28 lutego 2011

Rozdział 295

Było tak wcześnie, że nawet gwiazdy nie zdążyły jeszcze zblednąć, chociaż nad horyzontem widniał już lekki pasek fioletu. Aportował się na szczycie wielkiej łąki. Kwiatów było mnóstwo, a cudowny zapach unosił się w powietrzu. W oddali majaczyła jakaś wielkopolska wioska. Nie zdjął kaptura z głowy nawet wtedy, kiedy kilka minut później rozległ się odgłos aportacji. Kobieta w średnim wieku, wyglądająca na jeszcze całkiem młodą, miała na sobie nową, ciemnogranatową szatę czarownicy i różnokolorowe paciorki we włosach. Zmierzyła swojego towarzysza nienawistnym spojrzeniem od stóp do głów, dopiero po tym się odezwała:
- Myślałam, że nie raczysz przyjść.
- Nie mogłem sobie odmówić tej uciechy patrzenia na to, jak miotasz się ze złości i bezsilności, siostro – spod kaptura dobiegł ją cichy, jadowity głos. Voldemorta ukazał Melanii twarz powleczoną wyrazem bezwstydnej kpiny i ironii. – Więc może teraz zechcesz mnie oświecić? Dlaczego chciałaś się ze mną widzieć?
- Chodzi o Sophie.
- Och, bynajmniej.
Melania zmrużyła oczy, sztyletując młodszego brata wzrokiem, ale on tylko uśmiechnął się drwiąco.
- To przez ciebie ją straciłam…
- Ją i jej pieniądze. Tak. Radziłbym ci jednak przestać mi to wypominać i zainteresować się drugim dzieckiem. Czy wiesz, że Spirydion chce spędzić w moim domu resztę wakacji? Tak, już ma przygotowaną sypialnię – przerwał jej spokojnie Voldemort, z rozkoszą obserwując szybko blednącą twarz siostry. – Do niczego go nie przekonywałem. Chyba nie chcesz stawać na drodze do jego szczęścia? Niby mógłbym teraz wysłać po niego Sophie, ale nie chciałem jej budzić. Jest taka słodka, kiedy śpi.
- Pisałam ci już w liście. Nie życzę sobie, żebyś zbliżał się do niej bardziej, niż powinieneś. Ty dobrze wiesz, że to jest chore, ale podoba ci się to – wysyczała, z trudem panując nad targającymi jej wnętrze emocjami. – Wykorzystujesz ją…
- Bredzisz – stwierdził Czarny Pan, podsumowując tym jednym słowem całą postać i zachowanie starszej siostry. – Sophie jest dorosła, ma swój rozum. Nic nie poradzę, że mnie kocha. Ja zresztą również darzę ją uczuciem i nie zamierzam z niego rezygnować. Wniosła w moje życie dużo szczęścia. To nie moja wina, że ją wyrzuciłaś.
- Nie kłam! Dobrze wiesz, jak było! Zrobiłam to pod wpływem impulsu, zaraz chciałam po nią wrócić, ale jej już nie było, bo przyczaiłeś się, żeby ją porwać!
- Ale mimo wszystko to zrobiłaś! – krzyknął Voldemort, chwytając ją gwałtownie za nadgarstek. Oczy płonęły mu dziko. – Jesteś kretynką, bo jej nie doceniłaś, ale teraz już za późno, bo cię nienawidzi. Nic już nie poradzisz.
- Nie potrafiłeś jej wychować, więc podrzuciłeś ją do obcych ludzi, a wróciłeś, kiedy podrosła. Rozpuściłeś ją, nie dałeś jej grama dyscypliny!
- Chciałem, żeby miała wszystko. Od Ghostów dostała dobre wychowanie, a ode mnie… cóż, zabrałbym ją na księżyc, gdyby miała taki kaprys, dałbym jej wszystko, czego by chciała, ale co ty możesz o tym wiedzieć! Jesteś najgorszą matką, jaką widziałem w życiu. Bellatriks lepiej zajmuje się swoim dzieckiem, mimo że jest prawdziwą wariatką. Nawet ja wiem, że wychowywanie dzieci nie polega na ciągłym karaniu. Dałem Sophie odrobinę serca, a w zamian otrzymałem wdzięczność. Cóż, musisz być naprawdę kiepską matką, skoro najpierw straciłaś córkę, a teraz ucieka od ciebie syn.
Puścił ją, zszokowaną i zrozpaczoną i zniknął. Aportował się dopiero na korytarzu, nie chciał, żeby trzask obudził Sophie. Był wzburzony po tej bezsensownej rozmowie z siostrą. Jego siostrzenica nie była do niej w ogóle podobna. Wśliznął się cicho do swojej sypialni i podszedł do łóżka. Zasłony były wciąż zaciągnięte, mimo że niebo szybko bledło. Chciał, żeby Sophie spała jak najdłużej. Lubił na nią patrzeć, kiedy była pogrążona we śnie. Położył się obok niej i odgarnął z jej czoła niesforny kosmyk czarnych włosów. Spała z odsłoniętą, białą szyją, na której zauważył prawie całkowicie niewidoczne dwa punkciki po ugryzieniu i poczuł nagły przypływ wdzięczności i sympatii do Armanda. To dzięki niemu będzie teraz jedną z Nieśmiertelnych i całkowicie bezpieczna. Śmierć nigdy nie zabierze jej na drugą stronę.
Dziewczyna poruszyła się lekko i uchyliła powieki. Na jej twarzy pojawił się delikatny, niezbyt przytomny uśmiech, a ona sama przytuliła się do niego, objęła go w pasie lewą ręką, prawą wsunęła pod jego bok. Uniosła lekko głowę, żeby pocałować go w usta.
- Dlaczego jesteś zimny? – zapytała cichym, zaspanym głosem, zamykając oczy. – Wychodziłeś gdzieś? Kto cię tak zdenerwował?
- Później ci opowiem. Nie chciałem cię obudzić, śpij, jeszcze wcześnie.

*

Obudziłam się jakieś dwie godziny później. Voldemort siedział u wezgłowia wielkiego łóżka i przyglądał mi się uważnie. Możliwe było, że ze snu wyrwała mnie właśnie intensywność tego spojrzenia. Przetoczyłam się na brzuch i podciągnęłam się.
- Teraz już powiesz, gdzie byłeś? – spytałam.
- Spotkałem się z twoją matką. Muszę powiedzieć, że nie żałuję. Okropna kobieta. Poinformowałem ją o zamiarach Spirydiona i oświadczyłem, że jest okropną matką – odparł już całkiem spokojnie Czarny Pan. – Lepiej by było, gdybyś dzisiaj nie szła po brata. Bardzo się o ciebie pokłóciliśmy, mogłaby na ciebie naskoczyć. Odbierzesz go jutro po śniadaniu.
Przyczołgałam się tuż pod wezgłowie i oparłam podbródek o prawy bok wuja. Jego troska coraz bardziej mnie zaskakiwała.
- Jeśli tak chcesz… ale nie musisz się o mnie martwić. Poradzę sobie. Spirydion ma trzynaście lat, nie jest już dzieckiem – mruknęłam.- Jeśli matka nie chce go stracić, nie zabroni mu spędzić tu wakacji.
- To samo jej powiedziałem, wyglądała na wstrząśniętą. Jest głupia, weźmie sobie do serca moje słowa i jeszcze sama go tu przyśle, zobaczysz – odrzekł bardzo poważnym tonem. – No, idź się ubrać, mam dużo pracy.
Wstałam z łóżka, posłałam mu ostatnie spojrzenie i opuściłam sypialnię. Czarne Dziury nadal mnie przerażały, ale nie myślałam o nich na okrągło. Oczywiście, wciąż czułam do Barty’ego okropny żal, ale chyba byłam już w stanie mu przebaczyć. W końcu nie chciał mojej krzywdy, próbował mi pomóc. Nieudolne były to próby, przyznaję, ale to tylko śmiertelnik, ma prawo do błędów.
Przebrałam się w zieloną sukienkę i zeszłam do kuchni. Byłam głodna, ostatnio nie miałam czasu na jedzenie kolacji. Sama zresztą nie potrafiłam gotować, a Stworek co chwilę znikał. Tego pochmurnego dnia jednak spotkałam go w jadalni, zbierającego talerze z mahoniowego stołu.
- Co panienka sobie życzy na śniadanie? – zapytał, rzucając wszystko i biegnąc w moją stronę, by natychmiast mi usłużyć.
- Zdaję się na twoją wyobraźnię, Stworku – odparłam, zajęta liczeniem brudnych talerzy. Byłam głodna, ale w sumie to nie wiedziałam, na co mam ochotę. – W domu jest aż sześć osób? To dziwne, myślałam, że Kwatera Główna Czarnego Pana jest chwilowo w apartamencie Malfoyów.
- Bo jest, panienko – przyznał posłusznie skrzat domowy. – Ale Czarny Pan nie opuszcza tego miejsca, odkąd przybył tu, by panienka mogła odpocząć. Dlatego Śmierciożercy deportują się i aportują tutaj, by móc mu przekazywać informacje.
Posadził mnie na moim miejscu, po czym zniknął za drzwiami do kuchni. Wrócił szybko, niosąc na srebrnej tacy stos grzanek z miodem. Wszystko jedno mi było, co zjem. Ważne, bym przestała odczuwać ten okropny Skórcz głodu w żołądku.

Idąc powoli przez hol, pomyślałam sobie, że mogłabym teraz spędzić trochę czasu na zewnątrz, za domem. W końcu niebo było cudownie zachmurzone i ciemne, od czasu do czasu powiewał wiatr silnie pachnący zbliżającą się burzą i deszczem. W drodze powrotnej mogłam odwiedzić szlamę, jeśli będę miała na to ochotę.
Po kwadransie wędrówki przez lochy w końcu dotarłam do zamkniętych, ciężkich drzwi. Różdżką otworzyłam zamek i wyszłam na zewnątrz. Huśtawka skrzypiała cicho, poruszana wiatrem, z pokrytej mchem fontanny w kształcie kobiety lała się woda. Usiadłam na huśtawce i odepchnęłam się od ziemi kilkakrotnie stopami. Zahuśtałam się bardzo wysoko, aż poczułam gałęzie uderzające mnie w plecy.
Kiedy spojrzałam w dół, zobaczyłam stojącą tuż obok drzewa, do którego przywiązana była huśtawka, Claudię. Ubrana była w najpiękniejsze błękitne aksamity ze śnieżnobiałymi koronkami, w satynowych białych pantoflach. Włosy związane miała mnóstwem niebieskich i białych wstążek, powiewających lekko wiatrem, jakby istniały naprawdę. Szurając podeszwami adidasów po ziemi, zatrzymałam się. Zaniepokoiło mnie jej przybycie.
- Co tu robisz? – spytałam, starając się ukryć zniecierpliwienie.
- Po prostu tu jestem. Nigdy nie przychodzę w określonym celu. To ty mnie widzisz – oświadczyła. Na jej twarzy nie było nawet cienia pogardliwego uśmieszku. Uznałam to za zły znak.
- No tak. Ale przecież… zresztą nie ważne. Nie mam pojęcia, co tym razem się stało. Owszem, w głębi serca jestem zła na Sapphire, denerwuje mnie moja matka, ale chyba nie fatygowałabyś się do mnie tylko z tego powodu.
- Pytałaś mnie często o moje pochodzenie. Wbrew pozorom, jestem prawdziwa. Przynajmniej byłam. Sama do końca nie wiem, co mi się stało – powiedziała, a wielkie niebieskie oczy zamgliły się, jakby pogrążona była we własnych myślach i nie kontrolowała wypowiedzianych słów. – Jak myślisz, dlaczego zawsze nazywałaś mnie Claudią?
To było najdziwniejsze pytanie, jakie słyszałam. Jak to, dlaczego? Sama tego nie wiem, moja wyobraźnia nie jest aż tak rozbudowana, bym mogła dzięki niej widywać istoty, o których nawet nigdy nie myślałam.
- Tak czułam – odparłam tylko, rada, że miałam okazję poznać więcej faktów dotyczących złotowłosej.
- I dobrze czułaś, ale być może pominęłaś jedną drobną, choć ważną informację. Teraz jestem Claudią, od zawsze byłam. Ale zostałam ochrzczona jako Amelie Ronger* – odrzekła, patrząc mi prosto w oczy. Jej spojrzenie jeszcze nigdy nie było tak trzeźwe, a ona taka poważna.
- Po co mi to mówisz? – spytałam ostrożnie, by jej nie zdenerwować. – Chciałam wiedzieć o tobie jak najwięcej, ale nigdy nie przypuszczałam, że sama mi powiesz.
- Niektórych rzeczy wciąż nie mogłabyś zrozumieć. Stwierdziłam, że będzie lepiej dla ciebie, jeśli poznasz wszystko stopniowo. We właściwym czasie.
I zniknęła, kiedy mrugnęłam powiekami. Zrobiła to w idealnie filmowym momencie. Ledwo straciłam ją z oczu, rozpadał się deszcz. Wielkie, zimne krople zaczęły zacinać, w oddali co jakiś czas grzmociły pioruny. Natychmiast zerwałam się z huśtawki i pobiegłam w stronę uchylonych drzwi, zanim zmokłam. Dla bezpieczeństwa zamknęłam je różdżką, wejście znajdowało się przecież w lochach. Nie chciałam kusić więźniów.
Claudia wyjawiająca mi swoje prawdziwe imię i nazwisko. To było zaskakujące i bardzo problematyczne. Czy chciała w ten sposób mi powiedzieć, żebym sama znalazła odpowiedzi na pytania dotyczące jej osoby?

W trakcie obiadu, który naturalnie zjadłam samotnie w jadalni, ktoś przerwał moje kontemplacje na temat Claudii. Albo raczej Amelii. Była to mianowicie osoba Bartemiusza. Na początku chciałam przetrzymać go w niepewności i niepokoju. Musiał przecież zostać ukarany, przynajmniej troszeczkę. Rzuciłam mu pogardliwe spojrzenie, po czym odwróciłam wzrok.
- Czarny Pan powiedział mi, że tu cię znajdę – mruknął i podszedł do stołu, by usiąść obok mnie. – Przepraszam za tą… sama wiesz. Dziurę. Nie wiedziałem, że to się tak skończy.
- Nie rozśmieszaj mnie. Wiedziałeś – warknęłam i upiłam trochę soku pomarańczowego ze swojego pucharu.
- Masz rację. Ale pamiętasz, kiedy mówiłem ci o tym Siedmioboju? Jestem pewien, że w którymś zadaniu pojawi się bogin. Snape prawdopodobnie zgłosi ciebie…
- Ale nie jest powiedziane, że ja się zgodzę – przerwałam mu. – No dobrze, wybaczę ci to, ale pamiętaj, że nigdy nie chcę widzieć Czarnej Dziury wychodzącej z twojej różdżki, rozumiesz?
Barty pokiwał pokornie głową. Nie mogłam się już dłużej powstrzymywać, by się nie uśmiechnąć. Odsunęłam od siebie talerz z na wpół zjedzoną porcją steku i wstałam od stołu. Ujęłam Croucha za rękę i razem opuściliśmy jadalnię.
- Słyszałeś kiedykolwiek coś o Amelii Ronger? – zapytałam, kiedy weszliśmy na pierwsze piętro.
Bartemiusz zmarszczył czoło, usilnie się nad tym zastanawiając. Wiedziałam, że wciąż czuł się winny i chciał pomóc mi przynajmniej w rozwikłaniu tej zagadki.
- Wiesz, ostatnio nie mam zbyt wiele czasu na czytanie, ale kiedyś natrafiłem na to nazwisko w książce twojego dziadka – odparł. – Zaraz, nazywała się chyba Klątwy i ich zgubne działania, czy jakoś tak…
- Chodźmy do biblioteki. Musisz pokazać mi ten fragment – pociągnęłam go w stronę schodów.
Czułam, że nareszcie coś mi się udaje. Wbiegliśmy razem na piętro, gdzie znajdowała się biblioteka, a ja otworzyłam drzwi różdżką. Unosił się tu charakterystyczny zapach książek, pergaminu i kurzu. Uwielbiałam to. Poszliśmy do działu ksiąg z zaklęciami i urokami. Błyskawicznie odnalazłam tą, o której mówił Barty. Znajdowała się jednak tak wysoko, że nawet stając na palcach nie mogłam jej dosięgnąć. Kiedy Crouch zdjął ją z półki, powiodłam go w stronę fotela, w którym się zagłębił. Ja usiadłam na jego kolanach i ponagliłam go, by się pospieszył.
Długo kartkował gruby tom, zanim znalazł poszukiwaną kartkę. Smukłym palcem przesuwał przez jakieś pół minuty po stronie numer siedemset dwanaście, aż w końcu się odezwał:
- Tak, to tutaj.
Utkwiłam wzrok w tekście i zaczęłam bezgłośnie czytać.

…mamy również klątwę Tempus Recusare, dzięki której można cofnąć w czasie osobę śmiertelną. Jest ona jednak zabroniona, jedynym znanym przypadkiem jej użycia była Amelie Ronger, pewna francuska kobieta, żyjąca w XVIII wieku w małej wiosce Pampe. Nie istnieje żaden eliksir ani żadne zaklęcie, które potrafi cofnąć tę klątwę.

Wpatrywałam się przez chwilę w ten fragment jak sroka w kość. Claudia nie była śmiertelniczką. Nie raz widziałam wąskie kły między jej różowymi wargami. Tekst musiał mówić o innej Amelie Ranger. Nie było wspomniane, czy była czarownicą, czy też nie. Domyślałam się jednak, że Claudia była mugolką, podobnie jak Armand. O magii wyrażała się w tak lekceważący sposób… Wątpię, by w książkach mojego dziadka wspomniane było o mugolach.
Zatrzasnęłam opasły tom z bardzo zawiedzioną miną.
- I jak? Znalazłaś to, czego szukałaś? – zapytał ostrożnie Barty.
- Nie. To z pewnością chodzi o inną Amelie Ronger. Mój dziadek nie pisałby o mugolach – mruknęłam i wstałam z jego kolan. – Nieważne. Chodźmy popływać.
Crouch odłożył książkę z powrotem na półkę, po czym oboje opuściliśmy bibliotekę. Na razie poszliśmy do pomieszczenia, gdzie znajdował się wielki basen, ale w głowie wciąż siedziała mi Claudia. Ja ją znajdę, przyrzekam.

*

Łzy ciurkiem płynęły jej po brudnej, zmasakrowanej twarzy. Były słone, co powodowało pieczenie bardzo wielu ran. Jedyne, co jej pozostało, to cichy, dyskretny płacz i milczenie. Znała swój dalszy los. Była przyjaciółką Harry’ego Pottera, nie mogła wyjść z tego cało. Najpierw długotrwałe cierpienie i tortury, później bolesna śmierć. Niepokoiło ją tylko jedno. Dlaczego nikt nie próbuje wydrzeć z niej jakichś informacji? Przecież Śmierciożercy węszyli za choćby strzępem jakiejś wiedzy, a mieli tu teraz istną skarbnicę wiedzy! To musiał być jakiś podstęp, inaczej nie mogła tego wytłumaczyć.
Jedno było pewne. Nie było już dla niej przyszłości. Glizdogon do końca jej życia będzie przynosić jej dwa razy dziennie jakieś resztki ze stołu Śmierciożerców. Nigdy już nie zobaczy słońca, ba, nawet światła zwykłej świecy, nie przeczyta ani jednej książki… Przez myśl przebiegły jej niespodziewanie słowa Sophie. Zaraz, jak to było? Kobieta potrzebuje takiego mężczyzny, który by nią zawładnął, zwłaszcza w łóżku… Teraz żałowała, że nigdy nie spełniła swoich pragnień, wciąż odkładając je na daleką przyszłość. Gdyby wiedziała, że skończy tak marnie, nie czekałaby ani chwili dłużej. Żyłaby chwilą, tak jak Sophie. Czasami zazdrościła jej charakteru. Owszem, ona sama była mądra, oczytana, ale Ślizgonka była inteligentna. Nie potrzebowała nauki, często ją to nudziło. Gdyby była tak otwarta jak ona, jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Patrząc w lustro zastanawiała się, czy jest ładna. Miała typową urodę, niczym się nie wyróżniała. Podświadomie chwaliła oryginalność Sophie, jej długie czarne włosy i żółte oczy. Być może wcale tak nie myślała, tylko częste tortury pomieszały jej w głowie? Zaczęła rozmyślać nad swoimi pragnieniami tak intymnymi i skrywanymi, że czasami nie mogła uwierzyć, że te myśli należą do oczytanej i spokojnej Hermiony Granger. Słowa panny Serpens miały w sobie sporo prawdy. Owszem, czuła coś do Rona, coś więcej niż przyjaźń czy braterska miłość. Ale w najciemniejszej głębi swego serca pragnęła znaleźć się w łóżku z kimś ostrym i władczym, by pożądanie mieszało się z nienawiścią. Pragnęła przeżyć nieokiełznany seks z kimś takim jak… jak… Lord Voldemort? Jej przerażenie sięgnęło zenitu. Poczuła panikę, jak w ogóle mogła o czymś takim pomyśleć? Była szlamą, nienawidziła go i z całych sił chciała jego śmierci. Sophie by ją zabiła, rozerwała na maleńkie kawałeczki, gdyby tylko poznała jej myśli. A Ron i Harry… nawet nie chciała sobie tego wyobrażać. Harry tylko by milczał, zszokowany tą informacją. Zawsze tak reagował, gdy coś go dziwiło. Ron… Ron wykrzyczałby jej w twarz, że całkiem zwariowała, że jej nienawidzi…
Zaszlochała cicho, przytłoczona nadmiarem problemów. Żałowała, że w ogóle zaczęła się zastanawiać nad tym rzuconym mimochodem zdaniem. Chciała, by ktoś ją przytulił, skierował jej zmysły w inną stronę…

*

Burza brązowych, splątanych włosów przysłoniła mu widok, kiedy wtulił twarz w jej szyję. Rzucił dziewczynę na wielkie, mahoniowe łóżko. Zanim zdążyła się podciągnąć czy chociażby oprzeć na łokciu, mężczyzna przygniótł ją swoim ciężarem. W orzechowych, szeroko otwartych oczach Hermiony płonął gniew i nienawiść, ale i pożądanie. Czuła się rozdarta między fizycznymi pragnieniami, realizacją jej najbardziej skrywanych fantazji, a rozsądkiem i zobowiązaniem. Całowała go tak, jak jeszcze nigdy nikogo. Nie musiała go kochać, teraz liczyło się tylko zaspokojenie potrzeb. Wcześniej czuła do niego straszną nienawiść i obrzydzenie do samej siebie, że zaczęła to postrzegać w taki płytki sposób, ale wszystko to zniknęło, zupełnie jakby nigdy się nie narodziło, kiedy owinął sobie jej kosmyk włosów dookoła długiego palca i odciągnął jej głowę do tyłu, by pokryć teraz pocałunkami jej szyję. Nie był już Lordem Voldemortem. Był ogarniętym potężną żądzą mężczyzną. Jego horkruksy i to, co do tej pory osiągnął nie miało w tym momencie znaczenia. Jego szata całkowicie zniknęła, odkryte od pasa w górę ciało mocno kontrastowało z opalonym po krótkich wakacjach w Australii ciałem dziewczyny. Bez trudu zerwał z niej szatę.
- Podoba ci się to, szlamo? – wysyczał do jej ucha.
Granger nie odpowiedziała. Zacisnęła zęby, żeby nie wydać z siebie nawet najcichszego dźwięku. Na nic to się jednak zdało. Chwilę później jej gardło opuścił przeciągły jęk. Oboje zjednali się w miłosnym uniesieniu, szlama i Mistrz, łamiąc wszystkie idee, które sam Lord Voldemort budował przez te wszystkie lata…

~*~


Chciałam ten rozdział pozostawić bez komentarza, ale mam kilka informacji. Po pierwsze, publikuję go z okazji moich siedemnastych urodzin, robię sobie i Wam taki mały prezent. No i po drugie, tata już prawie skończył naprawiać mi komputer, trzeba jeszcze zainstalować gg, photoshopy i takie tam inne rzeczy. Ale karta graficzna działa, a komputer ma się dobrze. Na temat rozdziału się nie wypowiem, chcę Was przetrzymać w napięciu xD 

14 lutego 2011

Rozdział 294

Zgodnie z przepowiedniami Narcyzy, dwa dni później próg Malfoy Manor przekroczył Bartemiusz. Nie był tak obdarty i zakrwawiony jak ostatnim razem, ale wyglądał na zmęczonego. Wiedziałam, jak zareaguję, więc nawet nie próbowałam nad sobą panować. Przebiegłam przez korytarz i praktycznie wskoczyłam mu w objęcia.
- Sophie, cóż za powitanie – zaśmiał się i westchnął ciężko, żeby wziąć mnie na ręce.
Ujęłam w dłonie jego twarz i pocałowałam go w usta.
Barty ruszył ze mną w stronę salonu, gdzie zgromadziła się reszta. Czarnego Pana nie było tu nawet przez chwilę, więc mieszkańcy dworu mogli sobie pozwolić na trochę luzu, że tak się wyrażę.
Skalska z pewnością chciała powitać Croucha o wiele wylewniej, ale zwarzywszy na moją obecność, ograniczyła się jedynie do skinięcia głową. Draco za to zmieszał się trochę na ten widok i spuścił wzrok, co zauważyła Sapphire. Wiążąc się z nim wiedziała, że natychmiast by ją porzucił, gdybym mu kazała, a ona musiała ciągle męczyć się z tą świadomością. Sądzę, że w pewnym sensie nienawidziła mnie za to. I vice versa, ja też nie miałam lekko. W końcu przez Malfoya przez wiele dni leżałam połamana w łóżku, a gdyby nie Armand, byłabym w takim stanie aż do dziś.
Zapanowała niezręczna cisza. Paulina przyniosła Barty’emu szklankę ognistego whisky i usiadła w fotelu obok tego, w którym siedział on sam i ja na jego kolanach. Mimo wszystko uwielbiałam patrzeć na ludzi, którzy kiedyś coś mieli, a teraz to należało do mnie. I nie ważne, czy był to człowiek czy jakaś rzecz.
- Czarnego Pana nie było? – zapytał w końcu, przerywając dźwięczącą nieprzyjemnie ciszę.
- Nie. Nie widzieliśmy go od dawna – odpowiedziała nieśmiało Narcyza, spuszczając wzrok podobnie jak jej syn. Nigdy nie należała do grona Śmierciożerców, była po prostu żoną jednego z nich. Została wmieszana w to towarzystwo przez przypadek. Musiała się strasznie z tym męczyć, bo nigdy nie była zła ani też dobra. Nie była po żadnej stronie, wykonywała rozkazy Czarnego Pana ze strachu. Wiedziała to ona, wiedziałam ja i wiedział też on sam.
- A po co ci on jest potrzebny? – spytałam.
- Miałem mu po powrocie wszystko zreferować, nieważne – mruknął i odłożył szklankę. Z zadowoleniem zauważyłam, że nawet nie tknął alkoholu.
Wstał z fotela, pocałował mnie w policzek i dodał:
- Idę spać, jutro porozmawiamy.
Zerknęłam na Skalską. Zauważyłam na jej twarzy cień satysfakcji, dlatego chwyciłam Croucha za rękę i poszłam za nim.
- Odprowadzę cię.
Weszliśmy na piętro. Nasze pokoje znajdowały się w zupełnie innych skrzydłach, prawdopodobnie Malfoyowie chcieli jakoś ograniczyć nasze kontakty. Zwłaszcza w nocy, ale przecież niczego nie mogli mi zabronić.
- Przepraszam, że nie mogę z tobą spędzić tego wieczora, ale ta wyprawa była wyjątkowo męcząca. Nie bardzo niebezpieczna, ale jednak wyczerpująca – powiedział, kiedy dotarliśmy do drzwi mojej sypialni.
- Nie szkodzi. Jutro się zobaczymy – uśmiechnęłam się, by utwierdzić go w przekonaniu, że naprawdę nie jestem na niego zła, po czym weszłam do środka i zamknęłam drzwi.
Z nim był właśnie ten jeden problem, poza paranoją na punkcie Czarnego Pana. Bał się czasami cokolwiek powiedzieć, by mnie nie urazić. Chociaż z drugiej strony czasami udawało mu się idealnie sprawić mi przykrość, w większości przypadkach nieświadomie. Przebrałam się w koszulę nocną i położyłam się na łóżku. Ledwo zamknęłam oczy, usłyszałam na korytarzu kroki. Były to kroki kobiety i z pewnością nie należały do Sapphire. Narcyza tego dnia miała buty na płaskim obcasie, tak samo jak i ona… Zresztą Sapphire nigdy nie nosi szpilek. Ostatnimi czasy ma się za coś w rodzaju metala i bez przerwy chodzi w glanach. Nie pomogło proszenie Narcyzy i moje ciągłe gadanie, że zdeformują jej się stopy.
Te kroki należały do Pauliny. Nie miałam pojęcia, po co tutaj za nami polazła. Może chciała się upewnić, że oboje zaśniemy w swoich pokojach? Najwyraźniej, bo chwilę potem wyczułam, że schodzi z powrotem na dół. Jedno było pewne. Bała się mnie wystarczająco bardzo, o wiele bardziej niż Sharpey i pod moim nosem nie poszłaby za Bartym.

*

Tego dnia wciąż nie było nam dane spędzić razem. Yaxley potrzebował Croucha w Ministerstwie Magii. Tylko praktycznie dni dzieliły Śmierciożerców do całkowitego przejęcia nad nim kontroli. Ciekawa byłam, jak wyglądało ono teraz, kiedy wpływy Czarnego Pana odcisnęły na nim swoje piętno. Mimo że wszyscy dookoła wiedzieli, że tak samo jak i Yaxley, Barty był Śmierciożercą, nikt nie ośmielił się nawet odezwać, by nie stracić pracy lub nie pogrążyć rodziny i przyjaciół. Każdy z wątpliwym statusem krwi, czyli najczęściej szlamy lub dzieci pochodzące od związku dwóch osobników tego gatunku musiał stawić się na przesłuchanie. Tak przynajmniej poinformował nas pewnego dnia Avery.
Mniejsza o to całe ministerstwo. Spędziłam ten dzień słodko się nudząc w towarzystwie Sapphire i Dracona. Odkąd zaczęli się ze sobą spotykać, nie miałam wspólnych tematów ani z Malfoyem, ani z przyjaciółką. Tęskniłam za Darlą. Z nią zawsze mogłam porozmawiać, nawet o takich pierdołach jak pogoda czy nauka.
Bartemiusz wrócił dopiero wieczorem, kiedy słońce schowało się już za horyzontem, a na ciemnym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Zapowiadała się bezchmurna noc i cudowny poranek.
- Nadal jesteś zmęczony? – zapytałam niewinnym głosem, przyglądając mu się badawczo, kiedy wstał od stołu i oddał Narcyzie pustą filiżankę po wypitej kawie.
- Nie, teraz jestem cały twój – odpowiedział i chwycił mnie za rękę. – Możemy pójść na spacer, hmm?
Wykrzywiłam się złośliwie Paulinie spod ramienia Croucha i wyszłam z nim na zewnątrz.
Lubiłam takie spacery. Cichy, ciemny wieczór, gwiazdy lśniące jak diamenty na atramentowym niebie i wysoki dwór Malfoyów w oddali. Po prawej stronie mieli całkiem sporo ziemi, były to głównie pagórki i uroczy park z szeleszczącym strumieniem. A nocne spacery w towarzystwie Barty’ego były dla mnie czymś zupełnie wspaniałym. Usiedliśmy na trawie, wdychając czarujący aromat drzew i świeżości.
- Każdą wolną chwilę poświęcasz mnie – odezwałam się, kiedy moja głowa spoczęła wygodnie na miękkiej trawie. – To musi być dość męczące, przecież wiem, jaka jestem.
- Lubię tak spędzać mój wolny czas – odparł, kładąc się obok mnie. Przez chwilę milczeliśmy, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Uwielbiałam to, ale nigdy nie mogłam tak patrzeć przez długi czas. Wiadomo. Moja fobia. Na co dzień nie myślałam o tym, ale nie umniejszało to mojego strachu. Usłyszałam ciche westchnienie Bartemiusza. – Wiesz, że gdzieś tam jest Czarna Dziura. Kosmos jest ich pełen.
Sama wzmianka o nich spowodowała, że przysunęłam się bliżej niego.
- Przestań. To ma być miły wieczór – powiedziałam głosem suchym jak trzask pułapki na myszy.
- Ja wiem, ale ten twój strach ciągle nie daje mi spokoju – oświadczył, siadając gwałtownie. Usiadłam i ja, bardzo niepewna i nieufna. – Możesz się ich bać, ale twój lęk to jest po prostu… panika. Tracisz zupełnie głowę, kiedy chociażby o nich wspominam…
Nie chciałam, żeby mówił dalej. Przysunęłam się bardzo blisko niego, zakryłam mu dłonią usta i zaczęłam całować go po szyi. Nie było w tym nic romantycznego, robiła to mechanicznie. Wszystko, by tylko przestał.
- Nie mój już – powtarzałam w kółko.
- No i sama widzisz – Barty odsunął mnie od siebie na bezpieczną odległość. – Musisz przełamać ten strach, inaczej, z dnia na dzień, będzie coraz gorzej. Nie bój się, tylko popatrz na to.
Wyciągnął z kieszeni różdżkę i płynnym jej ruchem zatoczył w powietrzu koło. I wtedy wszystko się dla mnie skończyło, był tylko ten okropny, wirujący obiekt nad nami, załamujący czasoprzestrzeń. Czarna Dziura* nie była duża, zaledwie wielkości ludzkiej głowy, ale te kręgi, które krążyły dookoła niej były po prostu nie do opisania! Z wrzaskiem rzuciłam się do tyłu, wbijając paznokcie w ziemię, zaciskając powieki ze strachu, nie chcąc już ich nigdy otwierać. Chciałam jakoś zagłuszyć ten szum, ale nawet moje krzyki nic tu nie pomogły.
- Sophie, to tylko taka zjawa, spójrz. To nie jest prawdziwa Czarna Dziura – Crouch próbował przekrzyczeć mój wrzask i jej szum.
Odczepił mnie od trawnika i obrócił na plecy. Musiałam uchylić powieki. Ten wyciągnął rękę przed siebie i przesunął nią przez całą dziurę. Przeraził mnie nie tyle niesamowita jej bliskość, lecz sam fakt, że można tego dotknąć. Nie chciałam dłużej na to patrzeć, łzy ciurkiem płynęły mi po twarzy. Krzyczałam tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Mogłam patrzeć na Czarną Dziurę pożerającą Andromedę, ale na coś, co znajdowało się tak blisko mnie już nie. Chciałam się znaleźć jak najdalej do tego miejsca. Choćbym miała rozorać Barty’emu twarz paznokciami nie zostanę tu ani chwili dłużej.
Udało mi się go odepchnąć. Korzystając z okazji, pomknęłam przez pagórki, by znaleźć się jak najszybciej w domu. Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam, że mogę użyć mojej nadnaturalnej prędkości. Biegłam praktycznie na oślep, łzy prawie całkowicie mnie oślepiały, ale szum Czarnej Dziury nie opuszczał mnie ani przez sekundę. Był wciąż w mojej głowie, a ja wpadłam do holu, za mną wbiegł zdyszany Barty.
Pierwszą osobę, którą poznałam w półmroku, była osoba Czarnego Pana. Twarze reszty był całkiem zamazane. Natychmiast padłam mu w objęcia, drżąc ze strachu, nie mogąc złapać tchu po szalonym biegu i widoku Czarnej Dziury, szlochając tak, jakbym nigdy się nie odważyła przy jakimkolwiek Śmierciożercą, a przecież było ich tu kilku.
- Co…? Bartemiuszu, nie rozumiem. Dlaczego Sophie wpada tutaj w takim stanie, żądam wyjaśnień – zapytał groźnym tonem, obejmując mnie troskliwie i otaczając peleryną. Wziął mnie na ręce, bo nogi trzęsły mi się tak gwałtownie, że nie mogłam ustać na podłodze. Nie myślałam teraz o upokorzeniu. Czarna Dziura wciąż migała mi przez zamkniętymi oczami.
- Nic, naprawdę… Pokazałem jej to, chciałem, żeby przestała się bać… - wydyszał Crouch.
Z gwałtownych wdechów zgromadzonych wywnioskowałam, że musiał na nowo wyczarować Czarną, więc jeszcze mocniej przylgnęłam do wuja, a więcej łez popłynęło mi po policzkach.
- Później porozmawiamy – rzekł tylko, poczułam przez chwilę jego usta na swojej skroni, po czym on sam skierował się do jakiegoś pokoju. Zatrzasnął drzwi i usiadł w głębokim fotelu. Musiał to być salon, bo ogarnęło mnie ciepło płynące z kominka.
Jego długie palce gładziły delikatnie moje włosy, ale ja wciąż drżałam okropnie. Serce tłukło mi się w piersi, nie mogłam tego wszystkiego opanować. W końcu Voldemorta odezwał się cichym, zadziwiająco uspokajającym tonem:
- Otwórz oczy, tu jesteś bezpieczna, naprawdę, Sophie.
Kiedy wypowiedział moje imię, poczułam, że mogę mu zaufać. Uchyliłam ostrożnie powieki i spojrzałam na niego. Otarł mi łzy i pocałował w policzek. Przysunęłam się bliżej niego i zatopiłam się w jego ramionach. Chciałam teraz poczuć bicie jego serca, zapach krwi. Czułam delikatne pulsowanie pod klatką piersiową tuż przy moim policzku.
- Nie musisz się już bać, gdyby jakaś Czarna Dziura była w pobliżu, to bym wiedział.
- Nie prawda. Mówisz tak tylko, żeby mnie uspokoić. Śmieszy cię mój strach – stwierdziłam. Mimo że w duchu zapewne przewracał oczami, liczyły się jego dobre intencje. Był przecież Lordem Voldemortem, nie mogłam się po nim spodziewać dobroduszności.
- Nie śmieszy mnie to, zwłaszcza kiedy widzę, jak reagujesz na Czarne Dziury…
- Przestań już powtarzać to słowo – przerwałam mu z naciskiem, a łzy znów popłynęły mi po twarzy. Czarny Pan chyba zrozumiał swój błąd, bo odgarnął mi włosy przylepione do policzków i założył mi je za uszy w sposób bardzo pospieszny, jakby chciał naprawić swój błąd.
Czułam się strasznie nieszczęśliwa, Czarne Dziury nawiedzały moje myśli setkami. To było gorsze od palącego słońca, czekającej mnie za dziesięć lat kary za pozostanie w stanie pół-wampiryzmu, czy nawet dentysty! A Barty miał odwagę dotknąć tego hologramu. Dla mnie samo wyobrażanie tego było przerażające… Co mu strzeliło do głowy, żeby psuć tak cudowny wieczór? Ja zawsze już będę się bała Czarnych Dziur. Zawsze.
 Voldemorta poinformował mnie, że wracamy do domu, po czym deportował się. To była chyba najgorsza teleportacja w moim dotychczasowym życiu. Zawsze kojarzyła mi się z tymi kosmicznymi potworami, ale teraz, tuż po zobaczeniu jego podobizny, poczułam się, jakbym była w… nim! Dopiero kiedy wylądowaliśmy w przyjemnie chłodnym, ciemnym korytarzu uświadomiłam sobie, że ściskam wuja za szyję z całych sił. On jednak nie powiedział na ten temat ani słowa, tylko ruszył do przodu. Znajdowaliśmy się praktycznie przy jego sypialni.
Gdy Czarny Pan wszedł do środka, prawie natychmiast buchnął ogień w kominku. Zaniósł mnie do łóżka z baldachimem i pomógł mi się rozebrać. Zostałam w samych koronkowych czarnych majtkach i satynowym staniku, ale wcale nie czułam się skrępowana. Bez większego zainteresowania obserwowałam, jak wuj podchodzi do fotela, przez podłokietnik którego przewieszony był jego wyszywany szlafrok, zdejmuje z siebie długą, czarną szatę i porzuca ją pod kominkiem. Przez chwilę stał całkowicie nagi, co prawda odwrócony do mnie plecami, ale zapewne nie wstydziłby się stanąć przodem. Jego smukłe pośladki lśniły w blasku ognia tak jak całe ciało. Musiałam przyznać, że był bardzo chudy. Budowę musiałam odziedziczyć właśnie po nim. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić grubego Voldemorta. Narzucił szlafrok na ramiona, przewiązał się w pasie aksamitną taśmą i odwrócił się z uśmiechem.
- Zwykle sypiam nago – poinformował mnie.
- Ja też – mruknęłam i zmusiłam swoje usta do wygięcia się w lekki uśmiech.
Voldemorta położył się i objął mnie ramieniem. W jego ręce pojawiła się znikąd biała, koronkowa chusteczka, którą zaczął osuszać mi oczy i policzki, na których widniały nadal ślady łez. Odłożył ją po chwili na bok, po czym przysunął do mnie swoją twarz i musnął wargami moją szyję. Było to moje najwrażliwsze miejsce, jak zresztą u każdego wampira, a on o tym wiedział. Przez moment poczułam się okropnie wykorzystana, w końcu nie doszłoby do całej tej sytuacji, gdyby nie mój strach, ale kiedy położył mnie na poduszkach i pogłębił pocałunek, wszystkie obawy i wątpliwości całkowicie zniknęły. Pozwoliłam sobie na zamknięcie oczu. Pod jego ciałem czułam się teraz idealnie bezpieczna.
Przez kilka minut Voldemorta zajmował się troskliwie moją szyją, starając się w miarę delikatnie penetrować dłońmi moje ciało, choć wolałam jego władczy, brutalny dotyk. Wydawał mi się bardziej zmysłowy.
- I co, już ci lepiej? – spytał.
- Tak, to miłe, że mogę spać z tobą – odpowiedziałam, tym razem uśmiechając się całkowicie naturalnie. Byłam zmęczona, ale bałam się zasnąć. Nie chciała zobaczyć we śnie Czarnej Dziury.
Voldemorta zsunął się ze mnie i ułożył wygodnie obok. Poczułam się w pewnym sensie zbyt odkryta i wystawiona na działanie mojej zgubnej wyobraźni, dlatego wtuliłam głowę w zagłębienie jego ramienia tak głęboko, jak się tylko dało. Czarny Pan machnął krótko różdżką, by wygasić kominek.
- Jest bardzo ciemno – zauważyłam. Nie bałam się mroku, ale teraz sprawiał, że wszędzie widziała te kosmiczne wiry
- Przeszkadza ci to? Mogę przywrócić ogień.
- Nie trzeba, nie. Ale nie odchodź w nocy, chciałabym się obudzić rano i cię zobaczyć – w moim głosie nigdy nie zabrzmiała taka słabość.
- Możesz być pewna, że tak będzie.
Poczułam, jak całuje mnie na dobranoc w policzek i silniej obejmuje. Wampiry zapadają zwykle w paraliżujący sen. Taki właśnie przyszedł w tym momencie po mnie.


Tej nocy chyba nic mi się nie śniło. Albo przynajmniej tego nie pamiętałam. Czułam ciepłe promienie słońca na twarzy i osobę wuja tuż obok. Musiało być chyba dość wcześnie, bo kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam różowe niebo, słońce tuż za balustradą kamiennego balkony. Czarny Pan wyglądał, jakby nie spał całą noc. Jego czerwone oczy utkwione były gdzieś w ścianie powyżej fotela. Był najwyraźniej pogrążony we własnych myślach, mechanicznie gładząc wolną ręką moje ramię. Poruszyłam się lekko, żeby ściągnąć na siebie jego wzrok.
- Ostatnio wcześnie wstajesz – zauważył. – Jak ci się spało?
- Dobrze. Na początku nie chciałam zasnąć. Bałam się, że będą mi się śniły… no, wiesz – odparłam. – Ale teraz jest dzień i wszystko wydaje mi się jakieś inne. To zawsze wraca nocami przez jakiś czas.
Czarny Pan wysunął się z łóżka, porzucając po drodze swój szlafrok. Różdżką wyczarował sobie nową, czarną szatę. Ubrał ją, zanim dotarł do połowy pokoju. Podszedł do drzwi balkonowych i otworzył je na oścież. Chwilę później po całej sypialni rozniósł się przyjemny aromat porannego powietrza i kwiatów z ogrodu Barty’ego.
Ten dom posiadał bardzo ciekawą budowę, z przodu znajdował się całkiem spory plac z zapuszczonymi roślinami o magicznych właściwościach, otoczony był wysokim, żelaznym ogrodzeniem. Budynek nie był klocowaty, otaczał duży ogród z czterech stron, zupełnie jak zamek Krzyżacki. Ta tylnia część była jednak szersza i o wiele bardziej zagmatwana, zwłaszcza jeśli chodzi o korytarze. Mój pokój znajdował się w idealnym miejscu, okna wychodziły na prawy bok ogrodu. Ten nie miał kształtu zwykłego kwadratu. Przypominał coś takiego jak… hmm… młot. Za domem zaś znajdował się kolejny plac, ale nieco węższy od tego przed drzwiami głównymi. Nigdy tam nie była, i choć okna z komnaty Bartemiusza wychodziły na tamto miejsce, nigdy jakoś nie miałam okazji wyjrzeć przez nie. Miałam w końcu o wiele ciekawsze zajęcia.
Wstałam z łóżka i podeszłam do drzwi. Nie chciałam w takim negliżu wychodzić na zewnątrz. Ostatnio Lucjusz Malfoy poinformował mnie, że Czarny Pan stworzył zupełnie nowy system ochronny. Do domu mają wstęp jedynie osoby posiadające Mroczny Znak. Nie chciałam mu tego mówić, ale przecież mógł na to wpaść o wiele wcześniej.
- Za domem jest plac, tak przynajmniej słyszałam – odezwałam się po chwili, opierając policzek o framugę drzwi. Voldemorta zaśmiał się.
- Mieszkasz tu od dawna i nie wiesz, co znajduje się za domem? – zapytał. – No cóż, będę musiał ukrócić tą sielankę i pokazać ci. Idź się ubrać, zjedz śniadanie i przyjdź do mojej komnaty na dole, dobrze?
Nic nie odpowiedziałam, tylko odwróciłam się i powoli przeszłam przez szeroki pokój. Za drzwiami znajdowała się ciemna, niewielka komnata. Już do niej przywykłam, choć wciąż nie mogłam dojść do wniosku, po co ją zbudowano.
Zeszłam schodami na pierwsze piętro, po drodze nie spotkałam ani jednej osoby. Myślałam, że kiedy każdy pełnoprawny i znaczący Śmierciożerca z Mrocznym Znakiem na przedramieniu może bez problemów deportować się i aportować w tym budynku, będzie ich tu całe mnóstwo. Najwyraźniej mieli dużo pracy.
Weszłam do swojej sypialni. Nikt nie śmiał nic tutaj zmieniać, wszystko było dokładnie tak jak zwykle. Zamknęłam za sobą drzwi i oparłam się o nie plecami. Lubiłam ten wystrój, ale byłam chyba za stara na takie kompozycje. No i znudziły mi się liście na łóżku i trawa pod stopami. Machnęłam krótko różdżką, a sypialnię wypełniła gęsta, białą mgła. Opadła dopiero po kilkunastu sekundach, a moim oczom ukazał się zupełnie inny wystrój, pasujący do tego, który był od niedawna w reszcie domu. Teraz granitowa, czarna posadzka była zupełnie naga, jedynie po środku leżał elipsowaty, gruby dywanik. Nie posiadałam kominka, ale nie czułam się pokrzywdzona pod tym względem. Moim ulubionym rodzajem drewna był mahoń, z czego zrobione były zawsze wszystkie moje meble. Wszak moja różdżka była mahoniowa, a miałam do niej szczególny sentyment. Biel i aksamit zastąpiła czerń i wyszywana srebrem satyna. Ściany pokryte były ciemną, aksamitną tapetą. Mimo tych sześciu lat spędzonych w Hogwarcie, nie byłam przyzwyczajona do ruchomych obrazów. Dlatego w rzeźbione, złote ramy oprawione były zwyczajne, ale przepiękne malunki. Wyczarowałam tylko trzy obrazy. Nie chciałam, żeby doszło do przesady. Jeden, największy z nich, na ścianie naprzeciwko łóżka nazywał się Rose Marka Rydera*. Namalował go mugol, to fakt, ale mimo wszystko zachwycała mnie w nim ta głębia, smutne oczy tej dziewczynki. Drugim, który umieściłam na ścianie niedaleko drzwi, był nieco nieokrzesany obraz Podkowińskiego Szał uniesień*. Pod względem seksu symbolizował dokładnie to, co ludzie mówili o Śmierciożercach. Wszyscy myśleli, że pieprzą, co się rusza, uprowadzają kobiety dla własnej uciechy i urządzają orgie. A tak naprawdę do prasy czy Ministerstwa Magii nie zgłosiła się jeszcze żadna zgwałcona kobieta czy chociażby jej rodzina. No i znałam ich przecież, słudzy Czarnego Pana, przynajmniej ci naznaczeni Mrocznym Znakiem mają klasę, nie dotkną się byle czego. Żeby otrzymać przywilej bycia zamordowanym czy torturowanym przez jednego z nich, trzeba coś znaczyć. Jeśli się taką osobą nie jest, cóż… Wtedy wzywa się Greybacka lub innego wilkołaka. Wampiry mają zbyt dużo godności. No dobra, czasami urządzają masowe mordy na mugolach. Co ja mówię, jeśli chodzi o torturowanie, burzenie, zabójstwa i różnego rodzaju katastrofy, zgoda – Śmierciożercą są mistrzami. Zresztą, nie ma sensu wmawiać Tobie i ludziom, że mają swoje dobre cechy, kogo ja chcę oszukać…
Trzeci obraz, który zawisł na mojej ścianie nosił nazwę Małżeństwo Arnolfinich*, a namalował go Johannes van Eyck. Nie symbolizował dla mnie nic, podobało mi się jego wykonanie, idealnie przedstawiony każdy szczegół… Niewiarygodne było dla mnie, że zwykły mugol, ba, śmiertelnik mógł coś takiego namalować. Oczy wampirów widzą zawsze wyraźniej. Być może Eyck był jednym z Nieśmiertelnych, a teraz przechadza się w przebraniu i wyśmiewa współczesną sztukę? Sama często drwię z nowoczesności.
Z szafy wyciągnęłam letnią, czarną sukienkę na ramiączkach. Nie mogło w niej zabraknąć tego, co najbardziej lubiłam w większości moich ubrań – koronek. Porzuciłam ją jednak na łóżku i weszłam do łazienki. Wannę napełniłam wodą z płynem prawie po brzegi, zrzuciłam bieliznę, po czym weszłam do wanny i zanurzyłam się całkowicie w wodzie. Podniosłam się dopiero po jakiejś minucie. Piana wylewała się aż poza krawędzie, teraz spora jej część osiadła mi na włosach. Wyciągnęłam się wygodnie i zamknęłam oczy, starając się nie myśleć o wczorajszym zdarzeniu. Chciałam, żeby ten dzień był cudowny. Jutro odwiedzę Herminę Granger, dziewczyna dostanie ode mnie jakieś tortury… Tak, to będzie cudowne ukoronowanie tego tygodnia.
Ktoś wszedł cicho do łazienki, więc otworzyłam gwałtownie oczy. Całkowicie straciłam rachubę czasu. Okazało się jednak, że to tylko Czarny Pan. Minę miał nieco zaniepokojoną, ale dostrzegłam też cień swego rodzaju ulgi.
- Drzwi były uchylone – mruknął. – Wiem, że nie lubisz, kiedy ktoś cię nachodzi podczas kąpieli.
- Zależy, kto mnie nachodzi – odparłam, unosząc drapieżnie kąciki ust. – Miałam przyjść do twojej komnaty, kiedy się przebiorę. Coś się stało?
- Czekałem na ciebie pół godziny – oświadczył. – Ale widzę, że przerobiłaś pokój. Idealnie dobrałaś obrazy. Zwłaszcza ten z koniem i kobietą.
- Fakt, trochę się zasiedziałam. Poczekaj chwilę, już wychodzę. Podasz mi ręcznik?
Wstałam, zanim Voldemorta zdążył się odwrócić. Nie byłam jednak głupia, nie. Gęsta piana dokładnie przysłoniła moje ciało, które szybko zostało owinięte w ręcznik. Wuj wyciągnął mnie, ociekającą wodą z wanny i wyniósł z łazienki. Nie mogłam się oprzeć, żeby go pocałować. Jego wczorajsza czułość i troska wywołały u mnie prawdziwe wzruszenie. On jednak zachował się nieco inaczej, niż się tego spodziewałam. Ledwo pogłębiłam pocałunek i wsunęłam język między jego wąskie wargi, przerwał to. Nie mówię, że od razu. Ale było z jego strony nieco sztuczne i wymuszone. Postawił mnie na podłodze i kazał mi się ubrać.

- Jesteś na mnie zły? – zapytałam, kiedy przywdziałam delikatną, czarną sukienkę. Włosy rozczesałam srebrnym grzebieniem, były zbyt długie, bym mogła robić na co dzień z nimi różne fanaberie.
- Nie, skąd ci to przyszło do głowy?
- Nie wiem. Chłodno mnie potraktowałeś – stwierdziłam.
Zeszliśmy schodami na parter. Wuj objął mnie w talii; był to o wiele cieplejszy gest, jakby chciał się w ten sposób zrehabilitować.
- Nie musisz się przejmować każdym moim słowem.
- Wiem, ale zależy mi na twojej opinii. Staram się robić wszystko, żeby cię zadowolić.
Słysząc to, Voldemorta zaśmiał się. Nie wiem, dlaczego, ale skierował się w stronę lochów.
- O tak, twoje relacje z Bartemiuszem był tego przykładem – rzekł. – Wiesz, nie chciałbym, żebyś później cierpiała, znasz mnie przecież. Nic nie mogę poradzić na to, że łączy nas takie uczucie, tak samo jak na to, że jesteśmy rodziną. Nie chodzi tu o ciebie, tylko raczej o twoją matkę. Wczorajszej nocy dostałem do niej list. Szanuje to, że jako dorosła czarownica możesz sama o sobie decydować, ale, jako twoja matka, ma nas tobą jakąś władzę i dlatego zabrania mi na bliższe relacje z tobą. Samo to, w jaki sposób mnie całujesz jest niezdrowy. Sophie, to jest kazirodztwo…
- Po prostu przyznaj, że masz jakąś kobietę – przerwałam mu beznamiętnie. – Mnie właśnie się to podoba. Robimy coś, co jest zakazane. Ale ty i tak jesteś już wyjęty spod prawa. Moja matka może ci czegoś zabronić? Tobie?
- Nie mam. Naprawdę. Żadna inna kobieta nigdy nie była i nie będzie mnie godna, poza tobą – odpowiedział szybko.
- Czuję się zaszczycona – stwierdziłam. – Możesz mi wyjaśnić, dlaczego prowadzisz mnie przez lochy?
- Dlatego, że na ich końcu znajdują się drzwi – odparł. – Wiele nie wiesz o tym domu. Nie ja je tam umieściłem. Ale przyjdzie czas, że ci wszystko opowiem.
Faktycznie, kiedy po kilku minutach dotarliśmy do zakątka lochów, w którym jeszcze nigdy nie byłam, moim oczom ukazały się w półmroku duże, dwuczęściowe drzwi. Voldemorta otworzył je za pomocą różdżki, a kiedy się rozwarły, oślepiło mnie światło tak jasne, że musiałam zakryć twarz ramionami. Lubiłam słoneczne dni, ale jaskrawości ich promieni nie znosiłam. Dopiero kiedy mój wzrok przywykł do słońca po tych piwnicznych ciemnościach, byłam w stanie cokolwiek zobaczyć.
Plac był zielony, uroczo zapuszczony i o wiele większy, niż myślałam. Słońce świeciło tu mocno, ale kiedy było wystarczająco nisko, musiało przeciskać się przez gęste korony drzew zajmujących znaczną część ogrodu. Nie były to jednak nudne, młode dęby, których się spodziewałam. Rosło tu mnóstwo starych brzóz, do gałęzi jednej z nich przymocowana była huśtawka. A właściwie dwie stare, ale grube liny i kawałek deski. Pod murem otaczającym teren posadzono niegdyś krzaki bzu i bluszcz, który teraz piął się po szarych cegłach.
- To piękne miejsce, dziwne, że wcześniej go nie odkryłam – przemówiłam i ujęłam kościstą dłoń wuja w swoją. – Przejdźmy się między drzewami. Opowiedz mi o matce, co dokładniej pisała w tym liście?
Czarny Pan nie odpowiedział od razu. Przez chwilę szedł obok mnie w milczeniu, patrząc gdzieś w kierunku muru.
- Twoja matka to irytująca osoba i niezwykła hipokrytka – przemówił nieco zadumanym tonem. – Odpisałem jej, by nie mieszała się w moje metody wychowawcze, ale teraz wiem, że źle uczyniłem.  Powinienem był zignorować jej sowę. Melania pisała, że powinienem odesłać cię do Ghostów, ale to przecież nie wchodzi w rachubę. Teraz nie będziesz tam mile widziana i musisz to zaakceptować. Nie chodzi tu o nich, ostatnio niestety spędzają mnóstwo czasu z Weasleyami.
- Skąd o tym wiesz?
- Spirydion to zaskakująco posłuszny chłopak – odrzekł wymijająco z tajemniczym uśmieszkiem na ustach. – Pomyślałem sobie, że skoro jest po naszej stronie i sprawia mu radość bycie moim siostrzeńcem, powinien dostać tutaj jakiś pokój. Wybierz mu jakiś, odpowiednio umeblowany i zaproś go. Jesteś w końcu panią tego domu, moją Prawą Ręką – mówiąc to, ucałował moją dłoń. Zaśmiałam się tylko.
- O ile się nie mylę, znajduje się w domu rodziców. Ojciec będzie pewnie w pracy, dostał posadę w ministerstwie. Ale jak się pozbyć matki? Za cholerę go ze mną nie puści.
- Nie przejmuj się – odparł beztrosko. – Po prostu jutro udasz się do ich nowego mieszkania i zabierzesz ze sobą Spirydiona. To nic trudnego, poza tym wątpię, by jakoś chciała ci tego zabronić.

~*~

Tak, rozdział dodany w walentynki. Nie znoszę tego święta, a zwłaszcza tych „słitaśnych” ozdób. Za to, w odwecie, dodaję straszny szablon z Czarną Dziurą (już tutaj kiedyś był) i rozdział z Czarną Dziurą w roli głównej. Nawet sobie nie możecie wyobrazić, jakie męki przeżywałam, przez kwadrans szukając odpowiedniego zdjęcia. Nadal mam zepsuty komputer, ale postaram się przekonać tatę, żeby jak najszybciej kupił nową kartę graficzną. Pod gwiazdkami są zalinkowane obrazki.
* Czarna Dziura
* Mark Ryden Rose
* Władysław Podkowiński Szał uniesień

* Johannes van Eyck Małżeństwo Arnolfinich