimi, prostokątnymi, papierowymi witrażami, chwilę później stałam już przed nim spokojna i opanowana, patrząc szeroko otwartymi oczami na jego twarz, dając przyzwolenie i dostęp do mojego ciała. Barty odrzucił gdzieś na bok swoją skórzaną, wysłużoną już nieco kurtkę, po czym pochwycił mocno pas oplatający mnie w talii i rozwiązał go. Dzięki temu moje szkarłatne kimono szybko opadło na drewnianą, wbrew pozorom ciepłą podłogę. Teraz stałam przy nim całkiem naga, prędko zniknęły także kwiaty z moich włosów, podtrzymująca je ostra, czarna szpilka również wylądowała na ziemi. Tak wiele minut przygotowań tylko po to, aby ten śmiertelny rozbójnik zniszczył je w jednej zaledwie minucie. Znajdował przyjemność w tym powolnym rozbieraniu mnie z owej orientalnej kreacji, skupiając się jednocześnie na penetrowaniu mojego ciała delikatnymi, acz stanowczymi dłońmi. Był mimo wszystko opanowany.
Teraz to ja stałam się poczuć pewność siebie, lecz z marnym skutkiem. Barty zdawał się całkowicie panować nade mną, a ja odkryłam w nim moc, która zawsze towarzyszyła Czarnemu Panu. Wiedziałam, że ta noc będzie różniła się od pozostałych i - być może - przyszłych. Drżącymi dłońmi zaczęłam szukać jakiegokolwiek guzika w jego ubraniu, wszystko, aby tylko zająć czymś ręce. Jakimś cudem udało mi się pozbawić go górnej części garderoby, wciąż jednak odnosiłam być może mylne wrażenie, że Barty stał się nagle czymś na kształt wampira, który odbiera mi nie krew, lecz moc. Mą siłę i niezależność.
Dopiero po jakimś czasie udało mi się powrócić do siebie. Nie trwało to długo, choć ja czułam się tak, jakby minęło wiele godzin, podczas których Bartemiusz obsypywał moją szyję pocałunkami. Niektóre z nich były bardzo delikatne, inne zaś namiętne i niecierpliwe, acz brakowało im niepotrzebnego chaosu i szarpaniny. Odważyłam się, aby spojrzeć mu w oczy. Chwilę przed tym ogarnęła mnie niewyjaśniona fala strachu, którą mogłam tłumaczyć jedynie obawą przed ujrzeniem w jego oczach zupełnie innego Barty'ego. Tak się jednak nie stało, mimo stanowczości wyraźnie malującej się na jego twarzy, widniało na niej również ciepło. Uśmiechnęłam się, kiedy udało mi się rozmontować jakimś cudem jego pasek. Tym razem pocałował mnie w usta, boleśnie kąsając dolną wargę, jedną ręką szukając czegoś na moich nagich, wygiętych do tyłu w nieznaczny łuk plecach, drugą zaś uniósł mnie bez najmniejszego trudu. Nigdy nie udało mi się wzbudzić we mnie takiego pożądania, jak właśnie dziś. Zero alkoholu, zero jakichkolwiek wspomagaczy. Muzyka uczyniła to wszystko. To ona była dla mnie najlepszym narkotykiem. Teraz jednak w ogóle o niej nie myślałam, w mojej głowie był tylko Barty, tylko jego pocałunki, jego delikatne, a zarazem stanowcze dłonie oraz dotyk jego ciepłego, nagiego, śmiertelnego ciała, który doprowadzał do szaleństwa moje wampiryczne zmysły. Nawet nie wiem, kiedy opadliśmy na miękkie łóżko, tonąc w rozkosznych uściskach, zapominając o całym świecie. Tak bardzo go kochałam, że zapragnęłam stać się z nim jednym ciałem i jedną duszą tu i teraz. W tej chwili.
Szeptał mi do ucha jakieś francuskie słowa, lecz nie potrafiłam ich zrozumieć, co wprawiło mnie w lekkie zakłopotanie, którego starałam się nie okazać. Byliśmy od siebie oddaleni na tak długi czas, że poczułam się tak, jakbym właśnie miała kochać się z nim po raz pierwszy, choć nie było we mnie lęku. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Delikatne pieszczoty, którym poddawał moje ciało bardzo różniły się od tych, które znałam. Powiódł mnie na łóżko, przyciskając sobą do miękkiego materaca. Zsunął się niego niżej, a jego głowa znalazła się na wysokości moich piersi. Włosy prawie całkowicie zasłoniły mu twarz, kiedy powoli przesuwał językiem po moich małych sutkach, później żebrach i brzuchu. Był to niby drobny, mało znaczący gest, jednak kiedy tak całował delikatnie moje ciało, tym samym rozpalał mnie coraz bardziej.
Z ust wyrwało mi się ciche, lecz gwałtowne westchnienie, a ja nie mogłam już powstrzymać moich warg, które wygięły się w uśmiechu pełnym zaskoczenia. Barty w tym czasie przesunął powoli dłonią po moim podbrzuszu i zaczął niebezpiecznie zbliżać się do moich intymnych części ciała. W pewnej chwili jego twarz znów znalazła się przy mojej, jego usta już toczył bój z moimi, jednak ta zdecydowana, aczkolwiek delikatna ręka wciąż pozostawała na swoim dawnym miejscu, coraz natarczywiej kursować to w jedną, to w drugą stronę, doprowadzając mnie do szaleństwa. Moje piersi unosiły się szybko w nierównym oddechu, a ja, nieco zawstydzona, że tak szybko mnie złamał, wyszeptałam na tyle stanowczo, na ile było mnie stać:
- Przestań...
Wywołał na moich ustach niepewny uśmiech, kiedy zębami uszczypnął mnie lekko w ucho. Moja cicha prośba miała wręcz odwrotny skutek, niż się spodziewałam. Jeszcze mocniej przycisnął mnie do materaca, chwycił mocno za włosy i odchylił głowę do tyłu, lecz nie było w tym geście aż takiej siły, by sprawiło mi to ból. Objęłam go ramionami i pochwyciłam jego usta z tak ogromną namiętnością i pasją, jakiej się po sobie nie spodziewałam. Zazwyczaj bywałam zimna w sprawach łóżkowych i oczywiście dominowałam. Teraz jednak role zupełnie się zamieniły.
- Mam przestać? - zapytał zupełnie spokojnie, choć czułam, że i nim targają od środka skrajne emocje: chęć przeciągnięcia tego jak najdłużej oraz połączenia się ze mną w miłosnym uścisku, który od wieków był czymś ponad cywilizację i kulturę. Teraz pragnęłam tylko jednego: aby ta chwila trwała w nieskończoność, by te ciepłe, spragnione dłonie gładziły moje ciało i na tysiące sposobów sprawiały przyjemność, która przenikała mnie falami. Z moich ust wydarł się niechciany, całkowicie spontaniczny, nieco ochrypły jęk, a ja sama wyszeptałam tylko nieskładne, przeciągłe "nie". Bartemiusz ujął w obie dłonie moją twarz, a jego przymknięte nieznacznie oczy płonęły najprawdziwszym, niezaspokojonym żarem. Trwaliśmy w długim, pełnym pasji pocałunku, a miejsca, po których przesuwały się teraz jego palce - paliły mnie niemiłosiernie. Serce szalało mi w piersi, wybijając zupełnie inny rytm, niż serce Barty'ego, które również nie mogło usiedzieć spokojnie na miejscu. Złączył się ze mną niespodziewanie, nagle, tak, że nie mogłam tego wcześniej przewidzieć. Pasowaliśmy do siebie idealnie, oboje wkładaliśmy w ten miłosny akt całe swoje dusze i serca, oboje zatracając się w nieziemskiej wręcz rozkoszy. Mechanicznie zacisnęłam palce na jego plecach i ramionach, paznokcie wbiły się w to śmiertelne, jakby stworzone z najdelikatniejszego jedwabiu ciało. Z jego każdym kolejnym, coraz szybszym ruchem odczuwałam potęgującą się euforię. Całkowity brak panowania nad swoim ciałem już przyprawiała mnie w zakłopotanie, lecz nie potrafiłam się na tym skupić, gdyż dłonie Barty'ego były wciąż i wciąż bardziej zaborcze, błądziły po moich plecach, zsuwając się coraz niżej.
Nie byłam już w stanie skupić się na oddawaniu pocałunków. Umysł przyćmiła mi przedziwna, gęsta, złota mgła, której nie potrafiłam przezwyciężyć. Przeszyła mnie szpila najwyższej, nieopisanej rozkoszy, wyginając moje ciało w łuk, zaciskając moje palce na jego ramionach; z gardła wyrwał mi się przeciągły jęk. Oboje przeżywaliśmy najcudowniejszą chwilę tego wieczora, zatopieni w objęciach, pochłonięci sobą. Równocześnie. Fala najcudowniejszej euforii zalała mnie i była taka, jak opisywali to Nieśmiertelni - krótka, ulotna, lecz bardzo mocna. Bez porównania gorsza od sączenia krwi. Pierwszy raz jednak nie miałam najmniejszej ochoty na skosztowanie tego magicznego eliksiru, moje zmysły skierowane były w zupełnie innym kierunku. Siła naszych uścisków opadła niczym nasze emocje. Opadliśmy na łóżko, pośród poduszek, próbując zapanować nad ciężkimi oddechami i sennością. Przez chwilę wydawało mi się, iż serce moje wyskoczy mi z piersi. Ręce i nogi miałam jak z żelaza, ciężkie i niestabilne, powieki ciążyły mi nieznośnie, ja jednak wciąż chciałam patrzeć na mego ukochanego, patrzeć bez końca i rozkoszować się jego słodką śmiertelnością. Znów był tym bezradnym, delikatnym chłopcem, niewinnym, czystym, bez żadnej, choćby najmniejszej skazy. A ja powróciłam do swego ciała, znów zbrukałam go tym nieczystym, choć jakże pięknym, miłosnym aktem. Chciałam tak myśleć, lecz wiedziałam, że coś się między nami zmieniło, Barty stał się... równy wobec mnie. Leżał teraz już całkiem spokojnie, opierając policzek na wierzchu swojej pięknej, kobiecej dłoni i przyglądał mi się z najwyższym zainteresowaniem. Drugą rękę wyciągnął w moim kierunku i przyciągnął mnie do siebie, aby móc swobodnie gładzić mnie po twarzy i ramionach, bez końca bawić się kosmykami moich czarnych włosów... Uśmiechał się do mnie jak anioł, zupełnie nie myśląc o tym, że jeszcze chwilę temu był dla mnie jak rogaty diabeł - grzeszny i lubieżny, choć uroczy z tą swoją niebiańską twarzyczką pochyloną nade mną, całującą bez opamiętania i tak namiętnie, iż pozbawił mnie całkowicie rozumu. Przez tę długą, przepełnioną milczeniem chwilę dochodziłam do siebie i, choć moje serce i oddech już dawno się uspokoiły, ja wciąż leżałam i patrzyłam w jego uśmiechające się do mnie radośnie oczy. Zdałam sobie sprawę, że moje usta również się śmieją, milcząc jednocześnie. Przysunęłam się do niego jeszcze bliżej, aby złożyć na jego na wpół rozchylonych wargach ciepły pocałunek, który miał być podziękowaniem za tak cudownie spędzony wieczór, ale i ukazaniem mu swoich uczuć. Nie potrzebne były słowa. O miłości nie trzeba było mówić, aby druga osoba wiedziała to, co ja sama wiem.
Bez najmniejszych oporów pozwoliłam się mu objąć, sama zaś przycisnęłam policzek do jego piersi, słysząc dokładnie, jak bije jego serce i szumi krew. Złożył na moim czole ciepły, słodki pocałunek, nie przestając gładzić moich włosów i nagiego ciała. Tuliłam głowę do jego piersi, a on wciąż szeptał, jaka jestem piękna i jak bardzo mnie kocha. Czułam jednak, że chciał mi coś udowodnić.
- Jesteś dla mnie za dobry - wyznałam i uniosłam się nieco na rękach, aby okryć go swoim nagim, wciąż ciepłym ciałem. Pochyliłam się bardzo nisko nad jego piersią i zaczęłam delikatnie całować jego aksamitną, słonawą skórę, pieszcząc językiem wypukłe, twarde obojczyki i płaskie, różowe sutki. Poczułam subtelny, ledwo wyczuwalny uścisk dłoni na swoich ramionach, a do moich uszu dobiegło mnie ciche westchnienie. Pragnęłam dopełnić jego rozkosz, dać mu to, na co nigdy przedtem się nie zdobyłam. Wiedziałam, że było to proste, aczkolwiek dla mężczyzny bardzo ważne. A ja chciałam, aby Barty wiedział, iż jestem i zawsze należałam tylko do niego. Bez względu na to, co stało się dawno temu. W środowisku wampirów panowały zupełnie odmienne reguły, zdrada znaczyła coś innego, lecz dziś chciałam być dla niego tak śmiertelna, jak on był dla mnie. Poruszył się niespokojnie, kiedy zsunęłam się jeszcze bardziej w dół, zdawałam sobie z tego sprawę, że dla niego była to również całkowicie nowa sytuacja. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób go uspokoić, co mu rzec. Nie okazywałam tego, ale ja również byłam nieco przerażona.
Do tego momentu nie zdawałam sobie sprawy z rozmiarów jego męskości, mało tego, nie miały dla mnie zbyt dużego znaczenia, można powiedzieć. Do tego momentu. Rozluźnił się dopiero wtedy, kiedy po raz pierwszy przesunęłam mocno zaciśniętymi wargami po jego przyrodzeniu. W górę i w dół. Szybko ustaliłam rytm, a Barty odnalazł moją głowę i wplątał długie palce w czarne włosy. Chciał pomóc mi w utrzymaniu tempa, jednak ja doskonale panowałam nad wszystkim. Radością i prawdziwą rozkoszą była dla mnie wieść, iż sprawia mu to przyjemność. Jego coraz to głośniejsze westchnienia, urywane jęki, moje imię wypowiadane drżącym szeptem... wyrwało mu się przekleństwo, kiedy był już bliski spełnienia, a ja przesunęłam czubkiem języka po najwrażliwszej, odsłoniętej części jego intymnego miejsca. Było to niezwykle dziwne, nienaturalne uczucie, aczkolwiek wypełniło mnie niesamowitą satysfakcją. Biodra Croucha zaczęły lekko falować, podobnie jak pierś, powieki miał zaciśnięte, ja zaś poczułam w ustach odrobinę gorącej, słonej, gęstej cieczy. Jego dłonie wciąż mocno, zapewne bezwiednie, zaciskały się na moich włosach, kiedy uniosłam głowę, drżąc jak w febrze, usiłując uspokoić szamoczące się w piersi serce. Czułam, że policzki mi płoną, był to zapewne skutek zmęczenia. Wdrapałam się wyżej, nie spuszczając wzroku ze swego ukochanego, który po części powrócił już do siebie i teraz uśmiechał się ciepło, z lekkim skrępowaniem. Wyglądał tak, jakby chciał coś rzec, jednak nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Błękitne,  przepełnione miłością oczy lśniły mu, kiedy ujął moją twarz w dłonie. Czułam jego wargi na moich, język wsuwający się niczym wąż do wnętrza mych ust i te delikatne, acz namiętne, pełne pasji pocałunki, jego błądzące po moich plecach i ramionach ręce. Nie było w tym nic niestosownego, choć tej nocy i tak już sporo nagrzeszyliśmy. Zacisnęłam palce dookoła długiego, jasnego, miękkiego niczym jedwab kosmyka jego włosów i tak je gładziłam, pieściłam, dopóki nie przestał mnie całować.
- Nie przestajesz mnie zaskakiwać - rzekł, gdy odetchnęłam głęboko, aby przywrócić sobie jasność umysłu. - To było... niesamowicie przyjemne. Chociaż z początku bałem się, że...
Przerwał mu mój śmiech, którego nie potrafiłam opanować, a kły błysnęły w mdłym, pomarańczowym świetle świec. Nie musiał kończyć, abym zrozumiała, co dokładnie miał na myśli. Przytuliłam policzek do jego piersi, a on objął mnie tak, że z łatwością mogłam zatopić się w jego czułych ramionach, będąc tak szczęśliwa, jak już od dawna nie byłam. Przez chwilę jeszcze bawił się długimi, splątanymi kosmykami moich włosów, a za każdym razem, kiedy dotykał skóry, przeszywały mnie rozkoszne dreszcze, serce drżało mi w piersi, jednak słodkie zmęczenie wzięło górę nad namiętnością. Teraz słyszałam już tylko szum płatków śniegu rozbijających się o szyby w maleńkich oknach i rytmiczny, głęboki oddech Barty'ego. Oboje pogrążyliśmy się we śnie, dzieląc ze sobą to cudowne uczucie odprężenia i spełnienia.

~*~

Zarówno my, jak i Sophie, mamy swoje Boże Narodzenie. Pisałam ten rozdział dłużej, niż zazwyczaj, planowałam go opublikować w Wigilię, ale wiecie, jak to jest. Młodszy brat plus święta... Trudno się dostać do komputera. Mam nadzieję, że uda mi się coś jeszcze dodać przez Nowym Rokiem :*

PS. Jest to pierwszy odcinek, gdzie dominują sceny miłosne, dlatego proszę o wyrozumiałość.

8 grudnia 2012

Rozdział 323

         Rano obudziło mnie ciche stukanie. Przeciągnęłam się i ziewnęłam szeroko. Kiedy usiadłam na wąskim łóżku, wciąż byłam niesamowicie zaspana. Rozsunęłam z trzaskiem cienkie, granatowe zasłony, krzywiąc się okropnie, a w oczy poraziła mnie tak oślepiająca, czysta biel, że poczułam łzy pod powiekami. Wymacałam klamkę, klnąc cicho pod nosem i otworzyłam okno. Do przedziału wpadł lodowaty podmuch, obsypując łóżko pogrążonej w głębokim śnie Pansy twardymi płatkami śniegu. Sowa upuściła list na podłogę i prawie natychmiast odleciała. Nie zważając na obelgi i gniewne pomruki mojej współlokatorki, porwałam list z burej wykładziny i rozerwałam kopertę. Natychmiast poznałam pismo mojej matki.

         Kochana Sophie,
         Piszę do Ciebie, ponieważ mam bardzo ważną wiadomość. Wiem, że nie powinnam pisać Ci tego w liście, ale nie mogłam czekać do świąt.
         Livia odzyskała zdrowie! Czuje się już dobrze, jutro wróci do domu. Razem z ojcem przyjedziemy na twój występ, Livia także chciałaby się z Tobą spotkać, jednak uznaliśmy, że tak daleka podróż mogłaby na nią źle wpłynąć. Mam nadzieję, że to zrozumiesz. Bardzo Ci dziękuję, domyślam się, że to dzięki Tobie tak szybko Livia wyzdrowiała.
Do rychłego zobaczenia,
         mama

         Musiałam dwukrotnie przeczytać wiadomość od Bes, ponieważ z radości nie potrafiłam zrozumieć reszty tekstu. Aż usiadłam z wrażenia, przyciskając do piersi pergamin. Oczy wypełniły mi się łzami, szczęśliwymi łzami, których nijak nie potrafiłam powstrzymać.
Pansy wygrzebała się z pościeli, mrużąc oczy i krzywiąc się lekko, podobnie jak ja chwilę temu.
- Co się stało? - zapytała, trąc piekące powieki.
- Ach, nic, nic - mruknęłam. Pławiłam się w szczęściu, miałam wszystko, czego pragnęłam. Moje serce zdawało się promieniować złotym blaskiem, czułam w sobie słodki, gorący płomień, którego nic nie było w stanie we mnie zabić.

         Po śniadaniu udaliśmy się wszyscy przed zamek, skąd dyrektorka szkoły zaprowadziła nas do miejsca, w którym miała odbyć się konkurencja numer cztery. Pani Yoki kazała nam wejść do wielkiego namiotu, a sama udała się do stołu, przy którym siedzieli wszyscy jurorzy. Rozejrzałam się dookoła. Było to surowe, ubogie wnętrze, meble były tanie i lekko podniszczone. Z zewnątrz namiot był szary, nieco brudny, wykonany ze sztywnej tkaniny. Niczym nie przypominał tych pięknych, eleganckich, wielobarwnych namiotów, w których uczniowie z Reigi Sakusha spali poza szkołą. Usiadłam na twardym, prostym krześle i skrzyżowałam ręce na piersiach, oczekując, aż wyczytają moje nazwisko.
A czekałam długo. Kiedy usłyszałam, jak profesor Yoki wypowiada nazwę mojej szkoły, zerwałam się z krzesła i wybiegłam z namiotu, drżąc lekko z zimna i strachu. Zakryłam twarz dłonią, bo biel oślepiła mnie. Ludzi było tu całe mnóstwo, nie siedzieli na trybunach, tylko stali w grupkach i przyglądali się, jak powoli zmierzam w kierunku małej, okrągłej platformy. Usiadłam na niej, a ta zaczęła unosić się powoli, bez żadnych gwałtownych szarpnięć czy niespodziewanej zmiany kierunku. W końcu dotarłam na szczyt, a żelazny podest zatrzymał się, abym mogła z niego zejść. Z dołu nie wyglądało to tak imponująco, między dwoma wzniesieniami ziała ogromna, głęboka przepaść, a była tak szeroka, że nie sposób było ją przeskoczyć. Oczywiście, mogłam nad nią przelecieć, ale jurorzy dawali także punkty za styl, więc musiałam dostać się na drugą stronę w inny sposób. Już nie mogłam się doczekać komentarza pani Davili. Nie miałam pojęcia, dlaczego była tak na mnie uczulona. Usłyszałam, jak ktoś zapowiedział mnie przez czarodziejski megafon i zaczął liczyć czas.
Wyciągnęłam różdżkę z kieszeni zimowego płaszcza; było tu naprawdę chłodno, biel śniegu, który pokrywał każdą przestrzeń, raziła w oczy. Na szczycie wiatr był bardziej porywisty i mroźny, dlatego obawiałam się, jak zareaguję na tak niską temperaturę. Moje ciało zignoruje ją czy zachowa się tak, jak ciało normalnego śmiertelnika? Osobiście wolałabym, abym zareagowała tak, jak wczoraj, kiedy siedziałam poza wagonem i rozmawiałam z Claudią.
Jednym machnięciem różdżki wyczarowałam linę cienką, ale bardzo wytrzymałą, łączącą oba szczyty. Drugie machnięcie i nie miałam już na sobie grubej, czarnej szaty, ale delikatny, różowo-biały kostium. Gorset miałam suto wyszywany diamencikami i śnieżnobiałą koronką, usztywniany żelaznymi drutami. Moja spódniczka miała całe mnóstwo falbanek, ona również była wyszywana drogocennymi szkiełkami, sterczała na wszystkie strony, utwardzona żelaznym kołem. Na dłoniach miałam długie, aksamitne rękawiczki, a na szczycie głowy mały, srebrny diadem z mnóstwem migoczących w surowym, japońskim słońcu diamentów, do czego doczepiony był biały, lekki pióropusz, mój dekolt i ramiona pokrywał brokat. W końcu pierwsze wrażenie było bardzo ważne, a ja chciałam nie tylko zaliczyć to zadanie, ale i zaskoczyć wszystkich moim kreatywnym myśleniem. Rozłożyłam białą, koronkową parasolkę i zatoczyłam nią w powietrzu duże koło. Podeszłam do samiuteńkiej krawędzi urwiska, a zimny wiatr zatańczył w moich pokręconych w misterne loki włosach. Było naprawdę wysoko, ale nie odczułam strachu. Bywałam przecież na większych wysokościach, zawdzięczałam to przede wszystkim mojemu ojcu i Mistrzowi - Armandowi. Och, jakby się śmiał, gdyby ujrzał mnie teraz w tym skąpym, trywialnym stroju cyrkowej damy, z parasolką w dłoni i spacerującą po linie. Bo to właśnie zamierzałam uczynić. Bez użycia magii. Tylko ja z moją wampiryczną siłą oraz skupieniem i natura, jej niebezpieczny temperament, nieprzewidywalność... no i ogromna przepaść.
Postawiłam obutą w jedwabny, kremowy pantofelek z miękką podeszwą stopę na początku liny, po czym rozłożyłam ramiona w teatralnym geście i zaczęłam powoli posuwać się do przodu, z głową i plecami sztywno wyprostowanymi, uważnie i rozmyślnie stawiając każdy krok. Nie było w tym jednak żadnej niezgrabności, wręcz przeciwnie. Starałam się wypaść doskonale. Z pełną elegancją, lecz nie zapominając o dystyngowanym chłodzie. Powaga dodaje dramatyzmu. Kiedy dotarłam do środkowej części liny, zatrzymałam się, powoli i ostrożnie wyciągnęłam wyprostowaną i napiętą niczym struna nogę podniosłam ją wysoko, po czym wykonałam wdzięczny obrót niczym balerina z wieloletnim doświadczeniem, to wywołało na dole aplauz. Czułam napiętą atmosferę, mimo że znajdowałam się tak wiele metrów nad ziemią. Właśnie ta uwaga widzów utrzymywała mnie w pionie. Już od młodych lat byłam przyzwyczajona do setek par oczu skierowanych w moją stronę i śledzących każdy mój ruch, kiedy tylko znalazłam się na scenie. To dodawało mi sił, a ja nareszcie czułam, że jestem komuś potrzebna. Droga nad przepaścią wcale nie była łatwa, wiatr szarpał delikatną satynę, z której wykonana była moja spódnica, wirował dookoła mnie i, mimo moich nieludzkich zmysłów, niezwykle trudno było mi utrzymać równowagę. To świadomość, że obserwuje mnie tyle bliskich osób, zaniosła mnie, jak na skrzydłach, na drugą stronę przepaści, co zostało nagrodzone gromkimi brawami. Szczęście przepełniało mnie całą, kiedy wyczarowałam maleńką platformę uczepioną do sznura, na którym opuściłam się na sam dół, prosto w oglądający mój występ tłum. Wprost promieniałam, kiedy machałam tym wszystkim ludziom, nie mogłam przestać się uśmiechać. Tak bardzo brakowało mi tego, iż zapragnęłam, by ta chwila trwała wiecznie. Jeśli nie poznałeś tego uczucia, jak to jest dawać widzom radość swoim występem, to nawej najdokładniejsze opisy nie sprawią, że to zrozumiesz. To jest tak, jakby nie miało się nic, a mimo wszystko posiadanie ogromnej euforii w sercu, ponieważ nie rzeczy dają nam szczęście, lecz ludzie. A dzielnie się z nimi bezinteresownie swoim talentem to najcudowniejsze uczucie na świecie.
Już z odległości kilku metrów dojrzałam w tłumie Ghostów, być może dlatego, że oklaskiwali mnie najgłośniej i najserdeczniej. Kiedy platforma delikatnie spoczęła na pokrytej śnieżnym puchem ziemi, od razu pobiegłam w ich stronę. Moje serce tak bardzo radowało się, że o mało nie wytrwało mi się z piersi. Nie mogłam w to uwierzyć, przybyli do samej Japonii, aby mnie oglądać. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale padłam w objęcia ojca. Nie Bes, tylko Sethiego. A on poderwał mnie z ziemi tak, jakbym była małą dziewczynką. Ubrany był w długi do samej ziemi, czarny płaszcz, a na głowie miał cylinder. I uśmiechał się do mnie, jak anioł.
- Przyjechaliście - udało mi się z siebie wyrzucić, z trudem panując nad wzruszeniem.
- Chcieliśmy zobaczyć naszą małą księżniczkę - rzekł, a później wypowiedział słowa, których nie zapomnę do końca życia: - Byłaś wspaniała, jestem dumny, że mam taką córę, jak ty.
Roześmiałam się tak szczerze, jak jeszcze nigdy dotąd, a łzy błysnęły mi w oczach i popłynęły po policzkach.
- Tato...
On również się uśmiechnął, a jego oczy jakby nieco zwilgotniały i teraz lśniły podejrzanie w tej całej jasności i bieli, która panowała dookoła nas. Była to dla mnie najszczęśliwsza chwila od bardzo wielu tygodni. Szczęśliwsza od wizyty w domu Syriusza, od pojednania z Czarnym Panem... nawet od uzdrowienia Livii. Moc ojcowskiego uczucia jest silniejsza od jakiejkolwiek ludzkiej miłości. Szczęśliwi ci, którzy go doświadczyli, teraz wiem i doceniam to, bo byłam jedną z takich osób. I darzyłam go taką samą miłością, zdałam sobie z tego sprawę. Zrobiłabym dla niego wszystko.
Sędziowie chyba już się naradzili, bo każdy z nich wyprostował się na swoim krześle i przygotował różdżkę. Trudno było rozpoznać po ich minach, czy się im podobało, czy też nie, ponieważ każdy był już tak zziębnięty, że zapewne to, o czym teraz marzyli, to zaszyć się w ciepłym wnętrzu zamku z gazetą i szklanicą ognistej whisky w dłoni. Mimo to komentarze były raczej przychylne, dostałam też, jak wcześniej przypuszczałam, komplet punktów. Nawet pani Davila nie mogła znaleźć powodu, aby mnie skrytykować. Chwilkę po ogłodzeniu wyników przyszedł Barty. Raczej nie miał problemów z odnalezieniem mnie, ponieważ wszyscy ubrani byli w czarne, brązowe bądź granatowe płaszcze, a mój strój na ich tle mocno rzucał się w oczy. Podejrzewam, że chciał dać mi trochę czasu, bym mogła spędzić go z rodzicami. Naprawdę żałowałam, że nie mogłam zobaczyć się z Livią, ale przecież za dwa dni będę już w domu. Spotkam się ze wszystkimi przy wigilijnym stole i mimo moich oczywistych poglądów dotyczących Jezusa Chrystusa, na ten jeden wieczór będę w stanie zachowywać się tak, jakbym naprawdę obchodziła Boże Narodzenie. A to wszystko dla szczęścia i spokoju mojej rodziny.
Bartemiusz zatrzymał się niedaleko Bes, zachowując bezpieczną odległość. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek spotkał się z nimi na neutralnym gruncie. Wyglądał na zmieszanego, kiedy przemówił cichym, bezbarwnym głosem:
- Sophie, musisz wrócić do namiotu reprezentantów, profesor Snape cię oczekuje.
Zerknął na Sethiego i skinął lekko głową w ramach przywitania. Ojciec nie poruszył się, tylko patrzył na niego z wyrazem surowości na twarzy. Zerwał się zimny wiatr, a jego długie, kasztanowe włosy zawirowały dookoła jego głosy, tworząc ciemną aureolę, upodabniając go do mrocznego Nieśmiertelnego. Zerknęłam na niego, a on uścisnął lekko moją dłoń, co oznaczało zgodę na odejście. Dlatego wysunęłam się z jego uścisku i poszłam za Bartym, czując się bardzo dziwnie, ponieważ przypomniało mi się to, co opowiedziała mi Bes. Rozumiałam to, że wampir mógł wydać się jej idealnym mężczyzną, przynajmniej w porównaniu z Sethim, który był tylko śmiertelnikiem. Ale nie pojmowałam jednego: jak można zostawić męża i maleńkie dziecko? Nie przeczę, Bes była dobrą matką i kochała wszystkie swoje dzieci. Może po prostu zbłądziła?
Crouch natychmiast zdjął swój skórzany płaszcz i okrył mnie nim, mimo że nie było mi tak przeraźliwie zimno, ale nie odmówiłam. Ten gest był niezwykle uroczy z jego strony. Uśmiechnęłam się do niego nieśmiało, a on ujął moją dłoń i zaprowadził mnie do wielkiego, szarego namiotu, w którym gromadzili się reprezentanci oraz ich nauczyciele. Jako że ostatnim razem zdobyła pełen pakiet punktów, tym razem występowałam jako ostatnia. Dlatego, kiedy weszłam do środka, wszyscy już na mnie czekali. Wymieniłam pogardliwe spojrzenia z reprezentantką Wizard's College, po czym zajęłam miejsce na twardej, skórzanej kanapie stojącej w kącie. Bartemiusz uczynił to samo.
- Byłaś dzisiaj doskonałą - pochwalił mnie, muskając ustami wierzch mojej dłoni. Nie mogłam się powstrzymać ciepłego uśmiechu, który rozciągnął moje pomalowane szkarłatną szminką usta. Widząc zadziwione spojrzenie pozostałych uczniów znajdujących się w namiocie, nieco się zmieszałam. Odwrócili jednak szybko wzrok, najwyraźniej myśląc, że takie po prostu są zwyczaje w Hogwarcie. Ja pomyślałabym tak samo.
- Nie uważasz, że trochę przesadziłam? - zapytałam cicho, przysuwając nieco swoją twarz w jego kierunku. - Chciałam wypaść doskonale.
- I wypadłaś. Nie przeczę, że wolałabym mieć cię taką tylko dla siebie, ale skoro i tak widujemy się rzadko, jestem szczęśliwy, że teraz mamy kilka minut, które możemy spędzić razem - odparł, a jego oczy zwęziły się uwodzicielsko, co sprawiło, że zapragnęłam go pocałować. Wiedziałam jednak, że nie było to miejsce ani czas na to, więc musiałam oprzeć się pokusie. Bardzo brakowało mi wspólnie spędzanego czasu, głównie wtedy, kiedy wszyscy naokoło całowali się, chodzili na randki, spacerowali ze sobą po korytarzach, trzymając się za ręce... a ja musiałam powstrzymywać się z całej siły, aby nie udać się do gabinetu nauczyciela obrony przed czarną magią i złamać obietnicę daną Snape'owi. Wiedziałam, że robił to dla naszego dobra, ale ciężko mi było to zaakceptować, głównie dlatego, że wcześniej spotykaliśmy się o wiele częściej, na jako takim neutralnym gruncie, jakbym był apartament Czarnego Pana.
Do namiotu wkroczyła dyrektorka Reigi Sakusha. Natychmiast puściłam dłoń Barty'ego. Starsza czarownica omiotła nieco zatłoczoną komnatę władczym spojrzeniem, po czym przemówiła po angielsku; jej akcent posiadał silne naleciałości ojczystego języka:
- Ukończyliście właśnie czwarte zadanie w Siedmioboju Magicznym. Z okazji kończącego się już roku w mojej szkole zorganizowany będzie dzisiaj bal, ale o tym pewnie już wiecie. Macie teraz czas, aby się przygotować. Wasi nauczyciele zaprowadzą was do przydzielonych wam komnat.
Skłoniła lekko głową i opuściła namiot, spiesząc do własnych obowiązków. Nareszcie mogłam odetchnąć z ulgą i odpocząć. Do kolejnej konkurencji pozostało jeszcze dużo czasu, do tego święta były za pasem... mogłam spotkać się z tymi wszystkimi, za którymi tęskniłam. Mogłam napisać list do Jacquesa, odwiedzić Syriusza, spędzić trochę czasu z rodzicami, z wujem... Tak naprawdę nie przesiadywałam w Hogwarcie dwadzieścia cztery godziny na dobę, co zawdzięczałam dobrym stosunkom z dyrektorem, mimo to wciąż i wciąż brakowało mi na wszystko czasu. Dodatkowo nauczyciele, choć w szkole panował tak surowy i straszliwy reżim, w ogóle nam nie odpuszczali, przynajmniej jeżeli chodzi o naukę. Bo wiele punktów nowego regulaminu łamali, głównie ten, który mówił, że jeśli uczeń uczyni coś złego, choć byłaby to najbardziej błaha rzecz, nauczyciel ma obowiązek odesłać go do Carrowa. Widziałam to wszystko i taiłam przed Śmierciożercami pracującymi w Hogwarcie. Nie czyniło mnie to wcale lepszą, ale czułam, że chociaż tyle mogę dla nich zrobić, zadośćuczynić im... Tutaj jednak mogłam być całkowicie sobą, nie odczuwałam tego ciągłego nacisku ze strony uczniów i profesorów.

~*~


         Miałam dodać wcześniej, ale nie było mnie w domu, no i matura w tym roku. Dużo nauki. Śniegu fura, święta już się zbliżają, będzie więcej czasu na pisanie. Dedykacja dla Wiki :* 

11 listopada 2012

Rozdział 322

         Wieczór był mroźny i ładny, ale nie było mi dane tego oglądać, ponieważ, naturalnie, nie mieliśmy w lochach okien. Do kolacji pozostała jeszcze jakaś godzina, więc postanowiłam udać się do biblioteki. Potrzebowałam więcej książek. Byłam tak przygnębiona po powrocie ze szpitala, że starałam się robić wszystko, byleby tylko nie myśleć o stanie, w którym znajdowała się moja siostra. Nigdy nie przypuszczałabym, że krzywda mojej przybranej rodziny tak bardzo mnie zmieni.
Przechodziłam właśnie przez lochy, kiedy natknęłam się na Snape'a, który najwyraźniej kogoś szukał.
- Dobrze, że cię widzę - zwrócił się do mnie z lekkim niepokojem na twarzy. - Masz gościa, czeka na błoniach. Odmówił wejścia do zamku.
Uniosłam brwi, nieco zaskoczona. Z nikim się nie umawiałam i nie oczekiwałam niczyich odwiedzin. Mimo to, poszłam za dyrektorem do holu.
- Kto to jest? - zapytałam.
- Idź.
Otworzyłam drzwi, a w twarz uderzył mnie silny, lodowaty, pachnący zimą i śniegiem powiew, kąsając policzki. Poczułam nieprzyjemny chłód, jednak naprawdę byłam ciekawa, kto tak bardzo chciał się ze mną spotkać. Profesor Snape bardzo określił miejsce pobytu owego gościa, dlatego zaczęłam się pilnie rozglądać, wypatrując go.
Ktoś niespodziewanie dotknął mojego ramienia. Serce podjechało mi do gardła, a ja poczułam swego rodzaju szturchnięcie strachu. Odwróciłam się gwałtownie, w uszach mi szumiało. Ujrzałam przed sobą wysoką, szczupłą i spokojną postać Armanda. Kamień spadł mi z serca, a na mojej twarzy pojawił się szczery, promienny uśmiech.
- Och, Mistrzu mój! To ty!
Wyciągnęłam do niego ręce, a on uniósł mnie jak dziecko i przytulił. Moje serce drżało ze szczęścia, tak bardzo za nim tęskniłam. Pozwoliłam mu na krótki pocałunek, po czym odsunęłam swoją twarz od jego twarzy i pogładziłam dłońmi jego policzki. Wyglądał idealnie, jak zwykle, był piękny, jego usta lśniły w mroku czerwienią, najwyraźniej był świeżo po posiłku. Poczułam w sercu ukłucie żalu, ponieważ nie mogłam udać się na łowy, nawet gdybym mogła opuścić szkołę. Wiedziałam, że kiedy już zacznę, nie będę potrafiła przestać. Picie krwi było uzależniające.
- Kiedy tylko usłyszałem, że potrzebujesz pomocy, natychmiast przybyłem - rzekł.
- To nie ja potrzebuję pomocy, tylko Livia - odparłam, a w mojej duszy zapłonęła nadzieja. - Potrzebuje...
- O wszystkim wiem, dlatego przybyłem - przerwał mi beztrosko, jakbym była niczego nie rozumiejącym dzieckiem. Do tego ucałował mnie w czoło i postawił na zmrożonej ziemi. - Ale chciałem się jeszcze z tobą zobaczyć.
- Tak jest, ojcze.
Brakowało mi tego towarzystwa. Oni byli tacy... odlegli. Eleganccy i wytworni. Wiedziałam, że nigdy nie będę do końca do nich należeć, zbyt byłam emocjonalnie nastawiona do świata, nie potrafiłam beznamiętnie przyjąć śmierć bliskich. Nieśmiertelnym zależało tylko na sobie i na piciu krwi. Niby obdarzeni byli dużą czułością serca, lecz nie potrafili tego wykorzystać. Ich uczucia były zamarznięte.
- Masz kontakt z innymi Nieśmiertelnymi? - zapytałam ostrożnie. Wiedziałam, że ten temat był bardzo niebezpieczny, ponieważ Armand wiele wycierpiał przeze mnie. Nie był już tak lubiany w środowisku krwiopijców, a była to tylko i wyłącznie moja wina.
- Nie. Z żadnym się nie kontaktowałem.
Objął mnie ramieniem i ruszył powoli w stronę Zakazanego Lasu. Nie czułam, aby się spieszył. Chciałam spędzić z nim trochę czasu, lecz wiedziałam, że Barty nie będzie z tego powodu zachwycony. On nie potrafił zrozumieć natury wampira. Jedynym sposobem, aby mógł to pojąć i zaakceptować była jego przemiana.
Wiatr wył przeraźliwie, z nieba zaczął sypać śnieg. Święta Bożego Narodzenia były przecież za pasem, nareszcie będę miała trochę czasu, aby odpocząć. Ale zanim owa szczęśliwa chwila nadejdzie, będę musiała za dwa dni zmierzyć się z kolejnym zadaniem, które odbędzie się w Japonii. Żyłam od jednej konkurencji do drugiej, i mimo że nie przejmowałam się tak bardzo ich wynikiem, zależało mi na tych występach. Lubiłam doświadczać się w takich konkurencjach oraz rywalizować z innymi. Czarny Pan już dawno zaszczepił we mnie to pragnienie ciągłego sprawdzania swoich mocy.
- Chciałbym, abyś skończyła już szkołę - odezwał się po chwili spaceru. Armand nawet na mnie nie spojrzał, jego wielkie, orzechowe oczy utkwione były gdzieś w oddali, skryte były za mgłą, jakby ich właściciel pogrążony był w myślach. - To bardzo by pomogło.
- W czym?
- We wszystkim.
Nie wiedziałam, dlaczego to powiedział. Zaczęłam się obawiać, że Armand wahał się, czy pomóc Livii. Teraz, kiedy pojawiła się nadzieja na uratowanie siostry, byłam w stanie zrobić wszystko, aby tylko przywrócić ją do życia. Zatrzymałam się, Armand zrobił to samo. Spojrzałam mu w oczy, chciałam się upewnić, czy nie cofnie danego mi słowa, ale on tylko patrzył na mnie tym swoim łagodnym, uspokajającym wzrokiem. Pochylił się nade mną i ucałował mój policzek. Jego wargi były gorące jak płonąca kula.
- Wszystko będzie dobrze.
Puścił moją dłoń i pobiegł w kierunku Zakazanego Lasu tak szybko, że jego postać rozmyła się i zniknęła w mroku. Przez chwilę stałam tak jeszcze i patrzyłam w miejsce, w którym zniknął mój Mistrz.

*

         Boże Narodzenie mieliśmy spędzić w Japonii, a dokładniej w szkole Reigi Sakusha. Już nie mogłam się doczekać, ponieważ panowała tam zupełnie inna kultura, którą warto było zobaczyć. Mury tamtej szkoły musiały być przesiąknięte wschodnią magią oraz atmosferą charakterystyczną dla tamtych rejonów. Nie oczekiwałam dyscypliny tak surowej jak w Durmstrangu, lecz dyrektorka wyglądała na kobietę surową, przypominała trochę McGonagall, przynajmniej z wyglądu.
Przygotowaliśmy się do wyjazdu o wiele dokładniej niż zwykle głównie dlatego, że następnego dnia, zaraz po zadaniu, wszystkie szkoły miały zostać na balu, który organizowała japońska szkoła. Sapphire i Draco, których Snape wyznaczył do podróży, zapakowali po dwie ogromne walizy. Ja jako reprezentantka Hogwartu i uczestniczka w Siedmioboju nie przejmowałam się ubraniami, tylko kolejną, nieznaną mi konkurencją. Było przeraźliwie zimno, więc przypuszczałam, że wykorzystają pogodę. Wszystko, aby tylko utrudnić nam zdobycie punktów.
Kiedy wszyscy zebrali się w holu (Snape nie tolerował ani minuty spóźnienia), udaliśmy się na błonia, gdzie czekał na nas magiczny wagon. Zajęłam sypialnię razem z Pansy (Draco postanowił ulokować się w przedziale z Sapphire). Nie była to moja ulubiona ślizgońska koleżanka, ale co miałam zrobić? Jako jedyna zostałam bez pary. Już dawno zdałam sobie sprawę z tego, że wszyscy lubią mnie zdecydowanie dużo mniej, od jkiedy szkołą rządził Snape, ale dopiero teraz tak to odczułam. Zawsze polegałam głównie na Bartym i Sapphire, ale od kiedy Crouch został nauczycielem, musieliśmy zrezygnować z wielu rzeczy, ponieważ było to po prostu zabronione, o czym zresztą dyrektor był łaskaw poinformować mnie na początku semestru. Sapphire zaś, od momentu ujawnienia swojego związku z Draconem, całą uwagę poświęcała tylko jemu. O mnie zapomniała praktycznie całkowicie, co bolało mnie, gdyż wcześniej byłyśmy praktycznie nierozłączne. Oczywiście, przez długi czas byłam na nią zła, ponieważ ukrywała przede mną to, co czuła do młodego Malfoya, ale ona zepchnęła mnie przecież ze schodów, łamiąc wszystkie kości, czego do dziś nie mogłam jej wybaczyć. Obie zbłądziłyśmy. W głębi serca czułam, że wielu uczniów oskarżyłoby mnie wprost o śmierć Dumbledore'a, gdyby nie drożące za to kary. Panowała cenzura, nie można było rozmawiać o wielu sprawach. Podburzanie tłumu do manifestów czy chociażby głośniejszej wymiany zdań było surowo zabronione. Może to i lepiej. Nie musiałam słuchać tych szeptów i znosić pogardliwych spojrzeń niektórych hogwartczyków, przede wszystkim Gryfonów.
         Było niesamowicie zimno, nawet ja to czułam. Krew dawno już we mnie wyschła, moje ciało było chłodne, czego nijak nie mogłam zmienić. Potrzebowałam krwi. Tego cudownego, odprężającego eliksiru, gorącego i słodkiego jak kojący w chorobie syrop. Tęskniłam za polowaniami z Armandem, za nocnymi przechadzkami z moim nie umarłym Mistrzem... Wiem, że Barty by się zdenerwował, ale nie mogłam nic poradzić na więź łączącą mnie z ojcem. Bo... tak, był ojcem mojej nieśmiertelności. Ojcem, ale i zabójcą śmiertelnej Sophie. Dziwna to była mieszanina uczuć, które żywiłam do niego. Nienawidziłam go za to, że skradł mi dzieciństwo, za to, że pozwolił, bym się do niego przywiązała, a potem złamał mi serce swą ucieczką. Ale i kochałam go miłością tak przedziwną, że nawet ja sama jej nie rozumiałam. Najwyraźniej taka była dola wampirów.
Wyszłam ze swojego przedziału w celu odnalezienia brata. Spirydion miał swoich znajomych i zapewne nie chciał siedzieć ze swoją starszą siostrą, ale może chociaż mógł poświęcić mi odrobinę czasu. W końcu go spotkałam. Jego sypialnia była dwuosobowa, ale z pewnością przebywało tam teraz więcej osób. Nawet się nie zatrzymałam, po prostu przeszłam obok oszklonych do połowy drzwi, czując jeszcze większy ból i samotność. Lecieliśmy szybko, a płatki śniegu odbijały się od szyb. Czułam się jak w wielkim iglo. Świata nie było widać spoza wiru alabastrowo białych śnieżynek, dookoła tylko nicość. Wszechogarniająca, drażniąca oczy biel. Nie myśląc, co robię, weszłam do małej łazienki i otworzyłam na oścież okno. W twarz uderzył mnie lodowaty podmuch, a do środka wpadło całe mnóstwo delikatnych płatków śniegu. Pokonałam pęd powietrza i wyszłam na zewnątrz. Agresywny wiatr targał mi włosy, a palce zdrętwiały od dotyku boleśnie lodowatej, żelaznej futryny okna. Tylko dzięki czarom udało mi się wejść na dach i pokonać siłę wiatru. Kiedy już siedziałam pomiędzy jednym a drugim wagonem, na żelaznym, grubym połączeniu, nie czułam już tak natarczywego chłodu. Tutaj poczułam się o wiele lepiej. Byłam samotna, ale nie patrzyłam na tych wszystkich żyjących szczęśliwie w społeczeństwie ludzi, którzy uświadamiali mi, nawet o tym nie wiedząc, o mojej inności.
- Och, przestań użalać się nad sobą.
Wzdrygnęłam się, kiedy usłyszałam przenikliwy, karcący głos Claudii. Jej alabastrowo białą suknię szarpał wiatr, złote loki tańczyły dookoła jej twarzy, ale zimne, blade usteczka były rozluźnione, jakby nie czuła tego chłodu, który nas otaczał.
- Nie użalam się nad sobą - odparłam spokojnie. Muszę przyznać, że zaskoczyły mnie jej odwiedziny. Już od tak dawna nie pojawiła się, aby mnie zdołować. - Co tutaj robisz?
Claudia wzruszyła tylko małymi ramionkami.
- Jestem tu, aby nie było ci zbyt dobrze - zadrwiła. - Posłuchaj, ostatnio nie myślisz o sprawach ważnych. Przejmujesz się tym, co nieistotne.
- Przez większość życia martwię się o innych. Chciałabym choć raz zapomnieć o tym i zająć się swoimi sprawami - odburknęłam buntowniczo.
- Ale przecież przejmowanie się zwykłymi, szkolnymi sprawami chyba nie jest takie interesujące.
Spojrzałam na nią z najwyższym oburzeniem. Claudia patrzyła na mnie spokojnie, bez choćby cienia emocji. Jej uprzejmy uśmiech był pusty. To tylko maska. Pod nią była zimna i beznamiętna, jak piękna laleczka stworzona z lodu. Bez duszy i uczuć.
- Problemy nie są interesujące. O wiele bardziej cieszyłabym się, gdybym nie musiała martwić się innymi.
- Jezus przecież mówił, że nie ma Raju bez cierpienia. A może urodziłaś się, aby właśnie żyć dla problemów innych? - w głosie Claudii zabrzmiało słabo ukrywane szyderstwo. Wiedziała, że tymi słowami doprowadzi mnie do szału. Poczułam nagły przypływ gniewu, irytowało mnie, że wspomniała o tym tylko dlatego, żeby mi dopiec. Nie wierzyła w nic. W środku była całkiem pusta.
- Nie ma Jezusa! Nie ma Boga! A gdyby był, to co to za Bóg, który każe cierpieć swoim dzieciom, aby osiągnęły szczęście? - krzyknęłam ochryple i poczułam, jak coś przewraca mi się w żołądku. Jakbym wypowiedziała jakieś okropne bluźnierstwo. Ukryłam twarz w dłoniach i zapłakałam gorzko, a to przyniosło mi fizyczną ulgę.

         Claudia odeszła sama nie wiem, kiedy. Uspokoiłam się dopiero po wielu długich chwilach. Bardzo szybko zaczęło robić się ciemno. Im bardziej w Rosję, tym bardziej sypał śnieg. Ale nie był to już miękki, delikatny puch, tylko zmrożone, ostre płaty. Nie mogłam już tego znieść, dlatego wróciłam do środka. Kiedy wyszłam na korytarz, uderzyło mnie tak rozkoszne ciepło, że aż westchnęłam i oparłam się o zamknięte drzwi do łazienki. Czułam, że lód, który osadził się na moich włosach, brwiach, ubraniu, a nawet rzęsach, topi się. Jakąś minutę później byłam już całą mokra. Nie było to przyjemne uczucie, głównie dlatego, że wciąż było mi zimno, ale jakoś stanowiło to wartość drugorzędną. Z zadumy wyrwały mnie czyjeś kroki. Otworzyłam szybko oczy i wyprostowałam się, aby owa osoba nie ujrzała mnie w takiej pozie, którą uważałam za oznakę słabości, ale okazało się, że to tylko Barty. Moje serce automatycznie uradowało się na jego widok, a usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
- Sophie, dlaczego jesteś taka mokra? - zapytał i zdjął swój płaszcz, aby mnie nim okryć. Poczułam do niego dużą wdzięczność, mimo że ów gest był tak drobny.
- Byłam na dachu - odpowiedziałam, szczękając zębami. - Nie kłopocz się tym. Po prostu... czułam się samotna. Najgorsza jest samotność pośród ludzi.
Crouch wyciągnął ramiona i przytulił mnie, całując kilkakrotnie moje czoło. Bardzo mi tego brakowało. Nie miałam z nim tak bliskiego kontaktu od bardzo, bardzo dawna. Na początku myślałam, że będzie wspaniale. Crouch będzie moim nauczycielem i będziemy często się widywać. Jednak stało się zupełnie inaczej, spotykałam go tylko i wyłącznie na lekcjach. Plusem było jedynie to, że Barty'emu nie groziło żadne niebezpieczeństwo z zewnątrz.
Kiedy mnie przytulił, poczułam się jak na początku znajomości, gdy każdy dotyk przeżywało się z taką samą przyjemnością. Wiedziałam, że za chwilę będę musiała wrócić do swojego przedziału, który dzieliłam z Pansy, ale chciałam, żeby moment ten trwał wiecznie. Wspięłam się na palce, aby pocałować go w policzek i popatrzeć w oczy, których z bliska nie widziałam już od tak dawna.

*

         Wagon łagodnie opadł na zaśnieżony trawnik. Podłoga nieco zadrżała, kiedy otworzyły się drzwi. Wszyscy zaczęli cisnąć się do wyjścia, ciekawi, jak wygląda Reigi Sakusha. Było już ciemno, więc nie mogliśmy zobaczyć zamku w całej jego okazałości, lecz po tym, co ujrzałam, musiałam przyznać, że był naprawdę niesamowity. Nie był aż tak ogromny, jak Hogwart, lecz wydał mi się o niebo piękniejszy, być może dlatego, że moją szkołę znałam już od wielu lat. Zamek wybudowany był na zboczu ogromnej skały, a wyglądał tak, jakby został w niej wyrzeźbiony. Za nami zaś rozciągał się ogromny, gęsty, iglasty las. Przypominało to jakąś mityczną, niesamowitą scenerię.
Severus Snape rozkazał uczniom ustawić się w dwuszeregu, natomiast mnie objął ostrożnie ramieniem i pochylił się, aby wyszeptać mi do ucha:
- Reprezentanci będą spożywać kolację przy innym stole, więc tam usiądziesz, dobrze?
Skinęłam tylko głową. Udaliśmy się w kierunku szkoły, a za nami ruszyła reszta. Wciąż mocno wiało, więc poczułam potężną ulgę, kiedy weszliśmy do środka. Myślałam, że wnętrze zamku będzie wyglądało podobnie, jak jego błonia, lecz kiedy ujrzałam hol, aż wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. W środku nie było śladu po tajemniczym, japońskim klimacie. Z wysokiego, kamiennego sufitu zwieszały się długie, wełniane szarfy o różnych odcieniach zieleni, w oknach znajdowały się przecudne, barwne witraże przedstawiające przeróżne sceny. Podłogę wykonano z lśniącego marmuru, szerokie, piękne schody również. Pokrywała je szkarłatna, gruba wykładzina. Na ścianach wisiały cieniutkie, pergaminowe obrazy oprawione w drewniane, ciemne ramki, przedstawiające japońskie postacie z dawnych lat. U szczytu schodów stała owa staruszka, dyrektorka szkoły, którą widziałam już wielokrotnie na turniejowych konkurencjach oraz u nas, w Hogwarcie. Snape uśmiechnął się lekko na jej widok, jednak jego oczy nie wyrażały tej radości i odprężenia, które malowało się na jego twarzy.
- Witam was w Reigi Sakusha, wszyscy czekaliśmy na wasz przyjazd - powiedziała, podchodząc do Snape'a i chyląc przed nim lekko głowę.
- Bardzo przepraszam za spóźnienie, mieliśmy pewne problemy, kiedy przelatywaliśmy nad Moskwą - odparł Mistrz Eliksirów, odkłaniając się jej.
- Mam nadzieję, że już wszystko jest w porządku.
Snape nic nie odpowiedział, tylko ruszył za dyrektorką szkoły po schodach na górę, gdzie znajdowała się wielka jadalnia. Do ścian na korytarzach przytwierdzone były pochodnie, które płonęły różnobarwnym ogniem. Kiedy weszliśmy do sali, w której jadano. Było to pomieszczenie obszerne, z wysokim sufitem, z kamiennych ścian wyrastały stare, kamienne miseczki, w których płonął różowy, ciepły ogień, wypełniający komnatę miłym, słodkim, różanym aromatem oraz purpurową poświatą. Światło było nieco przygaszone. Stoły, przy których siedzieli uczniowie nie tylko z Reigi Sakusha, ale i z innych szkół, były niskie, wykonane z delikatnych, cieniutkich desek. Przy osobnym stole, niedaleko miejsca, gdzie znajdowali się nauczyciele, siedzieli reprezentanci pozostałych szkół. Kiedy spojrzałam na Snape'a, ten skinął głową, a ja udałam się w tamtą stronę i opadłam na ostatnie wolne miejsce. Reprezentantka Wizard's College rzuciła w moją stronę triumfalne, wszechwiedzące spojrzenie i uśmiechnęła się złośliwie, nie powiedziała jednak ani słowa. Wiedziałam dobrze, że chodziło jej o moje spóźnienie. Byłam pewna, że wcześniej rozmawiała na ten temat z pozostałymi młodymi czarodziejami siedzącymi przy tym stole.
         Przez całą kolację nie odezwałam się ani słowem. Podane potrawy były przede wszystkim regionalne, jednak na stołach znajdowało się całe mnóstwo dań, którymi żywiłam się na co dzień w Hogwarcie. Przez całą kolację obserwowałam osoby znajdujące się w sali. Uczniowie Reigi Sakusha mieli bardzo dziwne mundurki. Niby proste, czarne, ale kołnierze błyszczały w półmroku na różne kolory, zupełnie, jakby były maleńkimi telebimami. Dziewczęta, nie ważne, czy jedenastoletnie, czy siedemnastoletnie, farbowały włosy na zielono, niebiesko, niektóre miały istne tęcze na głowach, miały przedziwne buty, niektóre na szpilkach, inne zaś przypominały wielkie, puchate kapcie. Nie potrafiłam tego zrozumieć, mimo że widziałam w życiu niemało.
Dyrektorka szkoły powstała, a w jadalni rozmowy ucichły momentalnie.
- Zapraszam naszych reprezentantów do łóżek, aby mogli się wyspać przed zadaniem. Oczekujemy was jutro o godzinie dziesiątej rano przed szkołą, skąd udamy się za budynek szkoły, gdzie odbędzie się kolejna konkurencja.
Wstałam z niskiej, obitej szkarłatnym, gładkim perkalem i szybko odnalazłam uczniów z mojej szkoły. Noc mieliśmy spędzić w naszym wagonie. Kiedy pomyślałam o jutrzejszym zadaniu, w żołądku poczułam lekki skurcz zdenerwowania.

~*~


         Wczoraj była czwarta rocznica na Dark Love Riddle, zainteresowanych zapraszam na rozdział, który dodałam z tej okazji. Dzisiaj zaś - Święto Niepodległości, dlatego zdyscyplinowałam się i przepisałam to, co miałam w zeszycie. Dedykacja dla Blackie :*