Rano
pierwszego sierpnia obudziłam się cudownie wypoczęta. Umysł miałam jasny i
czysty, powieki lekkie. Minęła właśnie połowa wakacji. Za miesiąc wyruszę z
peronu dziewięć i trzy czwarte czerwonym pociągiem do Hogwartu, by rozpocząć
mój ostatni rok w szkole. Poczułam dziwną pustkę w żołądku, kiedy sobie
uświadomiłam, że dotarłam do siódmej klasy. Przez te lata tyle się działo…
Życie bez Hogwartu wydało mi się tak niewiarygodne… Darla była dla mnie już
postacią z cudownego snu, prawie nie mogłam uwierzyć, że kiedykolwiek żyła
naprawdę, jadła, spała i po prostu czuła. I te wszystkie zdarzenia… przeżyłam
tam swoje najpiękniejsze lata, byłabym teraz szczęśliwa, gdyby nie jakiś
niewytłumaczalny żal i ból. Chciałabym zatrzymać czas, żeby ta siódma klasa
nigdy nie nadeszła, a ja zatrzymałam się w fazie oczekiwania, gdzieś pomiędzy
bytowaniem w Hogwarcie i poza nim…
Leżący
obok mnie Barty westchnął cicho i otworzył oczy. Uśmiechnął się do mnie, ale
natychmiast spoważniał, kiedy na mnie spojrzał.
-
Co się stało, dlaczego płaczesz? – zapytał, ale ja tylko zaśmiałam się
nieznacznie i pokręciłam głową.
-
Nie przejmuj się, to są dobre łzy. Myślałam o Darli. Wiesz, byłyśmy razem taki
szczęśliwe w Hogwarcie. Sapphire tego nie rozumiała. Ale boję się, że jeśli
moja przygoda ze szkołą się skończy, Darla będzie należała już jedynie do
tamtych czasów. A ja nie chcę kończyć tego rozdziału – odpowiedziałam i
wierzchem dłoni otarłam drobne łezki z policzków. – Poznałyśmy się długo przed
Hogwartem, ale to w szkole były nasze złote lata. Dobrze, że przynajmniej
ciebie mam.
Pozwoliłam
mu się objąć i pocałować w szyję. Uwielbiałam tę serdeczność pomiędzy nami.
Czasami przyjemnie było tylko posiedzieć w swoim towarzystwie, nie musieliśmy
nic mówić. Niestety nigdy nie było na to zbyt dużo czasu, a jeśli już
jakikolwiek był, Crouch poświęcał go tylko mnie, przez co czułam się winna.
Czasem odczuwałam potrzebę przeczytania książki, zagrania na fortepianie czy
chociażby nicnierobienia. A on nie miał dla siebie ani minuty.
-
Barty, jeśli chciałbyś kilka wolnych dni, porozmawiam z Czarnym Panem. Nie będę
ci przeszkadzać, gdybyś chciał gdzieś wyjechać… Nawet z Pauliną. Wiem, że
chcesz odpocząć od mojej osoby – mruknęłam. Przedostatnie zdanie wypowiedziałam
z ogromną niechęcią.
-
Z Pauliną? Po co miałbym z nią gdzieś jechać? Ale jeśli mogłabyś mi załatwić
dwa, trzy wolne dni, byłbym wdzięczny.
-
Chcę, żebyś był szczęśliwy, nawet gdybyś miał utrzymać z nią kontakt – odparłam
i położyłam głowę na jego ramieniu. Usłyszałam cichy śmiech.
-
Nie chcę z nią utrzymywać żadnych stosunków. Między nami już wszystko
skończone, a Paulina ciągle nas niepokoi – stwierdził, co bardzo mi się
spodobało.
Wysunęłam
się z jego objęć i wstałam z łóżka. Mój szlafrok leżał porzucony niedaleko
stołu. Ubrałam go i powiedziałam jeszcze:
-
Pójdę do Czarnego Pana, jestem pewna, że da ci urlop.
Uśmiechnęłam
się i opuściłam pokój. Nie wiedziałam, gdzie wybył Voldemort i czy już
powrócił, dlatego pozostało mi jedynie mieć nadzieję, że jest gdzieś w domu. Podłoga
pod moimi stopami była zimna, ale nie czułam tego. Pchnęłam drzwi do komnaty
Czarnego Pana. Z zadowoleniem zauważyłam, że wuj wrócił. Musiał chyba dopiero
co przybyć, bo miał na sobie jeszcze płaszcz podróżny i stał po środku pokoju,
w dłoni zaś trzymał jakiś list.
-
Gdzie byłeś? – zapytałam.
-
Muszę panować nad tym, co mam. Ścigami Scrimgeoura, za dwa, trzy dni będzie po
wszystkim – odrzekł zimnym, opanowanym głosem. Nie poczułam się tym urażona,
kiedy był na czymś bardzo skupiony, zawsze tak się zachowywał. Tylko dla mnie
starał się być miły i mówić w łagodniejszy sposób.
-
A wiesz, Scrimgeour był u mnie w sprawie testamentu Dumbledore’a – mruknęłam,
ciekawa jego reakcji. – Zapisał mi ząb wampira, nie wiem, z jakiej to okazji.
Ta
informacja, dla mnie niezbyt ekscytująca, Voldemorta bardzo zainteresowała.
Porzucił podróżny płaszcz gdzieś na podłogę, kartkę pergaminu schował do
wewnętrznej kieszeni czarnej szaty i usiadł na swoim tronie. Ja zajęłam miejsce
na jego kolanach, żeby mu wszystko opowiedzieć, mając pod tyłkiem wygodne
siedzenie.
-
To znaczy, że Potter też musiał coś dostać…
-
Tak samo jak i szlama i Weasley. Nie przejmuj się, na pewno nie dostali nic, co
pomogłoby im tobie zaszkodzić. Gdyby Dumbledore coś takiego miał, już dawno by
tego użył – powiedziałam uspokajającym tonem, gładząc palcem jego zapadnięty
policzek. – Niedługo jest ślub Billa Weasley’a, może się tam pojawię? Dowiem
się, co zapisał im Dumbledore. Ale wiesz, przyszłam tu w trochę innym celu.
Bartemiusz ostatnio dużo pracuje, dałbyś mu kilka dni wolnych, hmm?
Lord
Voldemort odwrócił na chwilę wzrok, analizując w myślach za i przeciw. Barty
był znakomitym Śmierciożercą, zwolnienie go na kilka dni ze służby bardzo
opóźniłoby działanie nie tylko sług, ale i samego Czarnego Pana. Za to Crouch
wypoczęty, to Crouch bardziej wydajny, więc decyzja była do podjęcia raczej
trudna.
-
Wiesz, kochana, niby mógłbym się zgodzić, ale nasze prace pilnie potrzebują
pomocy Barty’ego – odrzekł w końcu i pogładził mój policzek wnętrzem dłoni. –
Jeszcze kilka dni. Kiedy złapiemy Scrimgeoura, pozwolę Bartemiuszowi odetchnąć.
Ukrył
twarz w moich włosach, po chwili poczułam dotyk jego ust za lewym uchem.
Oplotłam go rękami za szyję i przytuliłam się do niego. Był dla mnie
najważniejszy na świecie i byłam w stanie stanąć w jego obronie, gdyby tylko
sytuacja tego wymagała. Nasze sprzeczki często były bardzo zażarte, ale, koniec
końców, godziliśmy się.
-
Myślę, że Barty będzie zadowolony. Jemu naprawdę są potrzebne wakacje.
Pocałowałam
go lekko w blady policzek.
-
Pamiętasz, co mi obiecałeś? Kiedyś? – dodałam. – Że będziesz mnie uczył czarnej
magii.
-
Rozmawiałem z Gazim. Nie potrzeba cię uczyć. Wystarczy cię naprowadzić na
właściwą drogę – odparł trochę zadumanym tonem. – No dobrze, chodź. Cofnij się
daleko, aż pod drzwi i wyciągnij różdżkę.
-
Nie potrzebuję jej, mogę czarować po prostu sobą
– stwierdziłam, kiedy zeskoczyłam z jego kolan i stanęłam tam, gdzie mi kazał.
-
Właśnie tutaj jest problem. Nie mówię, że czarowanie bez różdżki jest złe, ale
to rozprasza twoją magię. Nie wie, na czym ma się skupić i staje się chaotyczna
– powiedział w sposób bardzo nauczycielski. – Ja też nie muszę używać różdżki,
żeby rzucać dobre zaklęcia. Ale tak jest po prostu sprawniej. No, do dzieła.
Wyciągnęłam
różdżkę z kieszeni szlafroka, a Voldemort wyprostował się i stał przez moment,
nic nie mówiąc. Odezwał się dopiero po jakiejś minucie.
-
Wiesz, czarna magia polega na tym, że musisz wydobyć z siebie tę drugą, ukrytą
głęboko energię. Często z niej korzystasz, ale nieświadomie i nie do końca
poprawnie. Tym, że wychodzi ci to najlepiej, kiedy targają tobą emocje,
zupełnie się nie przejmuj. To jedna z twoich zalet. Rzucę teraz prostą klątwę,
potraktuj to jak pojedynek. Chcę, żebyś dała z siebie wszystko, dobrze?
Skinęłam
głową. Kiedy tylko z jego różdżki wystrzelił złoty promień, ja wyczarowałam
pulsującą energią błyskawicę, która zderzyła się z nim z potężnym hukiem.
Gorąco bijące z tej kolizji chlasnęło mnie w twarz, ale zignorowałam to. Prawie
natychmiast stworzyłam wielką kulę ognia. Voldemort uniósł rękę i zgasił ją bez
problemu.
-
Tak. Stosujesz dobre zaklęcia, ale nie rozwijasz ich całkowicie. Dlaczego?
Przecież wiem, że potrafisz – odezwał się.
-
Chyba boję się, że mogę wyrządzić ci krzywdę – mruknęłam. Dopiero po chwili
zdałam sobie sprawę, jak to idiotycznie zabrzmiało w moich ustach w odniesieniu
do Czarnego Pana, więc spuściłam wzrok. Sekundę później usłyszałam jego śmiech.
-
Nie tak łatwo jest mnie pokonać – rzekł. – Daj z siebie wszystko.
Na
nowo odpaliliśmy zaklęcia. Całą komnatę wypełniły chmury różnokolorowego dymu,
iskry i swąd siarki. Już wiele razy widziałam, jak Voldemort władał magią. Mimo
tego, robił na mnie ogromne wrażenie. Odpowiadał na moje zaklęcia w sekundę,
jeszcze straszniejszą i potężniejszą klątwą. Różdżka śmigała w powietrzu,
świszcząc i migając, jakby władał mieczem. W końcu uchylił się przed moim
zaklęciem, które ześlizgnęło się po neutralnym kamiennym tronie z nieprzyjemnym
dla ucha zgrzytem i zniknęło. Kolorowe chmury opadły, a ja zauważyłam, że
opuścił różdżkę. Uśmiechnął się lekko, jakby z satysfakcją, kiedy do mnie
podszedł. Pierś falowała mu niespokojnie, od wykonanego wysiłku.
-
Bardzo dobrze, jesteś świetna. Idź się przebrać, po śniadaniu jeszcze
poćwiczymy, jeśli będziesz chciała – powiedział.
Słowa
uznania wypowiedziane przez niego bardzo dużo dla mnie znaczyły. Odwróciłam się
i opuściłam komnatę. Jedząc płatki z mlekiem przy długim stole w jadalni
rozważałam mój kolejny pomysł. Dopiero co wróciłam z mojej trzydniowej trasy,
ale już chciałam jechać w następną. To była po prostu jedna z tych czynności,
które naprawdę uzależniają. Tym razem w o wiele dłuższą. Musiałam zaakceptować
to, że Czarny Pan z jakiegoś nieznanego powodu nie pozwoli mi pojechać do
Paryża, ale na świecie było przecież mnóstwo cudownych miejsc. Wesele Billa i
Fleur miało się odbyć ósmego sierpnia, na które musiałam się udać. Nie mogłam
pozwolić, by tak szybko o mnie zapomniano. Dlatego, zaraz po śniadaniu udałam
się do swojej sypialni, by sporządzić list do Prospera. Musiał natychmiast
zorganizować wszystko: bilety, sceny, miasta… Nie miało to dla mnie znaczenia,
że może to kosztować sporo złota. Wszystko się zwróci po dwóch pierwszych
koncertach, a ja planowałam ich kilka.
Patrzyłam,
jak Flagro wzbija się w powietrze z rulonikiem w dziobie. Wieczorem powinnam
dostać odpowiedź. Miejmy nadzieję, że zadowalającą. Przebrałam się w czarną
szatę, włosy zaplotłam w gruby warkocz i wróciłam do komnaty wuja. Bardzo
chciałam, żeby ze mną poćwiczył.
-
Jesteś gotowa? – zapytał, wyciągając różdżkę z wewnętrznej kieszeni.
-
Tak, zaczynajmy. Chciałabym ci cos jeszcze powiedzieć. Chcę jeszcze w tym
miesiącu udać się do kilku miast na koncerty. Po mojej długiej przewie muszę
wszystko nadrobić… Co ty na to?
-
Dobrze, jeśli ci na tym zależy, to się zgadzam – odparł i uniósł różdżkę. – A
teraz zaczynamy.
*
Przygotowania
do ślubu Billa i Fleur szły pełną parą. Państwo Delacour, którzy przybyli dzień
przed urodzinami Harry’ego okazali się być bardzo miłymi ludźmi i chcieli we
wszystkim pomagać. Mimo tego krępującego zajścia w ostatni wieczór lipca,
rodzice Fleur nie zmienili stosunku ani do Weasleyów, ani do Hermiony. Nie
wspominali o tym, twierdząc, że już jedno upokorzenie panna Granger zniosła. Nie
wszyscy jednak byli w ten sposób nastawieni do tej sprawy, choć robili, co się
tylko dało, by to ukryć. Najbardziej przejmował się tym, rzecz jasna, Ron. Nie
potrafił pogodzić się ze świadomością, że od zawsze dobra i rozsądna Hermiona
mogła mieć takie „odchyły”. Najmniejsze wrażenie ta cała sytuacja zrobiła na
dzieciakach od Ghostów. Od dawna byli uodpornieni
na to, że ich siostra uwielbiała swojego wuja, więc po prostu znali, że to
normalne, kiedy inne dziewczyny fantazjują o Lordzie Voldemorcie. A może byli
też bardziej tolerancyjni?
-
To dziwne, że jest taką dziewczyną właśnie Hermiona, myślałem raczej o takich
pokroju Pansy Parkinson, ale cóż. Tak czy siak, to nie nasza sprawa, nie? –
stwierdził Vipi, kiedy razem z Kitaną i Harrym rozwieszał pranie na podwórku
przed domem Weasleyów. Jego młodsza siostra pokiwała głową i podała mu
plastikowy spinacz. Od małego była zapewniana przez siostrę o tym, że ze strony
jej wuja nic jej nie grozi, więc strach przed Voldemortem był u niej bardziej
wpojony, niż prawdziwy.
-
No tak, bo wy ciągle żyjecie w przekonaniu, że jesteście bezpieczni – mruknął
Harry, zajęty przypinaniem do sznurka wielkiego, białego obrusa.
-
Sophie zawsze tak mówiła. A my jej ufamy – odpowiedziała mu Tonia.
-
Tal? To jesteście bardzo naiwni.
-
Wiesz co, Harry, nie chodzi ci wcale o Hermionę – warknął Victor i cisnął do
koszyka garść spinaczy, które dopiero co z niego wyciągnął. – Ty po prostu nie
możesz ścierpieć tego, że jesteśmy zgrani i sobie ufamy. Ale co ty możesz o tym
wiedzieć, nigdy nie miałeś rodzeństwa. Chodź, nie słuchaj go.
Objął
siostrę ramieniem i wrócił z powrotem do domu. Do końca dnia nie odzywał się do
Harry’ego. A kiedy po południu Bes wpadła do Nory, by zabrać dzieci, wszystko
jej opowiedział. Usiadł przy stole w kuchni, podczas gdy ona przygotowywała
kolację i mówił:
-
Buntuje Tonię przeciwko Sophie. A wiesz, jaka ona jest. Naiwna i podatna na
wpływy. Ja wiem, że ogłoszenie wszystkim tego
nie było do końca rozsądne, ale każdy ma swoich wrogów. Sophie nigdy nas nie
zdradziła. Weasleyom nie dała tej gwarancji, i co? George stracił ucho,
Hermionę porwali… A nas nie ruszyli, choć tyle razy mogli.
-
Cieszę się, że jesteście takim zgranym rodzeństwem – przyznała Bes, patrząc z
czułością na syna. Lepszych dzieci, wbrew pozorom, nie mogła sobie wymarzyć. –
Sama jednak nie wiem, ile prawdy jest w tych obietnicach Sophie. Jeśli ona
przestanie Czarnego Pana powstrzymywać… Nie wiem, jakie jest jego osobiste
zdanie na ten temat i chyba wolę go nie poznać.
*
Wieczorem,
jak zresztą podejrzewałam, zastukał w okno mojej sypialni feniks. Śledził moją
osobę czarnymi, lśniącymi oczami każdy mój ruch, dopóki nie wpuściłam go do
środka. Trzymał w dziobie jasnozielony, ozdobny papier zwinięty w rulonik. Od
razu poznałam, że to od Prospera. Rozwinęłam go i przeczytałam w milczeniu:
To cudowny pomysł,
od dawna chciałem Ci to zaproponować, ale bałem się, że na mnie naskoczysz.
Wiesz, dopiero co skończyłaś trasę… No, ale niedługo wszystko będzie gotowe,
wiesz, że mam całkiem znaczące znajomości z kilkoma czarodziejami. Sądzę, że
moglibyśmy pojechać najpierw do Kairu albo Alexandrii… Jeszcze to ustalimy,
jutro Cię odwiedzę.
Prosper
Z
zadowoleniem schowałam list do szafki i ułożyłam się wygodnie na łóżku. Byłam
zmęczona po całodziennych ćwiczeniach z Czarnym Panem i chciałam wcześniej
pójść spać. Nie byłam pewna, jak wuj zareaguje na wizytę Charpentiera w swoim
własnym domu, ale w końcu Francuz był moim gościem i nie powinien robić mu
problemów. Przez krótki moment, zanim zamknęłam oczy, obserwowałam falującą
lekko firankę. Okno było uchylone, a na zewnątrz wiał lekki, ciepły wiaterek. Lato
nie było już tak świeże i przyjemne, jak w lipcu. Było jakby… wypalone. Z
jednej strony nie mogłam się doczekać, aż się skończy, a ja pojadę do szkoły,
ale z drugiej chciałam je zatrzymać. Wiedziałam, że w Hogwarcie czas zawsze
płynie szybko. Ta myśl zepsuła mi humor, ale w sumie czy było to ważne? I tak
szłam spać…
Następnego
ranka, kiedy się już obudziłam, przebrałam i skonsumowałam śniadanie, ktoś
zapukał. Wybierałam właśnie strój na pierwszy koncert, kiedy zobaczyłam, że był
to Lord Voldemort. Na jego twarzy czaił się lekki, tajemniczy uśmiech, co nie
zwiastowało nic dobrego. Ja, mimo że zajęta przeglądaniem szafy, natychmiast
poznałam zagrożenie i odwróciłam się.
-
O co chodzi?
-
Wiesz, dzisiaj znalazłem coś interesującego w palenisku, w pokoju Spirydiona –
rzekł, zamykając za sobą drzwi. Pogrzebał w zewnętrznej kieszeni szaty i
wyciągnął z niej mały skrawek papieru z odręcznym, kobiecym pismem. Był to
zaledwie mały, nadpalony świstek, ale natychmiast go poznałam. – Wolisz mi sama
powiedzieć, czy ja mam to zrobić?
Przewróciłam
oczami i westchnęłam ciężko.
-
No dobra, dostałam wezwanie na przegląd od uzdrowicielki – mruknęłam. Dentyści.
Na ogół czarodzieje nie wiedzieli o nich zbyt dużo, praktycznie w ogóle. Do
regularnych wizyt zmuszano jedynie młode wampiry, wilkołaki i innych pół-ludzi.
Od kilku tygodni takie wezwania po prostu ignorowałam, nie myślałam o tym, a
owe listy paliła. Bałam się dentystów. To oczywiście mugolska nazwa, nie miałam
pojęcia, jak nazywa się to po „czarodziejsku” i nie chciałam się dowiedzieć. No,
może nie była to moja fobia, jak w przypadku Czarnych Dziur, ale nie znosiłam
tych wizyt. Raz poszłam tam z Bes. Nigdy nie chciałam wracać do tego
wspomnienia. I teraz też nie będę.
-
Dobrze wiesz, że musisz tam pójść.
Dopóki twoje zęby się odpowiednio nie wykształcą, nie przepuszczę ci tego – odparł
wszechwiedzącym tonem Voldemort. – Wybierzesz się tam dzisiaj. A najlepiej już
teraz, bez dyskusji.
Parsknęłam
śmiechem, jakby był to dobry żart.
-
Nie zmusisz mnie.
-
Nie? Zaraz zobaczymy – chwycił mnie za rękę i wyprowadził na korytarz. Dobrze
wiedziałam, że sam nie zamierzał się tam fatygować, więc nie opierałam się.
Zaniepokoiłam się dopiero, kiedy podwinął lewy rękaw i dotknął białym,
kościstym palcem swojego Mrocznego Znaku. Nie poczułam bólu. Ciekawa byłam,
którego Śmierciożercę wezwał, by zmusić mnie do tej wizyty. Chwilę później na
korytarzu rozległy się kroki, a na horyzoncie pojawił się Barty. No tak, mogłam
się tego spodziewać. – Mam dla ciebie ekstremalne zadanie.
-
Tak jest, panie. Co tylko rozkażesz.
-
Zaprowadzisz Sophie do dentysty.
Crouch
uśmiechnął się, patrząc to na mnie, to na Voldemorta. Nie zdziwiło mnie, że
Czarny Pan znał tę nazwę, w końcu wychował się w mugolskim sierocińcu.
Bartemiusz zaś słyszał o tym zawodzie ode mnie nie raz i nie dwa.
-
To żart? – spytał.
-
Nie. Jeśli nie dasz sobie z nią rady, to sprowadzisz uzdrowiciela tutaj –
odrzekł.
Barty
niepewnie chwycił moją dłoń i natychmiast się teleportował. Nie zamierzałam z
nim nigdzie iść. Kiedy tylko moje nogi uderzyły o wyłożoną kostką drogę,
natychmiast rzuciłam się do ucieczki. Odbiegłam zaledwie dwa kroki, kiedy
Śmierciożerca chwycił mnie w pół i, podobnie jak to robił Voldemort, przerzucił
mnie sobie przez ramię. Był bardzo silnym śmiertelnikiem. Ja dałabym mu radę, ale
nie chciałam zrobić jego osobie krzywdy. Pozostała mi jedynie nadzieja, że
kiedy zacznę krzyczeć, to mnie puści. Tak też zrobiłam, gdy znaleźliśmy się w
Świętym Mungu.
-
Nie ośmielisz się! Będę krzyczeć, aż popękają szyby! – zawołałam, wierzgając
nogami tak mocno, że Crouch miał problemy z utrzymaniem mnie.
-
Jeśli chcesz mieć tego uzdrowiciela na sumieniu, to bardzo proszę – oświadczył
zdyszany Crouch. – Dobrze wiesz, że jeśli ktoś z zewnątrz wejdzie do domu
Czarnego Pana, już z niego nie wyjdzie. Przepraszam, na którym piętrze jest
jakiś gabinet, w którym leczy się zęby?
Przerażona
kobieta siedząca w punkcie informacji wyjąkała tylko, że na drugim. Nie dała
rady nic więcej powiedzieć. W końcu niebezpieczny Śmierciożerca w szpitalu to
coś zupełnie nowego. Roiło się ich wielu w Ministerstwie Magii, to było
wiadome. Barty tylko podziękował i ruszył schodami na drugie piętro. Kiedy znaleźliśmy
się w odpowiednim korytarzu, postawił mnie na podłodze. W poczekalni siedziały
jedynie dwa elfy. Nie różniły się niczym specjalnym od ludzi, jak wampiry czy
wilkołaki, miały jedynie spiczaste uszy i skórę migoczącą jak brokat, zęby
podobne do wampirycznych, tyle że krótsze i nie służyły do gryzienia ludzi w
celu zdobycia krwi.
-
Przepraszam, że się wpychamy w kolejkę – wydyszał Barty, kiedy wilkołak opuścił
gabinet, a jeden z mężczyzn wstał. Zaparłam się obiema nogami, ale Crouch nie
dał za wygraną. Pchnął mnie o wiele mocniej, niż się tego spodziewałam, przez
co błyskawicznie znalazłam się w gabinecie. Na nic zdały się moje prośby i
lamenty. Uśmiechnięty uzdrowiciel polerował swoją różdżkę, gotowy do badania.
-
Sophie Serpens, jak miło, że w końcu mnie odwiedziłaś. Usiądź w tym fotelu i
otwórz usta – powiedział, wskazując na ciemnogranatowe krzesło pokryte ciemną skórą.
Przywarłam plecami do ściany, a farba odpadła od niej, kiedy wbiłam w nią
paznokcie. Takie krzesła mnie przerażały. Nie wyobrażałam sobie przystać na
jakikolwiek rozkaz doktora. Prędzej zaufałabym Zakonowi Feniksa niż dentyście.
Uśmiechnięty czarodziej w średnim wieku wyglądał na bardzo miłego człowieka,
ale Budda wie, co mu strzeli do głowy, kiedy zobaczy moje zęby. Dentyści są
przebiegli i fałszywi. Ja to wiem.
-
Kochanie, usiądź, nic ci tu nie grozi – zwrócił się do mnie uspokajającym
głosem Crouch. Chwycił mnie za rękę i poprowadził do fotela. Usiadłam na jego
brzegu z bardzo niepewną miną. Usta jednak miałam z całej siły zaciśnięte.
Wiedziałam, co ten uzdrowiciel miał na myśli. Chciał się dobrać do moich zębów,
i choć może sądził, że ja o tym nie wiem, to się mylił. Przejrzałam go i
odkryłam jego plany.
-
No, otwórz usta, chcę zbadać ci żeby – powtórzył dentysta, podchodząc bliżej.
Pokręciłam głową, jeszcze mocniej zaciskając wargi. Nigdy nie miałam problemów
z zębami, więc ta wizyta była zupełnie niepotrzebna. Na korytarzu stoją dwa
elfy, oni na pewno mają gorszy stan uzębienia ode mnie. To ich powinien zbadać.
-
Otwórz, tylko zerknę. Nic nie będę dotykać, naprawdę – prosił uzdrowiciel.
Pewnie już miał styczność z takimi panikarzami, czemu się nie dziwię. Ludzie
powinni bać się takich, jak on. Barty pocałował mnie w policzek i pogładził po
włosach.
-
Sophie, jeśli tylko zrobi ci krzywdę, to go ukarzę, ale otwórz usta – zachęcał
mnie, ale byłam nieugięta.
Chyba
z pół godziny prosili mnie i siłą próbowali rozewrzeć mi szczęki, ale na nic im
się to zdało. Mogli próbować dalej, ja miałam czas. Z siłą wampira nie wygrają,
choćby nie wiem jak bardzo się napinali.
-
Sophie, ja naprawdę nie mam już siły, zrób to dla mnie i pokaż panu zęby –
westchnął ze zrezygnowaną miną Crouch.
Może
i zachowywałam się w tym momencie dziecinnie, ale za cholerę nie pozwolę
dotykać obcemu mężczyźnie czegokolwiek na mojej twarzy. Chcąc, nie chcąc,
musiałam postawić się w sytuacji Bartemiusza. Miał dużo pracy, a bieganie ze
mną po szpitalu z powodu głupiego wezwania na przegląd należało chyba do
rzeczy, na które najmniej miał ochotę. Mogłam to dla niego zrobić i otworzyć
usta na krótki moment. Chwyciłam uzdrowiciela za gardło i powiedziałam cicho:
-
Jeśli cokolwiek mi zrobi, ścisnę i będzie po nim.
Przerażony
dentysta poświecił sobie różdżką, żeby lepiej widzieć, po czym szybko ją
odsunął i poprosił o zwolnienie uścisku.
-
Wszystko w porządku, możesz już wstać – oświadczył.
Tak,
groźba. To najskuteczniejsza metoda, która jest po pierwsze zabroniona, a po
drugie niesamowicie skuteczna. Zerwałam się z krzesła i natychmiast cofnęłam
się za Barty’ego, gdyby się mu coś odwidziało. Pożegnał nas z nieopisaną ulgą
malującą się na twarzy. Mogliśmy się od razu teleportować, dlaczego Crouch nie
zrobił tego na początku, nie mogłam zrozumieć.
-
Chyba nie sprawdził ci zębów zbyt dokładnie – zauważył, kiedy pojawiliśmy się w
domu Czarnego Pana. Ja tylko wzruszyłam ramionami.
-
Trudno. Sama najlepiej wiem, co się z nimi dzieje i mogę powiedzieć, że są
zupełnie zdrowe…
Drzwi
do komnaty Voldemorta otworzyły się, a w jego progu pojawił się on sam, za nim
zaś zauważyłam postać Prospera.
-
Długo was nie było. Ten człowiek przyszedł do ciebie, możesz zabrać mi go z
oczu? – zapytał rozdrażniony, wskazując podbródkiem na Francuza. Ja skinęłam na
niego, po czym oboje zniknęliśmy w mojej sypialni. Opadłam na brzeg łóżka i
utkwiłam w nim oczekujące spojrzenie.
-
Ma chérie, mam idealną ideę, ale
musimy trochę przesunąć koncerty. Wiesz, planowałem zrobić je w tym tygodniu,
bilety rozeszłyby się błyskawicznie, ale rozplanowanie sceny i wszystkiego w
Egipcie będzie trochę problematyczne… Ale niczym się nie przejmuj, ja się
wszystkim zajmę – powiedział rozradowany Prosper.
-
Czyli zostaje Egipt? A dwa kolejne koncerty? Proszę cię, jeśli zaproponujesz
Niemcy, to cię tym uderzę – wskazałam na stojącą na szafce nocnej lampkę.
-
Nie, myślałem raczej nad motywem afrykańskim.
-
To świetny pomysł, nie podejrzewałabym cię o coś takiego – ucieszyłam się. –
Ale nie chodzi mi raczej o zarobienie jak największej ilości złota, myślałam
bardziej o śpiewaniu dla tłumów. Wiem, nie zrozumiesz tego. Chcę dawać ludziom
radość swoim głosem.
~*~
Znów
nie pisałam miesiąc, wczoraj miał być rozdział, a tu dupa. Przepraszam, ale mam
dużo nauki i osobisty problem, który musze rozwiązać. Zbliża się koniec roku,
więc mam mnóstwo popraw i jeszcze więcej nauki, więc rozdział przewiduję pod
koniec maja lub na początku czerwca. Dedykacja dla Destruo. :*