26 grudnia 2011

Rozdział 309

         W poniedziałek, kiedy nadszedł czas lekcji obrony przed czarną magią, naprawdę się obawiałam. W końcu żadna z uczennic nie znała jeszcze Barty’ego, a on był przecież bardzo przystojnym mężczyzną. No i ja sama… nie ukrywałam tego, niezwykle byłam o niego zazdrosna. I to strasznie. Zasiadłam z Sapphire w drugiej ławce i wyciągnęłam podręczniki. Miałam nadzieję, że Barty nie weźmie przykładu z Carrowa i nie będzie nas uczył, jak torturować uczniów. Ślizgoni wyglądali na bardzo pewnych siebie, jak zwykle zresztą, reszta zaś siedziała w swoich ławkach jak na szpilkach.
- Dzień dobry. Proszę siadać.
Wszedł Barty, a kilku uczniów Domu Węża zajęło miejsca, profesor zaś stanął za katedrą. Wszystkie pary oczu utkwione były w nim tak intensywnie, że ten nieco się zmieszał.
- Jak już przedstawił mnie profesor Snape, jestem Bartemiusz Crouch i w tym roku będę was nauczał obrony przed czarną magią. Jestem tu na zastępstwie za pana Carrowa, więc chciałbym kontynuować temat, który rozpoczął… Draco, pokaż mi swoje notatki.
Malfoy zaśmiał się drwiąco i rozejrzał się dookoła, natomiast Neville odezwał się, napinając się walecznie:
- Nie mamy żadnych notatek, Carrow uczył nas jedynie torturować młodszych, a jeśli zamierza pan to kontynuować, to będzie musiał się pan ze mną zmierzyć! Nie chcemy tu Śmierciożerców! Gwardia Dumbledore’a!
Barty podszedł do niego, na jego twarzy malował się wręcz stoicki spokój. Wydało mi się to złowieszcze.
- Nie odeślę cię do pana Carrowa, bo już wystarczająco jesteś posiniaczony. Usiądź – rzekł, po czym odwrócił się do zaskoczonego Longbottoma plecami i wrócił za katedrę, mówiąc: - Zapiszcie temat dzisiejszej lekcji. Inferiusy w życiu codziennym czarodzieja.
Niewiele zapamiętałam z tej lekcji. Byłam zajęta obserwacją dziewcząt. Niektóre wciąż były przerażone faktem, że uczy nas Śmierciożerca, ale Ślizgonki… myślałam, że roztrzaskam im wszystkim łby. Pansy była zakochana w Malfoyu, to nie podlegało wątpliwości, ale patrzyła na Croucha tak, że poczułam się naprawdę nieswojo. Kiedy rozbrzmiał dzwonek, a uczniowie opuścili klasę, ja natychmiast podeszłam do biurka i usiadłam na brzegu jego blatu.
- I jak ci się podobało? Już byłeś nauczycielem, ale jako Moody, więc… Naprawdę mi zaimponowałeś, kiedy nie wysłałeś Longbottoma do Carrowa – odezwałam się, obserwując, jak Barty przygotowuje się do lekcji z drugoroczniakami.
- Było całkiem dobrze, myślałem, że będą się bardziej buntować. A tobie jak się podobała lekcja? – spytał.
- Trochę zbyt dużo teorii jak dla mnie. Może powinieneś pokazać nam coś w praktyce? Co planujesz na następną lekcję?
- Hmm, skoro Carrow niczego nie zrobił… To pewnie przejdziemy do dementorów, to dosyć długi temat, na co najmniej pięć lekcji… wiem, że nie powinienem, ale w końcu to jest szkoła i zbieramy się po to, aby się uczyć. Przejdziemy więc do Patronusa – rzekł.
- No, to możesz zabrać nas do Hogsmeade, abyśmy na nim poćwiczyli. Albo powiedz Snape’owi, żeby nam jednego sprowadził – zaproponowałam.
- Nie, to jest wykluczone, Snape mi na to nie zezwoli. Lepiej będzie zabrać was na błonia, przecież bramy strzegą dwa dementorzy. No, coś wymyślę. Idź już na eliksiry, nie chcę, żebyś się spóźniła – odparł.
Zsunęłam się z biurka, pocałowałam go w policzek i opuściłam klasę. Do dzwonka pozostało jeszcze kilka minut, kiedy już dotarłam do lochów. Zastałam tam podniecone, ślizgońskie dziewczyny, rozmawiające ze sobą o czymś rozemocjonowanymi głosami.
- …on ukrywał się w ciele Moody’ego w czwartej klasie. Nie mogę uwierzyć, że nas uczył, a my o tym nie wiedzieliśmy – mówiła jasnowłosa Celestyna.
- Jest śliczny, to dziwne, że tego wcześniej nie zau…
- Sapphire, ty też? – wysyczałam, a ona rzuciła mi szybkie spojrzenie i zaczerwieniła się gwałtownie. – Masz Dracona, więc nim się zajmij.
- No dobra, nie jest aż tak ładny – stwierdziła, przewracając oczami ze zniecierpliwieniem, po czym dodała głośniej, aby inne Ślizgonki usłyszały: - Sophie jest bardzo zazdrosna, więc zachwycajmy się profesorem Crouchem, kiedy jej nie ma w pobliżu.
Dziewczyny zaczęły się śmiać, ja zaś zmarszczyłam brwi. To było głupie, zachowywały się jak jakieś dwunastoletnie gówniary.
- Nie jestem zazdrosna, raczej wściekła, bo się rozpływacie nad Bartym, jakby był waszym kolegą, a jest przecież nauczycielem – oświadczyłam.
- To także twój nauczyciel, a jakoś nie przeszkadza ci to w sypianiu z nim.
Zaczerwieniłam się z wściekłości, ale nie zdążyłam nic na to odpowiedzieć, bo podniecone dziewczęta otoczyły mnie ze wszystkich stron, ciekawe tej informacji. Na szczęście ocalił mnie Slughorn, który otworzył wielkim, mosiężnym kluczem nieheblowane drzwi o wpuścił nas do środka. Specjalnie usiadłam pomiędzy chłopakami, aby uwolnić się od rozchichotanego towarzystwa koleżanek.
- Jesteście już w ostatniej klasie, więc możemy zabawić się w jakieś bardziej niebezpieczne eliksiry. Na dzisiejszą lekcję zaplanowałem eliksir jadzący. To jedna z najsilniejszych trucizn, jakie istnieją. Dlatego proszę o nadzwyczajną ostrożność – rzekł. Po tej krótkiej przemowie kazał nam dobrać się w pary. Sapphire przysunęła się w kierunku Dracona. Poczułam się odrzucona przez przyjaciółkę, lecz tak naprawdę… nie byłyśmy dla siebie już tak bliskie. Obok mnie jednak usiadła Ashley Pail. Jęknęłam w duchu, ale w sumie co miałam jej powiedzieć? Poza tym przynajmniej nie będzie przeszkadzać. Otworzyłam podręcznik na odpowiedniej stronie i zaczęłam ciąć jasnożółte korzonki.
- Rozgnieć te pająki – mruknęłam. Blondynka wydała jęk obrzydzenia.
- Nie dotknę ich – odpowiedziała, krzywiąc się. Rzuciłam w jej stronę oburzone spojrzenie i machnęłam w stronę kupki wysuszonych pająków różdżką, które zmieniły się w proszek.

*

         Z Czarnym Panem nie miałam kontaktu już od dawna. Trochę stresowałam się przed trzydziestym września. W końcu rywalizacja między siedmioma szkołami to duża rzecz… Byłam pod sporą presją, zwłaszcza, że dobrze znałam Snape’a i nie chciałam go zawieść. Nie bałam się zadań. Pokonanie smoka? Strasznie oklepane, ale bądź co bądź…
         Dzień przed Pierwszą Konkurencją po południu dyrektor wybrał tuzin uczniów i nakazał im zostać na kilka minut po obiedzie, aby wszystko im wyjaśnić.
- Teraz idźcie się spakować, za dwie godziny czekam na was w Wielkiej Sali – rzekł, patrząc na każdego po kolei. Wybrał głównie Ślizgonów, z Gryffindoru, Hufflepuffu i Ravenclawu wyłącznie po jednej osobie, dla zasady. – Obecnie musimy użyć proszku Fiuu, ponieważ profesor Hagrid nie skończył reperować naszego środka transportu. Rozejść się.
Zostaliśmy odprowadzeni do naszych dormitoriów przez zamaskowanych Śmierciożerców, którzy mieli strzec Hogwartu pod nieobecność dyrektora. Formalnie to McGonagall miała być zastępcą, ale Mistrz Eliksirów nakazał rodzeństwu Carrow zaopiekować się szkołą. Powiem szczerze, mimo że Severus osobiście nie karał uczniów, ale powodował większy strach niż Amycus i Alecto razem wzięci. Był inteligentny, przebiegły i niesamowicie nieprzewidywalny, a oni… oni wykonywali ślepo jego rozkazy. Uczniowie z radością stawiali im opór, mimo że później zostawali wieszani przez Filcha pod sufitem łańcuchami za ręce, byli bici i torturowani przez Amycusa, a czasem trafiali też na całą noc do Zakazanego Lasu. Nauczyciele nie odsyłali ich do Carrowa, o ile przewinienia jakoś można było zatuszować. Bartemiusz również starał się jakoś ułatwić im życie, mimo że z początku spotkał się z bardzo chłodnym przyjęciem.  Oczywiście, dziewczęta szybciej się do niego przekonywały, ale niektórzy uczniowie wciąż byli dla niego niezwykle nieprzyjemni i chamscy.
         O określonej porze pojawiliśmy się w Wielkiej Sali, taszcząc walizki. Kufer Ashley nawet na twarzy Snape’a wywołał lekki uśmiech. Był różowy i błyszczący, plastikowa rączka zaś oklejona była cekinami. Nikt jednak nie ośmielił się tego skomentować. Dyrektor szybko podliczył uczniów, po czym rzekł:
- Skoro jesteśmy już w komplecie, niech każdy podejdzie i weźmie sobie szczyptę proszku. Profesor Slughorn zaprezentuje nam.
Wszystkie pary oczu zwróciły się w stronę nauczyciela eliksirów, który wzdrygnął się i oblał zimnym potem. Od zawsze bardzo lubił Snape’a, ale od kiedy ten ujawnił się, zawsze, gdy zwracał się do Slughorna, ten wyglądał na przerażonego. Podszedł do kominka, zanurzył wielką, pulchną dłoń do chińskiej wazy w niebieskie słowiki i wrzucił garść połyskującego proszku. Kiedy płomienie buchnęły zielenią, wkroczył w nie, mówiąc:
- Wizard’s College!
Barwy zawirowały w kominku, a nauczyciel zniknął. Zaraz po nim Snape kazał mnie i Barty’emu przenieść się do amerykańskiej szkoły. Najpierw do kominka wskoczyłam ja, potem Crouch. Wysadziło mnie w jakimś ładnym, prostokątnym i bardzo nowoczesnym pomieszczeniu. Musiał to być gabinet dyrektora, ale bardzo różnił się od gabinetu Snape’a w Hogwarcie. Wyglądał trochę jak krótki korytarz, na którego końcu na ścianie wisiała wielka flaga Stanów Zjednoczonych. Znajdowało się tam też Łądne, białe biurko i wysokie, skórzane krzesło. Podłoga pokryta była błękitną wykładziną, a ściany – granatową tapetą w pionowe, szare pasy. Wzdłuż obu ścian stały identyczne, twarde, proste krzesła, a z sufitu zwieszał się wielki, żelazny żyrandol z długimi świecami.
Tuż za mną pojawił się Barty. Snape wszedł do kominka jako ostatni. Akurat otrzepywał szatę z sadzy, kiedy drzwi otworzyły się i wkroczył dyrektor Wizard’s College.
- Jesteście wcześni, niź się zapowiedzieli – odezwał się i podszedł do Snape’a, aby uścisnąć mu dłoń.
- Proszę się nie wysilać, wybrałem uczniów, którzy rozumieją język angielski – rzekł. – Może najpierw odeślemy uczniów do ich kwatery, a później wszystko omówimy.
- Świetnie. Wiemy, w jakiej jesteście sytuacji, przygotowaliśmy dla pańskich uczniów osobne skrzydło w wierzy… Pani Stickout was zaprowadzi – zwrócił się do nas profesor House i otworzył drzwi, za którymi stała uśmiechnięta kobieta po pięćdziesiątce. Przypominała trochę panią Sprout, ale była czysta i, jak się później okazało, uczyła transmutacji. Udaliśmy się za nią. Ani Severus, ani Slughorn, ani Barty nie poszli razem z nami. Nauczyciele pewnie nocowali gdzieś indziej.
- Ty jesteś reprezentantką Hogwartu, prawda? – zapytała mnie profesor Stickout, uśmiechając się do mnie przyjaźnie. – A nauczyciel to…?
- Profesor Crouch od obrony przed czarną magią – odparłam. Tutaj była zupełnie inna pora, uczniowie właśnie spożywali obiad. Dziwnie się czułam, w jednej chwili widząc wieczór, w drugiej zaś słońce w najwyższym punkcie na niebie.
Idąc, podziwiałam jakże różniące się od Hogwartu korytarze. Dziedzińce były rozjaśnione jesiennym, acz ciepłym słońcem, ściany były nagie, ale pozbawione tej chłodnej surowości. Zamek nie był ani w jednym stopniu tak mroczny, jak Hogwart. Byłam ciekawa, jak przyjmą nas uczniowie. Nie mogłam powstrzymać myśli, że mogą nas potraktować gorzej tylko dlatego, że jako Polacy mieszkamy w trochę mniej rozwiniętym kraju. To taki głupi stereotyp, że mieszkańcy Środkowej i Wschodniej Europy są gorsi. Nie zamierzałam wdawać się w kłótnie i konflikty. Od tego zależało, jak potoczy się tu moja kariera. Mugole mnie uwielbiali, to fakt. Czarodzieje zaś… no, to było trochę problematyczne. Kochali moją muzykę, nawet mnie w postaci piosenkarki, ale wiedzieli, kim jestem. Jakimś cudem utrzymało się to w tajemnicy za granicą, jako takiej oczywiście. Wielu ludzi myślało po prostu, że to plotka. Inni uwierzyli, a niektórzy zaś… że ktoś chce zniszczyć mój wizerunek. Wiedziałam, że jeśli dojdzie do ostatecznego starcia między Voldemortem a Harrym, a dojdzie na pewno, wszystko się potwierdzi.

- Tutaj będą spały dziewczynki, a za tamtymi drzwiami chłopcy – powiedziała amerykańska nauczycielka z serdecznym uśmiechem, kiedy wprowadziła nas do wieży. Nie było tu domów, jedynie klasy od A do F. Osoby przydzielone były do nich alfabetycznie, roczników było siedem, ale osoby uczyły się tu od dwunastego roku życia. – Jeśli któreś z was czegoś by potrzebowało, możecie wezwać skrzata. Kolacja odbędzie się o ósmej, wasz dyrektor po was przyjdzie.
Opuściła sypialnię dziewcząt i zamknęła za sobą drzwi. Szczerze mówiąc, byłam ciekawa, jak wygląda zamek z zewnątrz oraz błonia, więc skinęłam na Ashley i obie wyszłyśmy z pokoju. Wolałam spędzać czas z nią, niż z Sapphire, sama nie wiem, dlaczego. Być może byłam już zmęczona ciągłymi sprzeczkami z przyjaciółką, mimo że dałam już spokój jej i Draconowi. A Ashley mówiła dużo o kosmetykach, wakacjach i tego rodzaju błahostkach.
         Wyszłyśmy z zamku na zalane słońcem trawniki, a naszym oczom ukazało się rozległe, lecz tak różne od hogwardzkich błoni podwórze, że aż zatrzymałyśmy się na chwilę, by się mu przyjrzeć. U nas dookoła otaczała zamek zielona trawa, widać było jezioro oraz las. Tutaj zaś – dziwna sprawa – mnóstwo było brukowanych różową cegłą uliczek, drewnianych ławek, a po środku małego placyku – fontanna. Szklarnie umiejscowione były w lekkim oddaleniu od szkoły. Ta podobna była nieco do Hogwartu, ale wykonana była z błękitno szarego kamienia, które efektywnie odbijał promienie słońca, tworząc dookoła zamku poświatę przypominającą aureolę.
- Różni się od Hogwartu, nie? – zapytała Ashley, rozglądając się dookoła. – Bardzo ładny, szkoda, że nasza szkoła nie jest tak wesoła.
- Nie ciesz się, zobaczymy, jak nas potraktują tubylcy – mruknęłam. Już nauczyłam się ignorować jej słabo rozwinięte słownictwo. Sama nie wiem, czym było spowodowane i… chyba nie chciałam się dowiedzieć. – Jesteśmy przecież gorsi
- Aha! – krzyknęła tak gwałtownie, że aż wzdrygnęłam się. – Ty też ulegasz stereotypom. Myślisz, że wszyscy Amerykanie uważają się za lepszych.
Spojrzałam na nią ze zdumieniem. Tak, to było słuszne spostrzeżenie, ale najdziwniejsze było to, że osobą, która zwróciła mi uwagę była Ashley Pail. Nie podejrzewałabym jej o przejaw jakiejś umiejętności głębszego myślenia, ale bądź co bądź… miała rację. Uśmiechnęłam się.
- Faktycznie. Mój błąd – stwierdziłam. Ruszyłyśmy powoli uliczkami, podziwiając posadzone przy nich różnobarwne kwiaty.
Teraz, kiedy oddaliłyśmy się już od Sapphire, poczułam się nagle wolna. Przez te wszystkie lata łudziłam się, że mogę zaprzyjaźnić się z ludźmi normalnymi, że jestem inna niż Czarny Pan, ale… on miał rację. Nie potrafiłam wytrzymać z jedną osobą zbyt długo, czułam do niej wtedy swego rodzaju… niechęć. To było głupie, wiem, ale nie potrafiłam nad tym zapanować. Nie odnosiło się to oczywiście do osób, które kochałam. Barty czy wuj… oni byli dla mnie niczym bogowie, czułam to od początku, że nigdy nie będę mieć dosyć ich towarzystwa. A Sapphire… to wszystko, jak już kiedyś wspomniałam, było naciągane, przynajmniej na końcu. Jej chyba też było lepiej beze mnie. Kiedy o tym myślę, to chyba lepiej było dla przyjaźni mojej i Darli, że skończyła się w takim momencie. Głupio pomyślałam, prawda? Wolałabym, aby żyła, lecz czy lepiej byłoby, aby umarła, kiedy byłybyśmy o coś skłócone? Nie, dobra. To zbyt delikatny temat, aby go teraz drążyć.

         Byłyśmy właśnie niedaleko fontanny, kiedy w całym zamku rozbrzmiał ostry, nieprzyjemny dzwonek, a zaraz po nim typowy, szkolny gwar. Obiad musiał się już skończyć. Tak pomyślałam, że uczniowie Wizard’s College zostali dziś i jutro zwolnieni z lekcji i wcale się nie pomyliłam. Zaledwie jakieś pięć minut później drzwi wejściowe rozwarł się na oścież, a na dziedziniec i podwórko wysypały się około dwa tuziny młodych Amerykanów.
- Podejdźmy do nich – zaproponowała blondynka, ale chwyciłam jej ramię, aby ją powstrzymać.
- Nie, dajmy im spokój – mruknęłam. – Skąd wiesz, czy są przyjaźnie nastawieni? Chcesz się wdać w sprzeczkę? Snape spali się ze wstydu, nie ma sensu go prowokować. Wracajmy już.
Czym prędzej ruszyliśmy ścieżką w stronę zamku, unikając podejrzliwych spojrzeń uczniów. Gdyby to Dumbledore był dyrektorem, nie zależałoby mi na opinii Amerykanów, ale on przecież nie żył. A na Mistrzu Eliksirów mi zależało. Dlatego dotarłyśmy do szkoły praktycznie niezauważalne. W środku było więcej osób, przez co łatwiej było nam się wmieszać w tłum, acz dotarcie do wieży zajęło nam całkiem sporo czasu. Pansy siedziała pośród otaczających ją hogwartczyków i opowiadała jakąś zabawną historię. Zauważyłam, że słuchali jej sami Ślizgoni, reszta siedziała pod oknem i rozmawiała o czymś przyciszonymi głosami. Nie spodobało mi się to, ponieważ, może to głupie, ale ów widok skojarzył mi się z oddzieleniem Żydów od zacnej rasy podczas drugiej wojny światowej. Nie zrobiłam jednak nic, ponieważ to była sprawa ich, a nie moja. W pokoju, jedno obok drugiego, stały poustawiane zwyczajne, żelazne łóżka nakryte czystą, szarą pościelą. Dyrekcja Wizard’s College nie postarała się, oj, nie. Hogwart ugościłby ich o wiele zacniej, niż oni nas, ale w sumie jutro będzie już po wszystkim. Z tego, co udało mi się usłyszeć, Hagrid był w trakcie naprawy czegoś, za pomocą czego mieliśmy tu się dostać. Dlatego mam czelność mniemać, że w październiku będziemy mieszkać w owym pojeździe i nie będziemy musieli się mordować w jednym pomieszczeniu. Bo, proszę, Ślizgoni i Puchoni razem w pokoju to lekka przesada.
- I co, widziałyście któregoś uczestnika? – zapytała znienacka Pansy, przerywając swoją niezwykle zabawną historyjkę.
- Nie. Stwierdziłam, że nie chcę się wdawać w kłótnie z tymi wszystkimi… no. Nie tego Snape ode mnie oczekuje – odparłam, wzruszając ramionami. Podeszłam do łóżka ustawionego pod wielkim oknem, pod którym umieszczono mój kufer i usiadłam u wezgłowia, po czym wyciągnęłam z kieszeni swoją różdżkę i zaczęłam ją polerować. Z tego, co było mi wiadome, przed Turniejem Trójmagicznym sprawdzano różdżki. Ale kto miałby to zrobić, skoro Czarny Pan porywał wszystkich wytwórców? Może Amerykanie mają swojego? A może sprowadzą jakiegoś goblina? Wszak oni znają się na magii czarodziejów równie dobrze, co my, mimo że słynna, tajemnicza wiedza na temat różdżkarstwa jest pilnie strzeżona. Bądź co bądź nie chciałam oddać mojej do badania brudnej.

         Nie pomyliłam się. Przed kolacją, kiedy wszyscy byli już bardzo znudzeni i zmęczeni, Snape przyszedł po mnie i mojego sekundanta, aby zaprowadzić nas do komnaty. Po drodze nie spotkaliśmy nikogo, ale nie było to dla mnie problemem. Strasznie mnie ciekawiło, jak wyglądają inni reprezentanci. Snape podał mi ich imina i nazwiska, ale niewiele mi powiedziały.
Weszliśmy do, jak się później okazało, jednej z nieużywanych klas. W ławkach siedziało już dziesięć osób, przy każdej dwójce zaś czuwał dyrektor, a jakaś ładna, ciemnowłosa dziewczyna robiła zdjęcia wielkim aparatem. Przy biurku nauczycielskim siedział sędziwy starzec z brodą splecioną w gruby warkocz. Do jej końca przywiązany miał złoty dzwoneczek, który przy każdym, choćby najlżejszym ruchu głową, wydawał z siebie delikatny, wysoki dźwięk.
- Czekamy jeszcze na profesora House’a i jego podopiecznych, pojawił się pewien problem z jednym smokiem – odezwała się dyrektorka japońskiej szkoły. Jej akcent był zaskakująco dobry jak na pochodzenie.
Usiedliśmy w wolnej ławce, a ja rozejrzałam się. Klasa nie różniła się od tych hogwardzkich niczym szczególnym. Szczerze mówiąc, najmniej mnie interesował właśnie wygląd Wizard’s College. Nie mogłam się doczekać zaś, żeby obejrzeć szkołę pani profesor Yoki, z tego, co widziałam po sposobie ubierania jej oraz dwóch jej uczniów, musiała panować tam japońska tradycja, stara i niezmienna.
Jakieś dwie minuty później do pomieszczenia wpadł profesor House, spocony i zdyszany, prowadząc ucznia i uczennicę.
- Przepraszam za spóźnienie, ale okazało się, że zamiast smoka dostarczono nam smoczych… wszyscy uczniowie muszą mieć przecież równe szanse – wysapał, siadając przy stoliku obok Severusa. – Tak sądzę, że możemy zacząć.
- No to może zaczniemy od naszego świeżo przybyłego gościa, madame Maxime… - zwrócił się pół-olbrzymki wytwórca różdżek, skłoniwszy lekko głowę w stronę jej wielkiej postaci. – Poproszę do siebie Diane Mercier i Ingrid Ancien.
Wstały dwie smukłe osiemnastoletnie dziewczyny. Wyglądały na nieco wystraszone faktem, że są poddawane testowi jako pierwsze, ale staruszek poprosił jedynie o ich różdżki, mówiąc, z uśmiechem:
- Nie bójcie się, stary Clay tylko obejrzy wasze różdżki i jesteście wolne. Yvonne McDevvy zada kilka pytań reprezentantce.
Zbadał różdżkę najpierw ciemnowłosej, ślicznej Diane, później rudej Ingrid, a kiedy pierwsza wyszła z czającą się w kącie starszą panią, której dotąd nie zauważyłam, Clay wywołał dziewczęta ze szkoły Reigi Sakusha: Kumiko Madoka i Hanako Nanami. Obie były ode mnie młodsze, gładkie, kruczoczarne włosy zaczesane miały do tyłu i uformowane w identyczne, płaskie koki. Zwiewne, czerwono-zielone szaty miały w sobie coś japońskiego. Następnie wystąpił reprezentant i sekundant albańskiej szkoły: Dalmacy Emer i Hegezy Mbiemer, którzy wyglądali na tak dumnych, że wolałam się im dłużej nie przyglądać. Oboje mieli krótkie, ciemne włosy, śniadą skórę i pałające, wielkie oczy. Ubrani byli w lniane szaty koloru khaki, na plecach których wymalowane było słońce i biegnące dookoła niego jakieś albańskie hasło, którego nie mogłam zrozumieć.
- Poproszę Sophie Serpens i Ottona Piusa z Hogwartu – rzekł Clay, a dyrektor Wizard’s College uśmiechnął się do Snape’a i powiedział:
- Twórca różdżek się jeszcze u nas uchował, ale go wam nie oddamy.
Mistrz Eliksirów zachichotał. Wstałam i podałam wytwórcy swoją różdżkę. Starzec obejrzał ją dokładnie, lekko machnął, a z jej końca wystrzeliły srebrne iskry.
- Ollivander, tak? Znam się na swoim fachu, z przykrością dowiedziałem się o jego zniknięciu – mruknął i oddał mi różdżkę
Udałam się od razu na korytarz, gdzie czekała na mnie dziennikarka. Usiadłyśmy bez słowa na kamiennej ławie ustawionej pod ścianą.
- Mam do ciebie kilka pytań, Sophie – odezwała się, wyciągając długi zwój pergaminu i samo notujące, orle pióro, które zapisało na jego szczycie moje imię i nazwisko. – Dużo się mówi o dziwnych metodach nauczania w Hogwarcie. Wypowiedz się na ten temat.
- No cóż… profesor Snape godnie zastępuje poprzedniego dyrektora. A to, że wprowadził odrobinę dyscypliny to nic złego – odparłam. – Wiadomo, że obecnie w naszym kraju panuje lekki chaos. Dobry dyrektor to taki, który potrafi zapanować nad przerażonymi uczniami. Mnie bardzo się podoba w Hogwarcie, dlatego chcę go godnie reprezentować.
Pióro zapisało moją wypowiedź dokładnie słowo w słowo.
- Masz już jakiś plan co do pierwszej dyscypliny?
- Nie, będę improwizować. Zobaczymy, co z tego wyjdzie – oświadczyłam. – Myślę, że ten Siedmiobój przypomina trochę Turniej Trójmagiczny. Sprawdzanie różdżek, smoki… mam tylko nadzieję, że nikt nie zginie.

~*~


Przepraszam, że długo nie pisałam, ale wiadomo, jak to jest. Bardzo się zapuściłam, nie tylko z pisaniem, ale i z modelingiem… Masakra. Przepraszam bardzo. Jest to ostatni rozdział w 2011 roku, ponieważ zostało mi jeszcze kilka blogów, na które pasowałoby coś napisać. Dziękuję za to, że byliście ze mną i mam nadzieję, że wytrzymacie jeszcze długo, długo xD Dedykacja dla Was wszystkich :) W menu „W następnym odcinku” znajduje się kolejny cytat. A teraz zapraszam Was na moje konto na tumblr.com xD