23 czerwca 2011

Rozdział 300

         Nadszedł wieczór. Czarny Pan chodził tam i z powrotem po dużym balkonie, myśląc usilnie. Czuł się bardzo zniecierpliwiony i rozdrażniony. Na głowie miał mnóstwo problemów, potrzebował zapomnieć o nich choć na chwilę. Ale utonięcie w ramionach Sophie już nie wystarczało. Oparł się o nagrzaną przez słońce ścianę i spojrzał w gwiazdy. Nie mógł tak dłużej siedzieć i nic nie robić. Dlatego wzbił się w powietrze i przymknął oczy. Chłodny wiatr przyniósł mu ulgę w tej gorączce. Sam nie wiedział, dlaczego tak się czuł.
Leciał zaledwie kilka minut. Do Dziurawego Kotła dotarł szybko. Zarzucił kaptur na głowę i wszedł do środka. Było tam mnóstwo zamaskowanych ludzi, rozmawiających ze sobą głowa przy głowie, przyciszonymi głosami. Podszedł do baru i zamówił butelkę ognistej whisky, po czym usiadł przy stoliku w kącie. Po pierwszym kieliszku poczuł się o wiele lepiej. Miał mocną głowę, jeśli chodziło o alkohol, chociaż wolał pić jedynie dla smaku. Efekt był dlań mało istotny. Sącząc powoli whisky ze szklanki, wodził leniwie wzrokiem po zgromadzonych w barze. Zauważył siedzącą samotnie kobietę. Musiała mieć nie więcej, jak trzydzieści lat. Jej włosy były zaplecione w długi, gruby, jasny warkocz, duże oczy pomalowane ciemnym cieniem do powiek, ubrana zaś była w granatową szatę. Jej wyraz twarzy był raczej odpychający. Lord Voldemort w sekundę spenetrował jej umysł. Popierała jego idee, co raczej go nie zdziwiło. W tych czasach wiele osób przechodziło na jego stronę ze zwykłego strachu. Ona była jedną z nich. Tym razem nie zamierzał tak łatwo jej odpuścić, jak tej Albance. Rzucił na nią Zaklęcie Imperius, a ona podeszła do jego stolika. Czarny Pan wstał, kierując się w stronę pokoi do wynajęcia. Czuł w sobie napięcie, które go niepokoiło i musiało natychmiast ustąpić. To, co niepokoi Lorda Voldemorta musi zniknąć. Dziewczyna była czystej krwi, więc mógł ją spokojnie wykorzystać. Miał szacunek do kobiet, ale liczył się tylko z tymi, na których mu zależało. Nie było ich wiele, a tak konkretniej była jedna, nie chciał jednak teraz o niej myśleć. A czarownica z baru nie musiała być do niczego zmuszona. Zrobi wszystko, co on jej każe, bo będzie tego pragnąć, a zarazem i nienawidzić. Zawsze tak jest.
Zamknął drzwi różdżką i zaciągnął ciężkie, granatowe zasłony. W tej samej sekundzie Zaklęcie Imperiusa przestało działać, a kobieta ocknęła się. Rozejrzała się dookoła, próbując skojarzyć, jakim cudem się tu dostała. Na jej twarz wystąpiło przerażenie dopiero, kiedy mężczyzna w czarnej pelerynie zdjął kaptur. Przywarła plecami do drzwi, dysząc ze strachu.
- To potrwa tylko chwilę, wierz mi – zwrócił się do niej i podszedł, aby rozerwać jej tanią szatę. Zasłoniła twarz rękami, jakby się bała, że za chwilę padnie cios, ale Czarny Pan tylko zaśmiał się i chwycił ją w ramiona. Próbowała się wyrywać, ale na nic się jej to zdało. Długie paznokcie połamały się w sekundę przez uderzanie dłońmi w twarde ramiona Voldemorta, który rzucił ją na łóżko. Nie była ani trochę podniecająca. Musiał jednak załatwić tę sprawę, aby mógł na nowo trzeźwo myśleć, nie martwiąc się tą ludzką, fizyczną potrzebą, której jeszcze się nie wyzbył. W najbliższym czasie będzie i nad tym musiał popracować. Ale póki co…
Z gardła dziewczyny wydarł się ochrypły, rozpaczliwy wrzask, ale Czarny Pan już o to zadbał. Proste zaklęcie uciszające wystarczyło, aby nikt nie usłyszał jej krzyków. Mógł jej jednak zagwarantować, że już wkrótce będzie jęczeć wyłącznie z rozkoszy. Jednym, pewnym ruchem zdjął czarną szatę i odrzucił ją na bok. Kobieta wciąż krzyczała, ale natychmiast umilkła, kiedy na jej ustach spoczęła koścista, silna dłoń Voldemorta. Jego wąskie wargi zaczęły błądzić po jej nagich piersiach, pozostawiając na nich czerwone siniaki. Jej ciało nie było przyjemne w dotyku, było po prostu ciałem zwykłej śmiertelniczki. Żadnego przejawu magii, wydobywającej się poza nią. Zwyczajne, ludzkie podniecenie pojawiło się w nim, kiedy włożył rękę pomiędzy jej rozgrzane uda. Już nie w głowie było jej wyrywanie się. Ekscytacja przechodziła falami przez jej ciało, a ona oczekiwała na więcej. Nienawidziła tego, ale jej organizm pragnął więcej. Z jej gardła wyrwał się okrzyk rozkoszy, kiedy poczuła w sobie twardą, intymną część ciała Czarnego Pana. On zaś chciał to zrobić szybko, nie przywiązując do tego żadnej wartości. Zrobił wszystko, aby szczyt osiągnąć w jak najkrótszym czasie. Zaledwie kilka minut później wplótł palce obu rąk we włosy dziewczyny tak mocno, że prawie wyrwał je razem z cebulkami. Zwierzęce, dzikie warknięcie opuściło jego gardło, kiedy poczuł ostatnią falę gwałtownego podniecenia.
Blondynka dyszała ciężko, na jej ustach błąkał się lekki uśmiech, choć w sercu nienawidziła się za to. Wiedziała, że długo nie pożyje. Nie była aż tak wrażliwa na emocje wysyłane przez innych, bo by poczuła wściekłość rosnącą w Voldemorcie. Jednym machnięciem różdżki, którą podniósł z podłogi przywrócił szatę na swoje ciało, chwycił nagą, wciąż dygocącą z nadmiaru emocji kobietę i uderzył nią z całej siły o podłogę. Straciła przytomność. Nic nie szkodzi. Wycelował koniuszek różdżki idealnie w jej twarz, błysnęło zielone światło, a ciało poderwało się o kilka cali nad ziemię, wyprężyło się, po czym opadło z powrotem na zakurzony dywan. Dysząc ciężko, otworzył okno i wyleciał przez nie w ciemną noc.

Czuł się fatalnie. Mimo że dręczące go napięcie ustąpiło, coś w okolicy żołądka ściskało go, niczym żelazna rękawica. Co więcej, nie zamierzała wcale puszczać. Leciał i leciał, w głowie miał mętlik. Nie przejmował się losem zabitej w barze dziewczyny. Była mu po prostu obojętna. Martwił się o zupełnie inną, o tą, na której zależało mu najbardziej na świecie. Poczuł się strasznie słaby, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że jego dobre samopoczucie zależy w dużej mierze od kobiety. Wylądował miękko na balkonie. Nikt się nie zorientował, że opuścił dwór na kilka godzin. Sam nie wiedział, ile upłynęło czasu. Niebo było nadal aksamitne i czarne, choć nad horyzontem pojawił się już leciutki pasek fioletu. Musiał powiedzieć Sophie o tym, co się wydarzyło, mimo że była tylko jego siostrzenicą. Jak to przyjmie? I co wtedy zrobi? Był dupkiem.

Następnego ranka posłał siostrzenicy feniksa z wiadomością. Nie lubił używać sów, zwłaszcza, kiedy miał coś bardzo pilnego do przekazania. Sophie przybyła zaledwie pół godziny po wysłaniu Flagro z listem. Na jej twarzy malowało się lekkie zaniepokojenie, ale mimo wszystko uśmiechała się. Oboje udali się do sali tronowej, a ona usiadła mu an kolanach i objęła go za szyję. Kiedy przytuliła policzek do jego piersi, poczuł gwałtowny odzew wyrzutów sumienia. Wprost nie mógł znieść dotyku swojej siostrzenicy, świadomość sprawiała, że piekła go skóra. Bardzo go to zaniepokoiło, bo bliskość Sophie zawsze sprawiała mu dużą przyjemność. Ten marny, nic nieznaczący incydent spowodowany głupim popędem zburzył jego spokój i mógł mocno zamącić dobre relacje z siostrzenicą. Nie chciał jej nic mówić, ale czuł, że za chwile oszaleje, jeśli nie wyzna prawdy. Mógł mieć tylko wątłą nadzieję, że Sophie się tym nie przejmie, ale skoro naprawdę tak myślał, to oszukiwał sam siebie. Poczuł do swojej osoby prawdziwe obrzydzenie, kiedy dziewczyna pocałowała go w usta. Był zupełnie jak nie on. Nigdy tak bardzo nie miał do siebie żalu o coś, jak teraz.
- Dawno nie byłam tak zadowolona z życia tutaj, jak teraz – powiedziała, a on musiał się zmusić, by spojrzeć w te  migocące, emanujące szczęściem oczy ze świadomością, że za chwilę unicestwi w niej to cudowne poczucie lekkości. – Szlama jest nadal postrzegana jako Dziewczyna, Którą Rajcuje Czarny Pan, Zakonowi wszystko się wali… No i nam się układa. Wszystko jest idealnie.
Ujęła jego twarz w dłonie i uraczyła go namiętnym pocałunkiem. Voldemort przeczekał, aż odsunie się od niego. Czuł się okropnie, a przecież nie powinien. Chciał spokojnie ją całować, nie czując nieprzyjemnego uścisku w gardle. Oddałby wiele, by twarz Sophie nie wyrażała tyle emocji.
- Co się stało? Jesteś jakiś taki… złościsz się na mnie? Coś zrobiłam nie tak? – spytała z niepokojem.
- Nie, to nie twoja wina – odparł szybko i automatycznie położył jej ręce na ramionach. –Dziś w nocy coś się wydarzyło… ale to nie zmieni między nami nic, rozumiesz?
Jego poważny tom spowodował, że jakikolwiek pozytywny wyraz zniknął z jej twarzy. Tego się właśnie najbardziej obawiał. Że nigdy między nimi nie będzie tak jak dawniej. Bardzo chciał jej to powiedzieć, ale zaschło mu w gardle. Przytulił czarnowłosą; wyczuł, że jej magia rozchwiała się niebezpiecznie, jak zawsze w momentach oczekiwania.
- Poradzimy sobie ze wszystkim – usłyszał jej dodający otuchy głos.
- Bardzo cię Kochan, chcę, żebyś to wiedziała. Tę noc spędziłem z jakąś kobietą, nie znam jej, wiem, że miała na imię Agnieszka. Miała. Po wszystkim ją zabiłem. To było tylko zwykłe zaspokojenie potrzeby, jak jedzenie i…
To niedowierzanie na twarzy siostrzenicy było nie do zniesienia. Wolałby zobaczyć w jej oczach łzy czy złość, niż to okropne rozczarowanie. Niepokój zastąpiły w jego sercu jeszcze większe wyrzuty sumienia, ale z drugiej strony poczuł ulgę, że wyznał całą prawdę. Chciał znów ją przytulić, ale zaparła się obiema rękami.
- Po co mi to mówisz? To twoje życie i twoje decyzje.
- Jesteś dla mnie najważniejsza, chciałem, żebyś wiedziała…
Sophie zsunęła się z jego kolan, unikając jakiegokolwiek kontaktu z nim. Czuła w środku okropną pustkę, a w żołądku skurcz, zupełnie jakby nie trafiła nogą na stopień. Już wiedziała, jak czuł się Bartemiusz. To nie było nic przyjemnego. Nie chciała widzieć wuja na oczy.
- Kochanie…
- Nie. Nie chcę z tobą teraz rozmawiać.
W jej głosie zabrzmiała gorycz i niechęć. Opuściła komnatę wuja i udała się do swojej sypialni. Pomyślała sobie, że powinna teraz płakać, ale nie czuła takiej potrzeby. Była w zbyt dużym szoku. Położyła się na łóżku i różdżką włączyła duże, magiczne radio stojące w kącie. Było wykonane z lakierowanego drewna dębowego, ze złotą igłą do nastawiania, ale dla niej i tak liczyła się tylko muzyka, która z niego wypływała. Ostatnimi czasy miała słabość do starych, polskich piosenek. Czuła mocną więź z tym krajem, choć nic nie mogło zastąpić jej Ojczyzny. Lubiła Ewę Demarczyk, ale na pierwszym miejscu widniał Czesław Niemen. Pierwsze na liście była piosenka „Dziwny jest ten świat*”. Kiedy ją włączyła, potrafiła puszczać ją w kółko i w kółko… i jeszcze raz… Tak przez kilka godzin. Ale myślami była zupełnie gdzie indziej, chociaż sens słów Czesława śpiewanych w piosence docierał do niej za każdym razem. To klasyka. Leżała na wznak, wpatrują się w aksamitny baldachim łóżka…

I dziwne jest to, że od tylu lat człowiekiem gardzi człowiek…

Nie miała prawa oczekiwać od Voldemorta, że będzie żył w celibacie. Był tylko jej wujem, a to, że łączyła ich szczególna więź, nie miało znaczenia. Ona była z Bartym, którego szczerze kochała, a on… on mógł robić, co tylko chciał. Nie powinna się tym przejmować.

Dziwny ten świat, świat ludzkich spraw. Czarem aż wstyd przyznać się. A jednak często jest, że ktoś słowem złym zabija tak, jak może…

W takim razie skąd ta łza? O, ta, właśnie spływa jej po policzku i ginie we włosach. Wypłynęła nieświadomie, przez przypadek. Wymknęła się dyskretnie, by pokazać, że jednak jej zależy.

Lecz ludzi dobrej woli jest więcej. I mocno wierzę w to, że ten świat nie zginie nigdy dzięki nim…

Westchnęła głęboko, aby się uspokoić. Leżała tu tak długo, a wydawało się jej, że to zaledwie chwilka minęła. Całkowicie oddzieliła się od emocji. Od emocji, nie od uczuć. A mimo to poczuła się zupełnie jak nie ona. Socjopatyczne zachowanie było zupełnie nie w jej stylu. Ale nie miała wyboru. Musiała przyjąć to spokojnie. Bo kto mógłby ją teraz pocieszyć? Zawsze robił to Czarny Pan…

         Rozległo się pukanie, a Voldemort wkroczył do środka. Sophie nawet się nie poruszyła, wsłuchana w wibrujące w pokoju dźwięki. Gość milczał przez chwilę, oparty plecami o ścianę. Odezwał się dopiero, kiedy piosenka rozpoczęła się po raz kolejny:
- Posłuchaj, to, co się wydarzyło… Nie powinnaś się tym przejmować. To naprawdę nic nie znaczyło.
Nie odpowiedziała. Wciąż leżała i gapiła się w baldachim. Jakby była nieobecna, zahipnotyzowana przez słyszane dźwięki. I tak faktycznie było, całkowicie nie zdawała sobie sprawy, że cokolwiek powiedział. Nie interesowało ją to, znajdowała się myślami we własnym świecie, by tylko o tym nie myśleć i nie cierpieć, z Claudią u boku. Lord nie mógł jej zobaczyć, ale tego dnia była piękna niczym laleczka. Złociste loki rozsypały się po poduszkach, koronkowa sukienka miała połyskujący, błękitny kolor. W końcu Czarny Pan nie wytrzymał.
- Odezwij się do mnie, nie możesz tak wiecznie leżeć!
- Mogę – odpowiedziała cicho, nie odwracając wzroku od jednego punktu. – Nie umrę, więc mogę tak leżeć setki lat.
Czesław Niemen bardzo zirytował Voldemorta.
- Wyłącz to, słuchasz tego cały dzień! 
- Nie. Będę tak leżeć i słuchać w kółko tego utworu – odpowiedziała prawie szeptem, po czym zanuciła cicho razem z Czesławem: - Przyszedł już czas, najwyższy czas nienawiść zniszczyć w sobie…
Po raz pierwszy spojrzała na niego całkowicie pustym, beztroskim wzrokiem, na twarzy mając delikatny, nietrzeźwy uśmiech. Przeraziła Czarnego Pana niekoniecznie swoją miną, ale zachowaniem. Nie miał pojęcia, jak to skomentować. Brać dosłownie, czy może traktować jako metaforę.
- Kochanie, gdybym tylko mógł cofnąć czas… Zaufaj mi znów.
- Jesteś na samym szczycie listy ludzi, którzy mnie zawiedli – odparła bezbarwnym głosem i usiadła na łóżku, a muzyka ucichła gwałtownie. Ogarnęła ich przemożna, nienaturalna cisza.
- Dlatego chciałbym coś zrobić, żeby z tej listy zniknąć.
- To już nie moja sprawa. Nic nie zrobisz, ja muszę się z tym pogodzić. Wyjdź. Nie chcę cię widzieć.
W tych słowach było coś… Nie mógł tu dłużej zostać. Kiedy opuścił pokój, poczuł ulgę. Sophie była taka… nieswoja i dziwna. Miał wrażenie, że w ogóle z nią nie rozmawiał. Sądził, a właściwie to był przekonany, że da mu w twarz. Przecież na to zasługiwał. Gdyby nie był Lordem Voldemortem, sam by sobie wpieprzył. Próbując rozwiązać problemy, stworzył ich jeszcze więcej.
Udał się do swojej komnaty. Nagini leżała zwinięta na tronie Sophie. Opadł na swój i pogładził wielki łeb węża długim, białym palcem. Znów czuł niepokój, ale z zupełnie innego powodu. Co się z nim stało? Był jak nie on. Bo od kiedy to Czarny Pan przejmuje się takimi sprawami? Od kiedy ma wyrzuty sumienia z powodu zranienia kogokolwiek? Za czasów swojej potęgi, zanim jeszcze urodził się Harry Potter i Sophie, żyło mu się doskonale, nie musiał się o nikogo martwić… Ale przecież teraz opiekowanie się siostrzenicą sprawiało mu przyjemność. Zdobył dużą potęgę w krótkim czasie, później bardzo szybko ją utracił… Może coś w tym było? Może potrzebował zająć się kimś, poczuć bardzo silną więź, żeby docenić to, co miał… Tak powiedziałby Gazi. Był denerwującym starcem, ale może coś w tym było? Posiadał mądrość życiową, dlatego wciąż zachowywał go przy życiu. Ale nadejdzie taki dzień, że z prawdziwą rozkoszą go zabije.

~*~

No, i kolejna setka na karku. W dużej mierze to dzięki Wam udało mi się tak długo przetrwać. Dziękuję, że nadal ze mną jesteście i mam nadzieję, że jeszcze długo będziecie. Trzysta rozdziałów… Nadal nie mogę uwierzyć. Chciałam, żeby ten odcinek był wyjątkowy, trochę przełomowy… i chyba mi się udało, tak sądzę. Działo się trochę od dwusetnego rozdziału, zostałam polecona przez Onet, nie licząc tego dwusetnego, bo ten również został doceniony. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz docenicie mój trud i wysiłek, który wkładam w prowadzenie Siostrzenicy. Ten rozdział zaś dedykuję Wam wszystkim, dziękuję, że ze mną jesteście :* I do zobaczenia za dwa dni xD

* Czesław Niemen „Dziwny jest ten świat” 

18 czerwca 2011

Rozdział 299

         Planowanie trasy koncertowej to jedno, a przygotowanie jej – drugie. Ja na szczęście nie musiałam brać w tym udziału. Z jednej strony to i dobrze, bo non stop byłabym w rozjazdach, ale z drugiej w domu Malfoyów nudziło mi się niemiłosiernie. Z braku zajęć często wyciągałam z kufra maleńkie pudełeczko, w którym ukryty był ów ząb, który dostałam w spadku po dyrektorze Hogwartu. Wpatrywanie się w nieskazitelny ząb wampira nie sprawiło, że stawałam się mądrzejsza, ale przynajmniej czułam, że coś robię w tym kierunku, aby w końcu zrozumieć zamiary Dumbledore’a. Nawet Harry nie potrafił go rozgryźć, a przecież byli tak blisko… Jedyną rzeczą, nad którą najbardziej się zawsze zastanawiałam było ogromne zaufanie i wiara we mnie. Już nie raz i nie dwa wszyscy jego sojusznicy dziwili się, dlaczego tak się zachowywał. Ale to w końcu Dumbledore, nie? Musiał mieć w tym jakiś cel, do którego ja wciąż nie potrafiłam dotrzeć.
Obserwując dokładnie kieł doszłam do wniosku, że jest na nim wygrawerowana, jak w kamieniu, złota, ozdobna literka A. Bardzo chciałam wiedzieć, cóż ona miała oznaczać, ale nie miałam pojęcia, do kogo się zwrócić po pomoc. Moja ciekawość rozbudzała się z każdym spojrzeniem na ów ząb, ale nie, musiałam czekać cierpliwie na poznanie tajemnicy. Dumbledore już to zaplanował. Fakt, że jego martwe ciało spoczywało w spokoju na błoniach Hogwartu jakoś nie hamowało mojej wyobraźni. Mimo że dyrektor nie żył, ja wciąż czułam się tak, jakby zdarzenie na szczycie Wieży Astronomicznej nigdy nie miało miejsca. A przecież nie było ani jednej osoby, która naprowadziłaby mnie na właściwą drogę.
A jednak…
Armand.
Przez te dni byłam idiotką, przecież było tylu Nieśmiertelnych, którzy mogli słyszeć o jakimś wampirze, który utracił ząb. Bo prawdą było, że jeśli nasz kieł wypadnie, będzie w stanie zregenerować się tylko wtedy, kiedy umieści się go na jego dawnym miejscu. To okropne, że gdzieś na świecie jest wampir, który rozstał się ze swoim zębem. A może Dumbledore’owi chodziło tylko o wypłoszenia z mojej osoby strachu przed dentystami? W tej swojej prostocie był osobą tak zawikłaną, że aż w tym wszystkim groteskową. Ale jakim cudem wezwać tu Armanda? Barty nie będzie zachwycony. A przecież Mistrz zawsze wie, kiedy go potrzebuję. Teraz był taki czas. Musiałam się z nim zobaczyć. Tęskniłam. Pomimo tych krzywd, które mi wyrządził, pomimo że wciąż odchodził i wracał, brakowało mi go. Kochałam go jaką dziwną, niewytłumaczalną miłością, sentymentem… Chciałam znów przytulić się do jego twardego jak kamień ramienia, poczuć aromat wrzosów unoszący się niewidoczną aurą dookoła jego czarnych włosów… Taak, Crouch byłby wściekły. I będzie. Nigdy się z tym nie kryłam, że jest dla mnie osobą ważną. Stworzył mnie, uratował… miałam u niego potężny, wciąż jeszcze niespłacony dług wdzięczności.

         Deszcz bębnił w szyby wysokich okien, a ja siedziałam zamknięta w swoim pokoju, wpatrzona w ciemne, poszarpane chmury, co jakiś czas przerywane błyskiem pioruna. Uwielbiałam taką pogodę. Wiatr targał niespokojnie drzewa w ogrodzie Malfoyów. Było całkiem ciemno, jedynym źródłem światła były błyskawice, które co chwilę rozjaśniały niebo. Nikt dziś mnie nie niepokoił, mimo że nawet Bartemiusz był w domu. Nie życzyłam sobie tego. Oparłam policzek o ciepłą szybę; słońce przygrzewało mocno, deszcz i burza przyszły dopiero około dziewiętnastej. Teraz zegar wybił dwudziestą trzecią, ale nie byłam ani trochę senna. Lubiłam obserwować, jak ciężkie, zimne krople uderzają w szybę. Mogłabym tak siedzieć jeszcze pewnie z godzinę, aż zdecydowałabym się zejść na kolację, gdyby nie pukanie do drzwi.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale ktoś do ciebie przyszedł.
Narcyza wyglądała na lekko zaniepokojoną. W ogóle ostatnio fatalnie wyglądała. Co ja mówię – ostatnio. Od kiedy tylko Czarny Pan ogłosił Śmierciożercom, że oto w tym dworze będzie tymczasowo jego kwatera, Narcyza i Lucjusz bardzo się zmienili. Wyglądali na ciągle wylęknionych, nie byli już tacy pewni siebie, a Draco po prostu nie wychodził ze swoich pokoi, kiedy Lord Voldemort był w domu.
Podniosłam głowę i odwróciłam się. Poczułam, jakby mój umysł obudził się z letargu. Zamrugałam, aby pozbyć się wyrazu obojętności na twarzy.
- Kto to taki? Nie wiem, czy zasługuje, żebym zeszła. Prosiłam, żeby mnie dziś nie niepokojono – poinformowałam ją, ale w moim głosie bez wątpienia słychać było ciekawość. Cyzia zacmokała cicho.
- Gość prosił, abym nie zdradzała jego tożsamości. Musisz sama zejść i zobaczyć. Tego właśnie sobie życzy – odparła, po czym wycofała się posłusznie, aby zaczekać na mnie za drzwiami. Wstałam z ciężkim westchnieniem i poszłam za Narcyzą na dół. Byłam jeszcze u szczytu schodów, kiedy poznałam stojącego w drżącym, słabym świetle świec ciemnowłosego, ubranego w czarny, lśniący płaszcz, od spodu migoczący czerwienią – Armanda. Włosy i ubranie miał mokre od lejącego na zewnątrz deszczu, ale jego ciało było suche i ciepłe. Rzuciłam się mu w objęcia, a on poderwał mnie w powietrze i objął ramionami. Chciałam tulić go bardzo długo, w całkowitej ciemności, bez świadków. Ukrył twarz w moich włosach, chłonąc ich słaby zapach – to, co jeszcze nie wyparowało z mojego na wpół nieśmiertelnego ciała.
- Bardzo chciałam, żebyś się tu zjawił – wyszeptałam po francusku, aby Narcyza nie mogła tego zrozumieć.
- Wiedziałem. Dlatego tu przybyłem. Ja też bardzo chciałem się z tobą zobaczyć. Powiedz mi… Bartemiusz jest tutaj?...
Nie zdążył dokończyć pytania, bo w korytarzu rozległy się czyjeś kroki. Kroki Barty’ego. Od razu je poznałam i od razu wiedziałam, że będzie jakieś spięcie. Zawsze musiałam pamiętać o jednym: oni nie mogli być razem w jednym pomieszczeniu. Armand postawił mnie na podłodze i odwrócił się w kierunku Śmierciożercy z miną mówiącą Tylko-Spróbuj-A-Zobaczysz. Barty nie był mu dłużny, gdyby spojrzał tak na mnie, natychmiast schowałabym się w najciemniejszy kąt pomieszczenia.
- Jakie ty masz idealne wyczucie, Crouch – rzekł wampir, a jego oczy zamigotały groźnie. Natychmiast odsunęłam się od niego na wszelki wypadek, aby jeszcze bardziej nie rozjuszyć Barty’ego, który i tak zerknął na mnie spode łba. Nie lubiłam tego spojrzenia.
- Nie wydaje mi się, żebyś był tu mile widziany, Armand – powiedział bardzo cicho. Jego oczy również ciskały w Armanda sztyletami, ale ten zniósł to mężnie.
Sojusz między nimi. To było coś, o czym marzyłam od dawna, ale w obecnej sytuacji, kiedy stosunki między nimi są bardziej niż fatalne, nie było się co łudzić, że kiedykolwiek spojrzą na siebie bez rządzy mordu malującej się na ich twarzach. Sama nie mogłam już określić, który wyglądał na bardziej niezadowolonego z powodu, że widzi tego drugiego.
- Nie sądzę. Nie mam pojęcia, dlaczego wtrącasz się w tą rozmowę. Przyszedłem tu do Sophie, bo tego chciała, nie do ciebie – w głosie Mistrza zabrzmiała silnie nutka wyniosłości. Tego się najbardziej bałam. Że wciągną mnie w ich kłótnię. Jeśli zamierzają sobie pokrzyczeć – droga wolna. Ale bitwy tu nie będę tolerować. Już mi wystarczą coraz to nowe informacje o nowych mordach i zaginięciach. Crouch znów zmierzył mnie uważnym, chłodnym wzrokiem. Coś czułam, że po sprzeczce z Armandem, która wisiała już w powietrzu, weźmie mnie na rozmowę. Poważną rozmowę.
- Nie musisz jednak narażać zwyczajnych ludzi na swoje towarzystwo – stwierdził. Był naprawdę fascynujący, kiedy się denerwował, zwłaszcza w ten swój zimny, wyniosły sposób, nie tracąc kontroli nad nerwami. Armand zaś już czaił się do skoku, niczym rozjuszony wąż. Krew, którą tego dnia wypił zaróżowiła lekko jego policzki, a żyła po prawej stronie jego szyi zapulsowała gwałtownie.
- To naprawdę interesujące, ale skończ już. Jeśli już powiedziałeś, co ci leżało na sercu, pójdę teraz z Sophie się przejść – odparł z zadziwiającym spokojem wampir i wyciągnął smukłą, nieznacznie błyszczącą w półmroku dłoń w moją stronę. Ujęłam ją niepewnie i posłałam Barty’emu przepraszające spojrzenie.
- Szybko wrócimy, chciałabym zapytać Armanda o kilka rzeczy… później porozmawiamy, dobrze? – zapytałam, ale Śmierciożerca nie wykonał nawet lekkiego kiwnięcia głową. Patrzył, jak wampir obejmuje mnie ramieniem i wyprowadza na zewnątrz. Ciężkie drzwi zamknęły się za nami z książkowym skrzypnięciem. Szybko zmokłam. Włosy przykleiły mi się do twarzy, a szata była nieprzyjemnie klejąca.
- Masz jakieś wątpliwości, kochanie? – zapytał znienacka Armand, a jego uścisk lekko się wzmocnił.
- No tak, to dotyczy testamentu Dumbledore’a. Pozostawił mi w spadku dziwną rzecz, sam zobacz – pogrzebałam w kieszeni i wyciągnęłam z niej pudełeczko.
Zatrzymaliśmy się bezwiednie. Mistrz otworzył je i wyciągnął błyszczący kieł. Przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu, jego czarne brwi nieznacznie się zmarszczyły. Jego twarz czasami nie miała wyrazu, tak było u większości wampirów. Jeszcze nie spotkałam takiego, który miałby twarz cały czas pełną wyrazu – jak śmiertelnik. Istoty takie jak ja, które nie są w pełni ani wampirami, ani ludźmi, funkcjonują na innych zasadach, jakby byli całkowicie nowym gatunkiem. Lubiłam tę odmienność, mimo że byłam świadoma tego – prawdziwym Nieśmiertelnym, pijącym tylko ludzką krew, unikającym słońca już nie będę. I co z tego, że mogę żyć wiecznie, skoro ta ścisła, elitarna grupa nigdy nie zaufa mi całkowicie? Będą mi zazdrościć tego, że mogę spożywać ludzki pokarm, robić to, co śmiertelnicy i cieszyć się dniem słonecznym. Coś za coś.
W końcu twarz Armanda rozluźniła się, a on uśmiechnął się.
- Tak, to jest autentyczny ząb wampira. Nie mam pojęcia, skąd go wziął Dumbledore, ale na pewno nie miał w jego właścicielu przyjaciela. Możesz pytać każdego Nieśmiertelnego, czy mu brakuje zęba, ale i tak ci nie powie. To jest dla nas hańba, przecież wiesz. Jeśli znajdziesz właściciela, którejś nocy stwierdzisz, że ząb zniknął. Nawet się nie zorientujesz – odparł i oddał mi pudełeczko.
- Ale nurtuje mnie jedno. Dlaczego Dumbledore zostawił mi akurat ten ząb? Był wszechstronnym czarodziejem, jestem pewna, że sam znalazłby wampira, który stracił kieł. Podejrzewam, że chciał, abym to ja do odnalazła i przy okazji zdobyła jakąś cenną mądrość, czy jakoś tak – oświadczyłam znudzonym tonem, a Mistrz poklepał mnie lekko po ramieniu.
- Jesteś młoda, jeszcze masz dużo czasu na odkrywanie. Jeśli czegoś się dowiem, to natychmiast cię poinformuję.
- Byłabym rada. Ale nie musisz niczego teraz dla mnie szukać. Muszę skupić się na mojej karierze, a później na ostatnim roku w Hogwarcie. Zaczekam, aż wuj stłumi bunt. Robią tyle szumu wkoło tego, zupełnie bezpodstawnie – stwierdziłam.
- Ja osobiście uważam, że każdy powinien poznać strategię przeciwnika, zanim się sprzeciwi. Co prawda, plany Czarnego Pana są… że się tak wyrażę… dość osobliwe, ale, kto wie, może wyniknie z tego coś dobrego. My, wampiry się do tego nie mieszamy. I ty też nie powinnaś – poradził mi spokojnym tonem nauczyciela, który tłumaczy coś tępemu uczniakowi.
Zapragnęłam wrócić do dworu. Tęskniłam za Armandem i nie chciałam, żeby już odchodził, ale jakoś… sama nie wiem, może chciałam się wytłumaczyć Barty’emu? Uspokoić go jakoś? Domyślałam się, jak mógł się czuć. Gdybym tylko mogła być w jego głowie i przemówić mu do rozsądku, że naprawdę zależy mi tylko na nim. Niczego tak nie pragnęłam, jak cofnąć czas do momentu tej okropnej zdrady, której się dopuściłam. Ale tego zrobić nie mogłam i trzeba było żyć dalej. Tak, wiem. Pomyślisz: Zmieniacz Czasu. Ale są czasami takie sytuacje, że i on nie pomoże. Poza tym, rozbiliśmy cały zapas, jaki miało Ministerstwo Magii już dawno, podczas walki o przepowiednię. Taak, to były czasy. Chciałabym do nich wrócić, chociażby dlatego, że miałam przed sobą jeszcze dwa lata w Hogwarcie. A tak… został mi jeden, który na pewno nie będzie taki jak sześć poprzednich. Jako wampirzyca czułam, że nie będę żyła wiecznie. Moja śmierć zbliżała się nieuchronnie, bo miałam dopiero siedemnaście lat, a sentyment staruszki. Z większością Nieśmiertelnych tak jest, a ta niechęć do zmian objawia się w bardzo różnym wieku. Marius na przykład był wampirem, którego czas zupełnie nie dotyczył. Chciałabym być tak nieczuła na ciągłe rozwijanie się wszystkiego. Ale nie, ja musiałam się urodzić z duszą humanistki, która na dodatek podchodzi do wszystkiego zbyt emocjonalnie.
Armand, jakby czytał w moich myślach, skierował się z powrotem w stronę dworu Malfoyów. Uchwyciłam się jego ramienia, bo porośnięta szmaragdowozieloną trawą ziemia pod moimi stopami była już praktycznie rozmoknięta. Trudno mi się brnęło przez tak niestabilny grunt, oj trudno.
- Kochanie, odnoszę wrażenie, że chcesz, abym dziś dał ci już spokój – odezwał się niespodziewanie, a ja wzdrygnęłam się lekko, wyrwana z własnych myśli.
- Nie, nie o to chodzi. Chciałabym teraz wszystko Barty’emu wyjaśnić. Rozumiesz… nie chcę, żeby się na mnie gniewał. Ale możesz zostać tutaj do jutra, jeśli chcesz. Wolisz spędzić dzień w pokoju czy w lochach? Gdzie będziesz czuł się bezpieczniej? – zapytałam jak najuprzejmiejszym tonem.
Mistrz zamyślił się.
- To miłe z twojej strony. Ten dom jednak należy do państwa Malfoyów, nie chcę się im narzucać.
- Ale mój wuj jest ich panem, więc mogę dać ci jeden pokój, prawda?
- Sam nie wiem. Jeśli taka jest twoja wola, to dobrze. Wolałbym jednak spędzić dzień w lochu, nie lubię być niepokojony, kiedy śpię – odparł w końcu i pogładził smukłymi, białymi palcami moją zaciśniętą na jego przedramieniu dłoń. – Teraz jednak muszę iść zapolować. Nad ranem wrócę.
Pocałował mnie w policzek, odwrócił się i wystrzelił w powietrze. Zdążyłam uchwycić jedynie ciemny, rozmazany kształt, kiedy odrywał się od ziemi. Później widziałam tylko pogrążony w burzy, ciemny ogród. Weszłam do holu, woda ściekała ze mnie obficie. Współczuję osobie, która będzie musiała zmyć te wszystkie mokre plamy. Ja oczywiście nie zamierzałam tego robić. Skoro Malfoyowie życzyli sobie, abym czuła się tu, jak u siebie w domu, zignorowałam kałuże wody. We dworze Czarnego Pana zawsze sprzątał za mnie Glizdogon albo Stworek. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Pobiegłam na górę, aby się wysuszyć i przebrać w koszulę nocną, po czym udałam się czym prędzej do komnaty Bartemiusza. Zastałam go już leżącego w łóżku, z prostokątnymi okularami na nocie, czytającego książkę. Zmierzył mnie przelotnym, ostrym spojrzeniem, po czym powrócił do lektury.
- I co, gdzie jest Armand? – zapytał głosem, w którym dosłyszałam wyraźnie brzmiącą ironię. – To dla niego się tak ubrałaś?
- Nie bądź śmieszny. Armand poleciał na łowy, zostawił mnie przed domem. Przyszłam z tobą porozmawiać – położyłam się tuż obok niego i wyjęłam mu książkę z rąk, aby Crouch mógł skupić na mnie całkowicie uwagę. Zdjął okulary i odłożył je na szafkę nocną. Po tej ulewie, która musiałam znieść podczas rozmowy z Armandem ciepło płynące z płonącego kominka było dla mnie prawdziwą rozkoszą. – Mówiłam ci już kiedyś. Dostałam od Dumbledore’a w testamencie ząb. To kieł wampira, a Armand zna ich lepiej niż ja.
Położyłam głowę na jego ramieniu. Nic nie odpowiedział na moje słowa, ale wyczułam, że wciąż jest zły. Trochę mnie to zirytowało. Bo gniewał się na mnie, mimo że to Armanda nie trawił. Kiedy go nie było, wszystko działo się swoim rytmem, między nami nic się nie psuło. Nie zamierzałam zrezygnować ze znajomości z Mistrzem tylko dlatego, że on się lepiej poczuł.
- Nie oczekuję, żebyś się tłumaczyła. Po prostu nie lubię, kiedy on się tutaj zjawia – odparł w końcu z bardzo niezadowoloną miną. – Nie chcę wyciągać tych starych spraw, ale jak mamy zacząć nowe, lepsze życie, kiedy on cały czas krąży dookoła ciebie?
Zaśmiałam się, słysząc to.
- Nie krąży, jest dla mnie kimś ważnym, przyzwyczaj się do tego. Jest tylko moim przyjacielem. Gdybym chciała z nim być, to bym była. Nie jest dla ciebie zagrożeniem – pogłaskałam jego ramię i uśmiechnęłam się. Poczułam, że bariera, która się między nami wytworzyła, ustąpiła. Postanowiłam zostać tutaj na noc, żeby mu wynagrodzić te chwile nerwów.

*

Następnego dnia po śniadaniu postanowiłam wybrać się do Jacquesa. Tęskniłam za nim, już dawno się nie widzieliśmy. Prawdopodobnie od pogrzebu Dumbledore’a, jeżeli dobrze pamiętam. Nie miałam od niego żadnych wiadomości, ale byłam pewna, że Czarny Pan nigdy nie targnąłby się na jego życie. Wiedział, że jest mi bardzo bliski. Armand, jak mnie poinformowała Narcyza, znajdował się aktualnie w zamkniętej od wewnątrz piwnicy. Powiedziałam jej, że życzyłabym sobie, aby nikt go nie niepokoił, nawet po tym, jak wstanie, po czym teleportowałam się. Czymże było dla mnie złamanie magicznych barier?
Na Grimmauld Place pogoda była zupełnie inna, niż w Anglii. Niebo pokryte było ciemnymi, groźnie wyglądającymi chmurami, wiatr szarpał niemiłosiernie gałęzie drzew pokryte ciemnozielonymi liśćmi. Mimo że dopiero co rozpoczął się sierpień, czuło się prędko kończące się lato. Przeszłam krzywym, betonowym chodnikiem, zwalczając w sobie pokusę zajrzenia do domu rodzinnego Syriusza. Wiedziałam, że teraz nie ma tam nikogo, ale wspomnienia kłębiące się po korytarzach tego mieszkania niczym mgła o poranku były niemal namacalne. Może nie wszystkie należały do najmilszych, ale z perspektywy czasu na wszystko patrzy się trochę inaczej.
Po jakichś trzech minutach całkiem przyjemnego spaceru moim oczom ukazał się odrapany budynek. Podwórko przed nim wyglądało nieco porządniej, ale trawa nadal nie była idealnie przystrzyżona, a krzak czerwonych róż zdziczał. Przeszłam przez ścieżkę i zapukałam. Po jakiejś minucie drzwi otworzył mi Jacques, ale był chyba w kiepskim stanie. Jakby przestraszony i niewyspany.
- Nie przeszkadzam ci? Pomyślałam, że cię odwiedzę, dawno się nie widzieliśmy – odezwałam się, wchodząc do środka. W salonie panował idealny porządek, co bardzo mnie zdziwiło. Wiedziałam, że Jacques, jako wojskowy, powinien zachowywać porządek, ale ten perfekcyjny ład trochę mnie zaniepokoił. On sam zaś wyglądał tak, jakby nie wychodził z domu od co najmniej tygodnia.
- Nie, to dobrze, że z kimś mogę nareszcie porozmawiać. Mam mugolski telewizor dla zabicia czasu, ale to nie to samo, co rozmowa – odparł i usiadł na kanapie. Ja zajęłam miejsca naprzeciwko niego. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to obawa Jacquesa przed napaścią ze strony Voldemorta.
- Chodzi o Czarnego Pana? – zapytałam z troską. – Nie musisz się bać, że Śmierciożercy coś ci zrobią. Wiem, że to trochę nie zgodne z demokratycznymi regułami, ale mamy wojnę i wolno praktycznie wszystko. Wuj wie, że dobrze się znamy, z jego strony nic ci nie grozi.
- Tak, ja też o tym wiem. Ukrywam się przed członkami Zakonu Feniksa. Oni mieli tutaj niedaleko siedzibę, teraz dowiedzieli się, że i ja mieszkam przy tej ulicy. Kręcił się tu kiedyś Dealus Diggle, wieczorem zaś dostałem taki list.
Wstał, pogrzebał w szafce stojącej obok kominka, po czym wyciągnął z niej pomięty kawałek pergaminu i wręczył mi go. Rozprostowałam pożółkły, gruby papier i przeczytałam:

Panie Serpens,
ostatnio doszły do nas wieści od pańskiego brata, że przebywa pan w Polsce. Chciałabym, aby pan znalazł dla mnie trochę czasu i raczył się spotkać. Jeśli chodzi o termin, dostosujemy się pod pana.
Z poważaniem,
Minerwa McGonagall

Przeczytałam ten list dwukrotnie, zanim dotarła do mnie jego treść. A więc to tak… Nie dość, że ojciec dręczył mnie i Spirydiona, to jeszcze zamierza zniszczyć życie swojego brata. Ten człowiek nie odpuści, dopóki mu ktoś nie uświadomi, że nie powinien wtrącać się w sprawy innych ludzi. Oddałam wujkowi kartkę pergaminu, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Masz jeszcze jednego brata? – zapytałam z nadzieją w głosie. Dobrze wiedziałam, jaka będzie odpowiedź, ale gdzieś głęboko w sercu pragnęłam, by tym konfidentem nie okazał się mój biologiczny ojciec. Już wystarczająco nacierpiałam się przez niego.
Jacques roześmiał się i pokręcił głową.
- Niestety. Nie chcę się z nią spotkać, bo ona zamierza mnie przekabacić na stronę Zakonu. A nie zamierzam się mieszać jeszcze w jakieś konflikty z nimi. Dobrze mi się żyło do tej pory, kiedy byłem po prostu normalnym obywatelem, nie mieszającym się w to wszystko. Dobrze wiesz, że popieram twojego wuja w wielu sprawach, ale niedługo wyjeżdżam do Francji, nie chcę sobie narobić w Polsce wrogów. Wystarczy mi już twój przykład. Nie wiem, jak to znosisz. No wiesz… ja bym nie wytrzymał przez tyle lat w obcym kraju – odparł, a ja tylko wzruszyłam ramionami, zbyt wiele nie myśląc o tym, co do mnie powiedział.
- Idzie się przyzwyczaić – mruknęłam. – Czemu nie mogę wrócić do Francji? Przecież tam jest moja rodzina… cały elitarny klan wampirów. Jestem świadoma, że nigdy do niego nie będę należeć, chyba że dożyję czterystu lat. Ale to jest chore, żeby Czarny Pan dostawał kręćka za każdym razem, kiedy wspominam, że chciałabym tam wrócić.
Przeszło mi przez myśl, że Voldemort bał się, że jeśli już wyjadę, to nigdy mnie już nie zobaczy albo że nie będę chciała wrócić do Polski, ale przecież tyle razy utwierdzałam go w przekonaniu, że się mylił… Tu chodziło o coś zupełnie innego. Kiedyś dowiem się, o co. Teraz jednak nie było sensu dochodzić, o co. Mam jeszcze dziesięć lat, zanim Wielka Rada Nieśmiertelnych wtrąci mnie do Komnaty. Ale jeśli stanę się w końcu prawdziwą wampirzycą, może otworzą się przede mną drzwi do tej wiedzy, której mi przez tyle lat odmawiano. Bardzo chciałam, żeby to stało się już, ale Bartemiuszowi musiałaby chyba grozić śmierć, żeby mógł zgodzić się na przeistoczenie. Albo nawet i podczas takiego zagrożenia wolałby umrzeć i już nigdy się ze mną nie zobaczyć, niż, jak on to określa, zaprzedać duszę diabłu. Zostawała mi jedyna alternatywa: dać mu swoją krew mimo jego odmowy. Taki rytuał był bardzo niebezpieczny, zwłaszcza dla potencjalnie nowego wampira. Może okazać się niewłaściwy, jego dusza może nie przyjąć tego daru jak należy. Wtedy zostaje powolna utrata zdrowych zmysłów, a na koniec samobójstwo z rozpaczy.
- Zostaje ci jedynie przeczekać tą całą wojnę – poradził mi Jacques. – Nie możesz zostawić tych wszystkich ludzi, żeby pojechać do Paryża i odkrywać to wszystko, co przed tobą zataili. Nie patrz tak na mnie, wiem tylko to, że byłaś chroniona przed wieloma informacjami. Nie wiem, przed jakimi.

Zostałam u wuja aż do wieczora. Do dworu Malfoyów wróciłam dopiero na kolację. U nich zwykle ten posiłek spożywano o dosyć późnej porze, więc zdążyło się już dobrze ściemnić. Dowiedziałam się, że Armand musiał natychmiastowo opuścić piwnicę zaraz po zapadnięciu zmroku, ale obiecał, że się ze mną skontaktuje. Poczułam się jeszcze gorzej, niż po odwiedzeniu Jacquesa. Nie dość, że Armand coś ukrywa, to okazuje się, że wszyscy naokoło coś wiedzą, tylko nie ja. A najlepsze jest to, że te informacje dotyczą mnie. Nie wiem. Jeszcze jeden sekret?

~*~

Wiem, jesteście źli. Ale przepraszam, na koniec roku zawsze tak jest. A ja na dodatek mam mnóstwo poprawek. We środę jednak koniec roku, NARESZCIE. Obiecuję rozdział zaraz po rozdaniu świadectw. Tak w ogóle, to miałam ten odcinek publikować wczoraj, ale byłam bardzo zmęczona. Za to następny będzie wredny, wiem, ale za to ciekawy. I z akcją xD Dedykacja dla Atramentowej :*