Kiedy rano się obudziłam, zdałam sobie sprawę,
że chyba trochę zaspałam. W pokoju panował prawie taki sam półmrok, jak
wieczorem, ale jego odcień był nieco inny. Przez maleńkie, oblepione na
zewnątrz gęsto, mocno już zamarzniętym śniegiem, do środka wpadało naprawdę
mało światła. Odszukałam porzuconą gdzieś pośród porozrzucanych w nieładzie
ubrań różdżkę i zapaliłam za jej pomocą poczerniałe już knoty do połowy
wypalonych świec. Delikatny zapach wątłych, pomarańczowych płomyków wypełnił
jakże ponury teraz pokój. W pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że jakimś cudem
leżę na brzuchu, a Barty opiera policzek na moich plecach. Nawet się nie
poruszył, kiedy sięgnęłam na podłogę w kierunku różdżki. Teraz mogłam mu się
przyjrzeć dokładniej. Wyglądał na przemęczonego, jego skóra miała lekko szarawy
odcień, oczy były lekko podkrążone, no i obecnie wyglądał nieco starzej.
Poczułam nieprzyjemny dreszcz biegnący od czubka głowy po samą kość ogonową, w
żołądku natomiast coś ścisnęło mnie tak, jakby było żelazną rękawicą. Lodowata,
ostra prawda runęła na mnie jak kruszejący, przestarzały mur - za rok Barty
będzie wyglądał jeszcze gorzej, za kolejny... za dziesięć lat znowu... A ja nie
będę się zmieniać. Czas będzie tylko doskonalić moje ciało, nie pojawi się na nim
żadna zmarszczka, żadna skaza. Stanę się marmurowa i odwieczna, jak posągi w
muzeach - spokojna i beznamiętna na upływ czasu.
Kiedy wyswobodziłam się w końcu spod ciepłego ciężaru Croucha, ten przebudził się nagle. Otworzył mętne, zaspane oczy, a na jego twarzy pojawił się nieprzytomny uśmiech. Wciąż wyglądał na niewypoczętego, z całą pewnością zbyt dużo pracował, a każda spędzona ze mną minuta kosztowała go więcej, niż mogłam sobie wobrażać. Wiedziałam, że na razie nie jest konieczne zrywać się gwałtownie z łóżka i pędzić na śniadanie, ponieważ większość uczniów zapewne zabalowało do białego rana i teraz śpią lub leczą skutki nadmiernego upojenia alkoholowego, aczkolwiek nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że lepiej byłoby, abym jak najszybciej opuściła Reigi Sakusha. Nie potrafiłam tego wyjaśnić.
Patrzyłam na Barty'ego i patrzyłam, nie potrafiąc jakoś znaleźć słów, aby zacząć z nim rozmowę. A on gładził mnie palcem po leżącej na poduszce, praktycznie bezwłądnej dłoni, wodził po jej wierzchu nieco dłuższymi niż normalnie paznokciami i odwzajemniał te pełne ciepła i spokoju spojrzenia. Było tu trochę zimno, a ja nakryta byłam tylko cienkim, kremowym, gładkim kocem. Nie czułam jednak chłodu, krew już dawno wyschła w moich żyłach. Albo przynajmniej wyschła na tyle, aby dreszcze nie wywierały na mnie większego wrażenia.
- Nie jest ci zimno? - zapytałam cicho, odgarniając sobie włosy z twarzy.
- Nie - pokręcił lekko głową, ale przysunął się do mnie bliżej, aby przytulić policzek do moich ukrytych za fałdami koca piersi. Zakręciłam dookoła palca jeden z długich, jasnych kosmyków jego włosów i zaczęłam się nim bawić, myślami będąc daleko od tego miejsca. Czy moi rodzice wrócili już do domu? Z pewnością nie spędzili tutaj nocy, ale czy w naszym kraju wszelakie środki transportu nie były pod obserwacją ministerstwa? A przecież Ministerstwo Magii to Śmierciożercy oraz Lord Voldemort, dlatego uzyskanie przepustki za granicę musiało stanowić dla nich problem. A może zostali znowu potraktowani ulgowo? I kto by pomyślał, że Czarny Pan posiada jakiekolwiek ludzkie uczucia. A jeśli nie są to uczucia, to można powiedzieć, że... odruchy. Jakże prymitywne wydawało mi się to słowo, które określało równie prymitywne osoby. Musiałam wierzyć w człowieczeństwo wuja, bo wtedy nie potrafiłabym go szanować tak, jak szanuję teraz. Kochałam go, naprawdę go kochałam i panicznie bałam się, że mogłabym go stracić. Ale przecież on był wieczny, prawie tak, jak ja byłam. Nieśmiertelni cenili go tak, jakby był równy im samym. I nie chodziło tu wcale o siłę czy potęgę, lecz raczej o oblicze jego duszy. On po prostu miał w sobie coś, co sprawiało, że niektórzy nienawidzili go śmiertelnie, inni zaś - kochali do szaleństwa. Najlepszym tego przykładem była Bellatriks. Znałam ją przecież tak dobrze i do dnia dzisiejszego nie potrafiłam odgadnąć, co jej w nim tak imponowało. Chociaż z drugiej strony... co ja widziałam w tej jego stanowczej, chłodnej, szarmanckiej, często sarkastycznej osobie?
Kiedy wyswobodziłam się w końcu spod ciepłego ciężaru Croucha, ten przebudził się nagle. Otworzył mętne, zaspane oczy, a na jego twarzy pojawił się nieprzytomny uśmiech. Wciąż wyglądał na niewypoczętego, z całą pewnością zbyt dużo pracował, a każda spędzona ze mną minuta kosztowała go więcej, niż mogłam sobie wobrażać. Wiedziałam, że na razie nie jest konieczne zrywać się gwałtownie z łóżka i pędzić na śniadanie, ponieważ większość uczniów zapewne zabalowało do białego rana i teraz śpią lub leczą skutki nadmiernego upojenia alkoholowego, aczkolwiek nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że lepiej byłoby, abym jak najszybciej opuściła Reigi Sakusha. Nie potrafiłam tego wyjaśnić.
Patrzyłam na Barty'ego i patrzyłam, nie potrafiąc jakoś znaleźć słów, aby zacząć z nim rozmowę. A on gładził mnie palcem po leżącej na poduszce, praktycznie bezwłądnej dłoni, wodził po jej wierzchu nieco dłuższymi niż normalnie paznokciami i odwzajemniał te pełne ciepła i spokoju spojrzenia. Było tu trochę zimno, a ja nakryta byłam tylko cienkim, kremowym, gładkim kocem. Nie czułam jednak chłodu, krew już dawno wyschła w moich żyłach. Albo przynajmniej wyschła na tyle, aby dreszcze nie wywierały na mnie większego wrażenia.
- Nie jest ci zimno? - zapytałam cicho, odgarniając sobie włosy z twarzy.
- Nie - pokręcił lekko głową, ale przysunął się do mnie bliżej, aby przytulić policzek do moich ukrytych za fałdami koca piersi. Zakręciłam dookoła palca jeden z długich, jasnych kosmyków jego włosów i zaczęłam się nim bawić, myślami będąc daleko od tego miejsca. Czy moi rodzice wrócili już do domu? Z pewnością nie spędzili tutaj nocy, ale czy w naszym kraju wszelakie środki transportu nie były pod obserwacją ministerstwa? A przecież Ministerstwo Magii to Śmierciożercy oraz Lord Voldemort, dlatego uzyskanie przepustki za granicę musiało stanowić dla nich problem. A może zostali znowu potraktowani ulgowo? I kto by pomyślał, że Czarny Pan posiada jakiekolwiek ludzkie uczucia. A jeśli nie są to uczucia, to można powiedzieć, że... odruchy. Jakże prymitywne wydawało mi się to słowo, które określało równie prymitywne osoby. Musiałam wierzyć w człowieczeństwo wuja, bo wtedy nie potrafiłabym go szanować tak, jak szanuję teraz. Kochałam go, naprawdę go kochałam i panicznie bałam się, że mogłabym go stracić. Ale przecież on był wieczny, prawie tak, jak ja byłam. Nieśmiertelni cenili go tak, jakby był równy im samym. I nie chodziło tu wcale o siłę czy potęgę, lecz raczej o oblicze jego duszy. On po prostu miał w sobie coś, co sprawiało, że niektórzy nienawidzili go śmiertelnie, inni zaś - kochali do szaleństwa. Najlepszym tego przykładem była Bellatriks. Znałam ją przecież tak dobrze i do dnia dzisiejszego nie potrafiłam odgadnąć, co jej w nim tak imponowało. Chociaż z drugiej strony... co ja widziałam w tej jego stanowczej, chłodnej, szarmanckiej, często sarkastycznej osobie?
Zaproponowałam, aby się ubrać i udać na
śniadanie do sali, w której wczoraj odbył się bal. Barty przystał na to z
ochotą; widziałam gęsią skórkę na jego smukłych rękach i ramionach. Z pewnością
nie czuł się komfortowo w tej sypialni, czego winą była oczywiście niska
temperatura, ale nie chciał narzekać, ponieważ i ja tego nie robiłam. Zdawałam
sobie sprawę z tego, że musiał odczuwać swego rodzaju kompleks niższości
chociażby z powodu swego "gatunku". Był śmiertelnikiem i za żadne
skarby świata nie chciał tego zmieniać, aczkolwiek martwił go fakt, iż Armand,
którego przecież tak serdecznie nie znosił, był tak podobny do mnie. Barty
musiał czuć wewnętrzne rozdarcie i tak w zasadzie było, ja jednak nie
potrafiłam nic na to poradzić. Jedynym sposobem na uczynienie go takim, jak my,
była przemiana, na którą sam Crouch nie wyrażał zgody. Nie potrafiłabym znieść
jego śmierci. Wolałabym tylko jedno, krótkie, śmiertelne życie z nim, niż
zimną, surową wieczność samotnie, z tysiącem innych mężczyzn u boku.
Rozsunęłam cienkie, drewniane drzwi i wyszłam na zewnątrz. Zrobiłam zaledwie dwa kroki, kiedy serce zabiło mi mocno ze strachu, a w piersi poczułam coś takiego... Odetchnęłam głęboko, aby się uspokoić, a na mojej twarzy pojawił się mimowolnie lekki uśmiech.
- Profesorze... wystraszyłeś mnie... - wydyszałam, wciąż przyciskając obie drżące dłonie do mostka.
Wzrok Snape'a spoczął najpierw na mnie, później na Bartym - nie widziałam w nim najmniejszej choćby, przyjaznej iskierki. Nie ulegało wątpliwości, że nauczyciel był na nas zły, a ja domyśliłam się, co spowodowało takie poczucie w jego duszy. Skrzyżował ręce na piersiach i skinął głową w takim geście, że Crouch natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Pocałował ostatni raz mój policzek, choć w ogóle o tym nie myślał i ruszył spieszno w zupełnie przeciwną stronę. No cóż. I zostałam sam na sam z wściekłym Mistrzem Eliksirów. Poczułam się jeszcze mniejsza, niż w rzeczywistości byłam. Nigdy nie bałam się go, lecz czasami wydawał mi się naprawdę przerażający. Najlepszym wyjściem z tej trudnej sytuacji było udawać, że w ogóle nic się nie zmieniło. Dlatego oparłam się nonszalancko o rozsunięte do połowy drzwi i utkwiłam stanowczy wzrok w tych pustych, czarnych oczach profesora, który z całą mocą chciał zbić mnie z tropu.
- Musisz wiedzieć, że widzieli was wszyscy uczniowie z tej szkoły, pomijając reprezentantów pozostałych placówek - przemówił bardzo cichym, spokojnym głosem, w którym wyraźnie wyczuć mogłam nutkę groźby. Tylko ona powstrzymywała mnie przez rzuceniem mi w twarz potoku wyjaśnień. Postanowiłam więc czekać na jego ruch. Snape kontynuował swój monotonny wywód: - I tak mam całe mnóśtwo spraw na głowie bez waszych wybryków. Ale co ciebie interesują moje problemy...
- Oczywiście, jak zwykle masz rację - przerwałam mu, nieco zniecierpliwiona jego pretensjonalnym tonem, którym się do mnie zwracał. - Czy możesz przejść do meritum?
Popatrzyliśmy sobie w oczy, a żadne nie chciało ustąpić. Snape był niezwykle upartym człowiekiem, nie znałam go tak dobrze, jak chociażby Czarny Pan, był przecież tylko moim nauczycielem i, do czasu, wychowawcą, jednak dla każdego, nawet dla mnie, pozostawał wciąż nieodgadnioną tajemnicą. Czasami wydawało mi się, że tylko on sam znał je wszystkie, nie miał w życiu żadnego powiernika albo... ów powiernik nie żył już jakiś czas.
- Jak sobie życzysz - odparł w końcu, chyląc przede mną głowę w minimalnym geście uległości. - Dzisiejszego ranka otrzymałem od twojego wuja wiadomość. Życzy sobie widzieć cię jak najszybciej, możliwie jeszcze przed południem, w jego komnatach. I nie chce słyszeć o odmowie.
- Tak jest.
Patrzyłam przez chwilę, jak Snape odwraca się i zbiega po schodach na parter. Ach tak, do swoich niesamowicie ważnych spraw. Jakim on był egoistą... interesowało go tylko jego własne stanowisko i problemy, zawsze traktował mnie ulgowo, więc dlaczego teraz nagle coś mu się odmieniło? Co on sobie myśli, że po tych wszystkich latach wypowie ostrzej jedno czy dwa polecenia i dzięki temu ustawi mnie do pionu? Niedoczekanie jego...
Natomiast Czarny Pan miał mi coś bardzo ważnego do powiedzenia, tak, tego nie mogłam zignorować. Przecież nigdy nie wzywałby mnie bez powodu, zwłaszcza teraz. Natychmiast wróciłam do swojego pokoju, aby jak najszybciej spakować się i wyruszyć w podróż. Nie potrzebowałam pomocy Snape'a czy kogokolwiek innego, aby skorzystać z sieci Fiuu. Czym prędzej wtaszczyłam kufer na korytarz i podbiegłam do płonącego ciepłym, przyjemnym ogniem kominka, do którego wrzuciłam garść błyszczącego proszku. Płomienie natychmiast zabarwiły się na szmaragdowo zielony kolor, a ja wkroczyłam w nie z lekką obawą w sercu.
Przybyłam do posiadłości Czarnego Pana, wciąż nieco zaskoczona jego decyzją. Kiedy tylko pojawiłam się w palenisku kominka znajdującego się w jednym z pokoi apartamentu, porzuciłam swój kufer i pobiegłam mrocznym korytarzem w stronę komnaty wuja. Zastałam go siedzącego na kamiennym, twardym tronie, z Naginii zwiniętą po części na jego kolanach, po części na zimnej posadzce u stóp swego pana. Wpatrzony był w drzwi, zupełnie jakby mnie oczekiwał.
- Ach, Sophie - rzekł, uśmiechając się beztrosko. W tym uśmiechu było coś dziwnego, a zarazem przerażającego. - Dobrze, że już jesteś.
Nagini spełzła z jego kolan, jakby robiąc mi miejsce. Podeszłam do podestu i bez wahania zajęłam je. Czułam się jednak sztywna i zimna, nie potrafiłam tego wyjaśnić, ale... nie chciałam tu być. Naprawdę tęskniłam za wujem i on chyba czuł to samo. Trudno było mi przywyknąć do tak długiej rozłąki, która już dawała mi się we znaki. Jego kościste ręce oplotły się dookoła mnie jak dwa lodowate węże, przyciskając do piersi. Ja jednak miałam tyle pytań, na które musiał mi odpowiedzieć.
- Dlaczego chciałeś mnie widzieć? - zapytałam. Przez moment nie odzywał się w ogóle, gładząc bezwiednie moje włosy. Ale kiedy już to zrobił, zabrzmiał tak, jakby ważył każde słowo:
- Moją wolą jest, abyś spędziła te święta u Malfoyów. Wybacz, że nie powiadomiłem cię wcześniej, ale to świeży pomysł.
Poczułam, jak coś wielkiego i zimnego spada mi na dno żołądka. Nie było to przyjemne uczucie. Choć za wszelką cenę chciałam zachować ten sam wyraz twarzy, posmutniałam nieco i nie potrafiłam tego ukryć. Wuj pocałował mnie w policzek, jakby w ramach pocieszenia i dodał:
- Wysłałem sowę z wiadomością do twoich rodziców aby im to wyjaśnić. Nie smuć się.
- Ja rozumiem, że masz swoje plany, zamiary... ale mam już tyle lat, że mogę sama o sobie stanowić. Chciałam spędzić te święta w domu, a nie z obcymi ludźmi - mruknęłam, bardzo zawiedziona. - Mogłeś chociaż zapytać mnie o zdanie.
Czarny Pan ujął moje dłonie i ucałował je kilkakrotnie, co wprawiło mnie w spore zakłopotanie. Działo się ze mną coś dziwnego, już wcześniej to zauważyłam. Jakbym... oduczyła się bliskości wuja.
- Jeżeli tak bardzo ci na tym zależy, możesz odwiedzić ich w drugi dzień świąt, ale zgadzam się na to niechętnie - westchnął w końcu. Wyglądał na niezadowolonego, nawet nie chciał tego zamaskować. - Pamiętaj jednak, że twoja obecność tam może być dla Ghostów niebezpieczna. Przecież nie wyślę z tobą grupki Śmierciożerców, a jeżeli będziesz sama, ktoś może chcieć spróbować cię skrzywdzić.
Nic na to nie odpowiedziałam. Byłam zmęczona tymi ciągłymi podróżami, kłótniami, środkami bezpieczeństwa... Chciałam spędzić trochę czasu z Czarnym Panem, nie miałam pojęcia, kiedy znowu go zobaczę. jestem świadoma tego, że byłam egoistką, lecz teraz wolałam, kiedy wszystko było jak dawniej. Dumbledore miał swój Zakon Feniksa, Voldemort Śmierciożerców i nikt nie wierzył, że powrócił. Spędzałam z nim o wiele więcej czasu, niż teraz. Nieporównywalnie więcej. Jednak to on był panem i to jego słowo miało tu największą wartość. Westchnęłam ciężko i zamknęłam na chwilę oczy. Musiałam zgodzić się na wszystko, co mi narzucił, choć wcale nie uśmiechało mi się ukazywać mu swojej uległości. Według niego i tak już powinnam się cieszyć, że był łaskaw pójść ze mną na kompromis.
- Dobrze, niech i tak będzie. Czy to wszystko, co chciałeś mi przekazać? - zapytałam.
- Mam jeszcze jedną prośbę - rzekł, wypowiadając z naciskiem ostatnie słowo, chcąc podkreślić, że jest tylko i wyłącznie jednym, niepotrzebnym wyrazem, znaczącym zupełnie coś innego. - Chciałbym, abyś odwiedziła mnie dzień przez powrotem do Hogwartu. Jesteś w stanie to dla mnie zrobić?
Jego wielkie, szkarłatne oczy lśniły tak, jakby autentycznie płonęły żywym ogniem. Jakże mogłam odmówić takiemu spojrzeniu? Milcząco przytaknęłam, zsuwając się powoli z jego kolan. Na tym skończyła się nasza rozmowa.
Rozsunęłam cienkie, drewniane drzwi i wyszłam na zewnątrz. Zrobiłam zaledwie dwa kroki, kiedy serce zabiło mi mocno ze strachu, a w piersi poczułam coś takiego... Odetchnęłam głęboko, aby się uspokoić, a na mojej twarzy pojawił się mimowolnie lekki uśmiech.
- Profesorze... wystraszyłeś mnie... - wydyszałam, wciąż przyciskając obie drżące dłonie do mostka.
Wzrok Snape'a spoczął najpierw na mnie, później na Bartym - nie widziałam w nim najmniejszej choćby, przyjaznej iskierki. Nie ulegało wątpliwości, że nauczyciel był na nas zły, a ja domyśliłam się, co spowodowało takie poczucie w jego duszy. Skrzyżował ręce na piersiach i skinął głową w takim geście, że Crouch natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Pocałował ostatni raz mój policzek, choć w ogóle o tym nie myślał i ruszył spieszno w zupełnie przeciwną stronę. No cóż. I zostałam sam na sam z wściekłym Mistrzem Eliksirów. Poczułam się jeszcze mniejsza, niż w rzeczywistości byłam. Nigdy nie bałam się go, lecz czasami wydawał mi się naprawdę przerażający. Najlepszym wyjściem z tej trudnej sytuacji było udawać, że w ogóle nic się nie zmieniło. Dlatego oparłam się nonszalancko o rozsunięte do połowy drzwi i utkwiłam stanowczy wzrok w tych pustych, czarnych oczach profesora, który z całą mocą chciał zbić mnie z tropu.
- Musisz wiedzieć, że widzieli was wszyscy uczniowie z tej szkoły, pomijając reprezentantów pozostałych placówek - przemówił bardzo cichym, spokojnym głosem, w którym wyraźnie wyczuć mogłam nutkę groźby. Tylko ona powstrzymywała mnie przez rzuceniem mi w twarz potoku wyjaśnień. Postanowiłam więc czekać na jego ruch. Snape kontynuował swój monotonny wywód: - I tak mam całe mnóśtwo spraw na głowie bez waszych wybryków. Ale co ciebie interesują moje problemy...
- Oczywiście, jak zwykle masz rację - przerwałam mu, nieco zniecierpliwiona jego pretensjonalnym tonem, którym się do mnie zwracał. - Czy możesz przejść do meritum?
Popatrzyliśmy sobie w oczy, a żadne nie chciało ustąpić. Snape był niezwykle upartym człowiekiem, nie znałam go tak dobrze, jak chociażby Czarny Pan, był przecież tylko moim nauczycielem i, do czasu, wychowawcą, jednak dla każdego, nawet dla mnie, pozostawał wciąż nieodgadnioną tajemnicą. Czasami wydawało mi się, że tylko on sam znał je wszystkie, nie miał w życiu żadnego powiernika albo... ów powiernik nie żył już jakiś czas.
- Jak sobie życzysz - odparł w końcu, chyląc przede mną głowę w minimalnym geście uległości. - Dzisiejszego ranka otrzymałem od twojego wuja wiadomość. Życzy sobie widzieć cię jak najszybciej, możliwie jeszcze przed południem, w jego komnatach. I nie chce słyszeć o odmowie.
- Tak jest.
Patrzyłam przez chwilę, jak Snape odwraca się i zbiega po schodach na parter. Ach tak, do swoich niesamowicie ważnych spraw. Jakim on był egoistą... interesowało go tylko jego własne stanowisko i problemy, zawsze traktował mnie ulgowo, więc dlaczego teraz nagle coś mu się odmieniło? Co on sobie myśli, że po tych wszystkich latach wypowie ostrzej jedno czy dwa polecenia i dzięki temu ustawi mnie do pionu? Niedoczekanie jego...
Natomiast Czarny Pan miał mi coś bardzo ważnego do powiedzenia, tak, tego nie mogłam zignorować. Przecież nigdy nie wzywałby mnie bez powodu, zwłaszcza teraz. Natychmiast wróciłam do swojego pokoju, aby jak najszybciej spakować się i wyruszyć w podróż. Nie potrzebowałam pomocy Snape'a czy kogokolwiek innego, aby skorzystać z sieci Fiuu. Czym prędzej wtaszczyłam kufer na korytarz i podbiegłam do płonącego ciepłym, przyjemnym ogniem kominka, do którego wrzuciłam garść błyszczącego proszku. Płomienie natychmiast zabarwiły się na szmaragdowo zielony kolor, a ja wkroczyłam w nie z lekką obawą w sercu.
Przybyłam do posiadłości Czarnego Pana, wciąż nieco zaskoczona jego decyzją. Kiedy tylko pojawiłam się w palenisku kominka znajdującego się w jednym z pokoi apartamentu, porzuciłam swój kufer i pobiegłam mrocznym korytarzem w stronę komnaty wuja. Zastałam go siedzącego na kamiennym, twardym tronie, z Naginii zwiniętą po części na jego kolanach, po części na zimnej posadzce u stóp swego pana. Wpatrzony był w drzwi, zupełnie jakby mnie oczekiwał.
- Ach, Sophie - rzekł, uśmiechając się beztrosko. W tym uśmiechu było coś dziwnego, a zarazem przerażającego. - Dobrze, że już jesteś.
Nagini spełzła z jego kolan, jakby robiąc mi miejsce. Podeszłam do podestu i bez wahania zajęłam je. Czułam się jednak sztywna i zimna, nie potrafiłam tego wyjaśnić, ale... nie chciałam tu być. Naprawdę tęskniłam za wujem i on chyba czuł to samo. Trudno było mi przywyknąć do tak długiej rozłąki, która już dawała mi się we znaki. Jego kościste ręce oplotły się dookoła mnie jak dwa lodowate węże, przyciskając do piersi. Ja jednak miałam tyle pytań, na które musiał mi odpowiedzieć.
- Dlaczego chciałeś mnie widzieć? - zapytałam. Przez moment nie odzywał się w ogóle, gładząc bezwiednie moje włosy. Ale kiedy już to zrobił, zabrzmiał tak, jakby ważył każde słowo:
- Moją wolą jest, abyś spędziła te święta u Malfoyów. Wybacz, że nie powiadomiłem cię wcześniej, ale to świeży pomysł.
Poczułam, jak coś wielkiego i zimnego spada mi na dno żołądka. Nie było to przyjemne uczucie. Choć za wszelką cenę chciałam zachować ten sam wyraz twarzy, posmutniałam nieco i nie potrafiłam tego ukryć. Wuj pocałował mnie w policzek, jakby w ramach pocieszenia i dodał:
- Wysłałem sowę z wiadomością do twoich rodziców aby im to wyjaśnić. Nie smuć się.
- Ja rozumiem, że masz swoje plany, zamiary... ale mam już tyle lat, że mogę sama o sobie stanowić. Chciałam spędzić te święta w domu, a nie z obcymi ludźmi - mruknęłam, bardzo zawiedziona. - Mogłeś chociaż zapytać mnie o zdanie.
Czarny Pan ujął moje dłonie i ucałował je kilkakrotnie, co wprawiło mnie w spore zakłopotanie. Działo się ze mną coś dziwnego, już wcześniej to zauważyłam. Jakbym... oduczyła się bliskości wuja.
- Jeżeli tak bardzo ci na tym zależy, możesz odwiedzić ich w drugi dzień świąt, ale zgadzam się na to niechętnie - westchnął w końcu. Wyglądał na niezadowolonego, nawet nie chciał tego zamaskować. - Pamiętaj jednak, że twoja obecność tam może być dla Ghostów niebezpieczna. Przecież nie wyślę z tobą grupki Śmierciożerców, a jeżeli będziesz sama, ktoś może chcieć spróbować cię skrzywdzić.
Nic na to nie odpowiedziałam. Byłam zmęczona tymi ciągłymi podróżami, kłótniami, środkami bezpieczeństwa... Chciałam spędzić trochę czasu z Czarnym Panem, nie miałam pojęcia, kiedy znowu go zobaczę. jestem świadoma tego, że byłam egoistką, lecz teraz wolałam, kiedy wszystko było jak dawniej. Dumbledore miał swój Zakon Feniksa, Voldemort Śmierciożerców i nikt nie wierzył, że powrócił. Spędzałam z nim o wiele więcej czasu, niż teraz. Nieporównywalnie więcej. Jednak to on był panem i to jego słowo miało tu największą wartość. Westchnęłam ciężko i zamknęłam na chwilę oczy. Musiałam zgodzić się na wszystko, co mi narzucił, choć wcale nie uśmiechało mi się ukazywać mu swojej uległości. Według niego i tak już powinnam się cieszyć, że był łaskaw pójść ze mną na kompromis.
- Dobrze, niech i tak będzie. Czy to wszystko, co chciałeś mi przekazać? - zapytałam.
- Mam jeszcze jedną prośbę - rzekł, wypowiadając z naciskiem ostatnie słowo, chcąc podkreślić, że jest tylko i wyłącznie jednym, niepotrzebnym wyrazem, znaczącym zupełnie coś innego. - Chciałbym, abyś odwiedziła mnie dzień przez powrotem do Hogwartu. Jesteś w stanie to dla mnie zrobić?
Jego wielkie, szkarłatne oczy lśniły tak, jakby autentycznie płonęły żywym ogniem. Jakże mogłam odmówić takiemu spojrzeniu? Milcząco przytaknęłam, zsuwając się powoli z jego kolan. Na tym skończyła się nasza rozmowa.
~*~
Musiałam całkowicie zmienić ten rozdział,
dlatego jest krótki i końcówka jest kiepska. Wyjeżdżam, dlatego mam nadzieję,
że jeszcze zanim opuszczę dom, uda mi się coś napisać. Mam nadzieję, że w roku
2013 pozostaniecie ze mną tak, jak do dziś xD Dodatkowo zapraszam na
kochanek-muz, dodałam kolejny rozdział.
PS: Skasowano mi bloga z linkami, dlatego mam prośbę - zostawcie w komentarzach adresy waszych blogów.
PS: Skasowano mi bloga z linkami, dlatego mam prośbę - zostawcie w komentarzach adresy waszych blogów.