Było tak
wcześnie, że nawet gwiazdy nie zdążyły jeszcze zblednąć, chociaż nad horyzontem
widniał już lekki pasek fioletu. Aportował się na szczycie wielkiej łąki.
Kwiatów było mnóstwo, a cudowny zapach unosił się w powietrzu. W oddali
majaczyła jakaś wielkopolska wioska. Nie zdjął kaptura z głowy nawet wtedy,
kiedy kilka minut później rozległ się odgłos aportacji. Kobieta w średnim
wieku, wyglądająca na jeszcze całkiem młodą, miała na sobie nową,
ciemnogranatową szatę czarownicy i różnokolorowe paciorki we włosach. Zmierzyła
swojego towarzysza nienawistnym spojrzeniem od stóp do głów, dopiero po tym się
odezwała:
-
Myślałam, że nie raczysz przyjść.
- Nie
mogłem sobie odmówić tej uciechy patrzenia na to, jak miotasz się ze złości i
bezsilności, siostro – spod kaptura dobiegł ją cichy, jadowity głos. Voldemorta
ukazał Melanii twarz powleczoną wyrazem bezwstydnej kpiny i ironii. – Więc może
teraz zechcesz mnie oświecić? Dlaczego chciałaś się ze mną widzieć?
- Chodzi o
Sophie.
- Och,
bynajmniej.
Melania
zmrużyła oczy, sztyletując młodszego brata wzrokiem, ale on tylko uśmiechnął
się drwiąco.
- To przez
ciebie ją straciłam…
- Ją i jej
pieniądze. Tak. Radziłbym ci jednak przestać mi to wypominać i zainteresować
się drugim dzieckiem. Czy wiesz, że Spirydion chce spędzić w moim domu resztę
wakacji? Tak, już ma przygotowaną sypialnię – przerwał jej spokojnie Voldemort,
z rozkoszą obserwując szybko blednącą twarz siostry. – Do niczego go nie
przekonywałem. Chyba nie chcesz stawać na drodze do jego szczęścia? Niby
mógłbym teraz wysłać po niego Sophie, ale nie chciałem jej budzić. Jest taka
słodka, kiedy śpi.
- Pisałam
ci już w liście. Nie życzę sobie,
żebyś zbliżał się do niej bardziej, niż powinieneś. Ty dobrze wiesz, że to jest
chore, ale podoba ci się to – wysyczała, z trudem panując nad targającymi jej
wnętrze emocjami. – Wykorzystujesz ją…
- Bredzisz
– stwierdził Czarny Pan, podsumowując tym jednym słowem całą postać i
zachowanie starszej siostry. – Sophie jest dorosła, ma swój rozum. Nic nie
poradzę, że mnie kocha. Ja zresztą również darzę ją uczuciem i nie zamierzam z
niego rezygnować. Wniosła w moje życie dużo szczęścia. To nie moja wina, że ją
wyrzuciłaś.
- Nie
kłam! Dobrze wiesz, jak było! Zrobiłam to pod wpływem impulsu, zaraz chciałam
po nią wrócić, ale jej już nie było, bo przyczaiłeś się, żeby ją porwać!
- Ale mimo
wszystko to zrobiłaś! – krzyknął Voldemort, chwytając ją gwałtownie za
nadgarstek. Oczy płonęły mu dziko. – Jesteś kretynką, bo jej nie doceniłaś, ale
teraz już za późno, bo cię nienawidzi. Nic już nie poradzisz.
- Nie
potrafiłeś jej wychować, więc podrzuciłeś ją do obcych ludzi, a wróciłeś, kiedy
podrosła. Rozpuściłeś ją, nie dałeś jej grama dyscypliny!
-
Chciałem, żeby miała wszystko. Od Ghostów dostała dobre wychowanie, a ode mnie…
cóż, zabrałbym ją na księżyc, gdyby miała taki kaprys, dałbym jej wszystko,
czego by chciała, ale co ty możesz o
tym wiedzieć! Jesteś najgorszą matką, jaką widziałem w życiu. Bellatriks lepiej
zajmuje się swoim dzieckiem, mimo że jest prawdziwą wariatką. Nawet ja wiem, że
wychowywanie dzieci nie polega na ciągłym karaniu. Dałem Sophie odrobinę serca,
a w zamian otrzymałem wdzięczność. Cóż, musisz być naprawdę kiepską matką,
skoro najpierw straciłaś córkę, a teraz ucieka od ciebie syn.
Puścił ją,
zszokowaną i zrozpaczoną i zniknął. Aportował się dopiero na korytarzu, nie
chciał, żeby trzask obudził Sophie. Był wzburzony po tej bezsensownej rozmowie
z siostrą. Jego siostrzenica nie była do niej w ogóle podobna. Wśliznął się
cicho do swojej sypialni i podszedł do łóżka. Zasłony były wciąż zaciągnięte,
mimo że niebo szybko bledło. Chciał, żeby Sophie spała jak najdłużej. Lubił na
nią patrzeć, kiedy była pogrążona we śnie. Położył się obok niej i odgarnął z
jej czoła niesforny kosmyk czarnych włosów. Spała z odsłoniętą, białą szyją, na
której zauważył prawie całkowicie niewidoczne dwa punkciki po ugryzieniu i
poczuł nagły przypływ wdzięczności i sympatii do Armanda. To dzięki niemu
będzie teraz jedną z Nieśmiertelnych i całkowicie bezpieczna. Śmierć nigdy nie
zabierze jej na drugą stronę.
Dziewczyna
poruszyła się lekko i uchyliła powieki. Na jej twarzy pojawił się delikatny,
niezbyt przytomny uśmiech, a ona sama przytuliła się do niego, objęła go w
pasie lewą ręką, prawą wsunęła pod jego bok. Uniosła lekko głowę, żeby
pocałować go w usta.
- Dlaczego
jesteś zimny? – zapytała cichym, zaspanym głosem, zamykając oczy. – Wychodziłeś
gdzieś? Kto cię tak zdenerwował?
- Później
ci opowiem. Nie chciałem cię obudzić, śpij, jeszcze wcześnie.
*
Obudziłam
się jakieś dwie godziny później. Voldemort siedział u wezgłowia wielkiego łóżka
i przyglądał mi się uważnie. Możliwe było, że ze snu wyrwała mnie właśnie
intensywność tego spojrzenia. Przetoczyłam się na brzuch i podciągnęłam się.
- Teraz
już powiesz, gdzie byłeś? – spytałam.
-
Spotkałem się z twoją matką. Muszę powiedzieć, że nie żałuję. Okropna kobieta.
Poinformowałem ją o zamiarach Spirydiona i oświadczyłem, że jest okropną matką
– odparł już całkiem spokojnie Czarny Pan. – Lepiej by było, gdybyś dzisiaj nie
szła po brata. Bardzo się o ciebie pokłóciliśmy, mogłaby na ciebie naskoczyć.
Odbierzesz go jutro po śniadaniu.
Przyczołgałam
się tuż pod wezgłowie i oparłam podbródek o prawy bok wuja. Jego troska coraz
bardziej mnie zaskakiwała.
- Jeśli
tak chcesz… ale nie musisz się o mnie martwić. Poradzę sobie. Spirydion ma
trzynaście lat, nie jest już dzieckiem – mruknęłam.- Jeśli matka nie chce go
stracić, nie zabroni mu spędzić tu wakacji.
- To samo
jej powiedziałem, wyglądała na wstrząśniętą. Jest głupia, weźmie sobie do serca
moje słowa i jeszcze sama go tu przyśle, zobaczysz – odrzekł bardzo poważnym
tonem. – No, idź się ubrać, mam dużo pracy.
Wstałam z
łóżka, posłałam mu ostatnie spojrzenie i opuściłam sypialnię. Czarne Dziury
nadal mnie przerażały, ale nie myślałam o nich na okrągło. Oczywiście, wciąż
czułam do Barty’ego okropny żal, ale chyba byłam już w stanie mu przebaczyć. W
końcu nie chciał mojej krzywdy, próbował mi pomóc. Nieudolne były to próby,
przyznaję, ale to tylko śmiertelnik, ma prawo do błędów.
Przebrałam
się w zieloną sukienkę i zeszłam do kuchni. Byłam głodna, ostatnio nie miałam
czasu na jedzenie kolacji. Sama zresztą nie potrafiłam gotować, a Stworek co
chwilę znikał. Tego pochmurnego dnia jednak spotkałam go w jadalni,
zbierającego talerze z mahoniowego stołu.
- Co
panienka sobie życzy na śniadanie? – zapytał, rzucając wszystko i biegnąc w
moją stronę, by natychmiast mi usłużyć.
- Zdaję
się na twoją wyobraźnię, Stworku – odparłam, zajęta liczeniem brudnych talerzy.
Byłam głodna, ale w sumie to nie wiedziałam, na co mam ochotę. – W domu jest aż
sześć osób? To dziwne, myślałam, że Kwatera Główna Czarnego Pana jest chwilowo
w apartamencie Malfoyów.
- Bo jest,
panienko – przyznał posłusznie skrzat domowy. – Ale Czarny Pan nie opuszcza
tego miejsca, odkąd przybył tu, by panienka mogła odpocząć. Dlatego
Śmierciożercy deportują się i aportują tutaj, by móc mu przekazywać informacje.
Posadził
mnie na moim miejscu, po czym zniknął za drzwiami do kuchni. Wrócił szybko,
niosąc na srebrnej tacy stos grzanek z miodem. Wszystko jedno mi było, co zjem.
Ważne, bym przestała odczuwać ten okropny Skórcz głodu w żołądku.
Idąc
powoli przez hol, pomyślałam sobie, że mogłabym teraz spędzić trochę czasu na
zewnątrz, za domem. W końcu niebo było cudownie zachmurzone i ciemne, od czasu
do czasu powiewał wiatr silnie pachnący zbliżającą się burzą i deszczem. W
drodze powrotnej mogłam odwiedzić szlamę, jeśli będę miała na to ochotę.
Po
kwadransie wędrówki przez lochy w końcu dotarłam do zamkniętych, ciężkich
drzwi. Różdżką otworzyłam zamek i wyszłam na zewnątrz. Huśtawka skrzypiała
cicho, poruszana wiatrem, z pokrytej mchem fontanny w kształcie kobiety lała
się woda. Usiadłam na huśtawce i odepchnęłam się od ziemi kilkakrotnie stopami.
Zahuśtałam się bardzo wysoko, aż poczułam gałęzie uderzające mnie w plecy.
Kiedy
spojrzałam w dół, zobaczyłam stojącą tuż obok drzewa, do którego przywiązana
była huśtawka, Claudię. Ubrana była w najpiękniejsze błękitne aksamity ze
śnieżnobiałymi koronkami, w satynowych białych pantoflach. Włosy związane miała
mnóstwem niebieskich i białych wstążek, powiewających lekko wiatrem, jakby
istniały naprawdę. Szurając podeszwami adidasów po ziemi, zatrzymałam się.
Zaniepokoiło mnie jej przybycie.
- Co tu
robisz? – spytałam, starając się ukryć zniecierpliwienie.
- Po prostu tu jestem. Nigdy nie przychodzę w
określonym celu. To ty mnie widzisz – oświadczyła. Na jej twarzy nie było
nawet cienia pogardliwego uśmieszku. Uznałam to za zły znak.
- No tak.
Ale przecież… zresztą nie ważne. Nie mam pojęcia, co tym razem się stało.
Owszem, w głębi serca jestem zła na Sapphire, denerwuje mnie moja matka, ale
chyba nie fatygowałabyś się do mnie tylko z tego powodu.
- Pytałaś mnie często o moje pochodzenie.
Wbrew pozorom, jestem prawdziwa. Przynajmniej byłam. Sama do końca nie wiem, co
mi się stało – powiedziała, a wielkie niebieskie oczy zamgliły się, jakby
pogrążona była we własnych myślach i nie kontrolowała wypowiedzianych słów. – Jak myślisz, dlaczego zawsze nazywałaś mnie
Claudią?
To było
najdziwniejsze pytanie, jakie słyszałam. Jak to, dlaczego? Sama tego nie wiem,
moja wyobraźnia nie jest aż tak rozbudowana, bym mogła dzięki niej widywać
istoty, o których nawet nigdy nie myślałam.
- Tak
czułam – odparłam tylko, rada, że miałam okazję poznać więcej faktów
dotyczących złotowłosej.
- I dobrze czułaś, ale być może pominęłaś
jedną drobną, choć ważną informację. Teraz jestem Claudią, od zawsze byłam. Ale
zostałam ochrzczona jako Amelie Ronger* – odrzekła, patrząc mi prosto w
oczy. Jej spojrzenie jeszcze nigdy nie było tak trzeźwe, a ona taka poważna.
- Po co mi
to mówisz? – spytałam ostrożnie, by jej nie zdenerwować. – Chciałam wiedzieć o
tobie jak najwięcej, ale nigdy nie przypuszczałam, że sama mi powiesz.
- Niektórych rzeczy wciąż nie mogłabyś
zrozumieć. Stwierdziłam, że będzie lepiej dla ciebie, jeśli poznasz wszystko
stopniowo. We właściwym czasie.
I
zniknęła, kiedy mrugnęłam powiekami. Zrobiła to w idealnie filmowym momencie.
Ledwo straciłam ją z oczu, rozpadał się deszcz. Wielkie, zimne krople zaczęły
zacinać, w oddali co jakiś czas grzmociły pioruny. Natychmiast zerwałam się z
huśtawki i pobiegłam w stronę uchylonych drzwi, zanim zmokłam. Dla
bezpieczeństwa zamknęłam je różdżką, wejście znajdowało się przecież w lochach.
Nie chciałam kusić więźniów.
Claudia
wyjawiająca mi swoje prawdziwe imię i nazwisko. To było zaskakujące i bardzo
problematyczne. Czy chciała w ten sposób mi powiedzieć, żebym sama znalazła
odpowiedzi na pytania dotyczące jej osoby?
W trakcie
obiadu, który naturalnie zjadłam samotnie w jadalni, ktoś przerwał moje
kontemplacje na temat Claudii. Albo raczej Amelii. Była to mianowicie osoba
Bartemiusza. Na początku chciałam przetrzymać go w niepewności i niepokoju.
Musiał przecież zostać ukarany, przynajmniej troszeczkę. Rzuciłam mu pogardliwe
spojrzenie, po czym odwróciłam wzrok.
- Czarny
Pan powiedział mi, że tu cię znajdę – mruknął i podszedł do stołu, by usiąść
obok mnie. – Przepraszam za tą… sama wiesz. Dziurę.
Nie wiedziałem, że to się tak skończy.
- Nie
rozśmieszaj mnie. Wiedziałeś – warknęłam i upiłam trochę soku pomarańczowego ze
swojego pucharu.
- Masz
rację. Ale pamiętasz, kiedy mówiłem ci o tym Siedmioboju? Jestem pewien, że w
którymś zadaniu pojawi się bogin. Snape prawdopodobnie zgłosi ciebie…
- Ale nie
jest powiedziane, że ja się zgodzę – przerwałam mu. – No dobrze, wybaczę ci to,
ale pamiętaj, że nigdy nie chcę
widzieć Czarnej Dziury wychodzącej z twojej różdżki, rozumiesz?
Barty
pokiwał pokornie głową. Nie mogłam się już dłużej powstrzymywać, by się nie
uśmiechnąć. Odsunęłam od siebie talerz z na wpół zjedzoną porcją steku i
wstałam od stołu. Ujęłam Croucha za rękę i razem opuściliśmy jadalnię.
-
Słyszałeś kiedykolwiek coś o Amelii Ronger? – zapytałam, kiedy weszliśmy na
pierwsze piętro.
Bartemiusz
zmarszczył czoło, usilnie się nad tym zastanawiając. Wiedziałam, że wciąż czuł
się winny i chciał pomóc mi przynajmniej w rozwikłaniu tej zagadki.
- Wiesz,
ostatnio nie mam zbyt wiele czasu na czytanie, ale kiedyś natrafiłem na to
nazwisko w książce twojego dziadka – odparł. – Zaraz, nazywała się chyba Klątwy i ich zgubne działania, czy jakoś
tak…
- Chodźmy
do biblioteki. Musisz pokazać mi ten fragment – pociągnęłam go w stronę
schodów.
Czułam, że
nareszcie coś mi się udaje. Wbiegliśmy razem na piętro, gdzie znajdowała się
biblioteka, a ja otworzyłam drzwi różdżką. Unosił się tu charakterystyczny
zapach książek, pergaminu i kurzu. Uwielbiałam to. Poszliśmy do działu ksiąg z
zaklęciami i urokami. Błyskawicznie odnalazłam tą, o której mówił Barty.
Znajdowała się jednak tak wysoko, że nawet stając na palcach nie mogłam jej
dosięgnąć. Kiedy Crouch zdjął ją z półki, powiodłam go w stronę fotela, w
którym się zagłębił. Ja usiadłam na jego kolanach i ponagliłam go, by się
pospieszył.
Długo
kartkował gruby tom, zanim znalazł poszukiwaną kartkę. Smukłym palcem przesuwał
przez jakieś pół minuty po stronie numer siedemset dwanaście, aż w końcu się
odezwał:
- Tak, to
tutaj.
Utkwiłam
wzrok w tekście i zaczęłam bezgłośnie czytać.
…mamy również klątwę Tempus Recusare,
dzięki której można cofnąć w czasie osobę śmiertelną. Jest ona jednak
zabroniona, jedynym znanym przypadkiem jej użycia była Amelie Ronger, pewna
francuska kobieta, żyjąca w XVIII wieku w małej wiosce Pampe. Nie istnieje
żaden eliksir ani żadne zaklęcie, które potrafi cofnąć tę klątwę.
Wpatrywałam
się przez chwilę w ten fragment jak sroka w kość. Claudia nie była
śmiertelniczką. Nie raz widziałam wąskie kły między jej różowymi wargami. Tekst
musiał mówić o innej Amelie Ranger. Nie było wspomniane, czy była czarownicą,
czy też nie. Domyślałam się jednak, że Claudia była mugolką, podobnie jak
Armand. O magii wyrażała się w tak lekceważący sposób… Wątpię, by w książkach
mojego dziadka wspomniane było o mugolach.
Zatrzasnęłam
opasły tom z bardzo zawiedzioną miną.
- I jak?
Znalazłaś to, czego szukałaś? – zapytał ostrożnie Barty.
- Nie. To
z pewnością chodzi o inną Amelie Ronger. Mój dziadek nie pisałby o mugolach –
mruknęłam i wstałam z jego kolan. – Nieważne. Chodźmy popływać.
Crouch
odłożył książkę z powrotem na półkę, po czym oboje opuściliśmy bibliotekę. Na
razie poszliśmy do pomieszczenia, gdzie znajdował się wielki basen, ale w
głowie wciąż siedziała mi Claudia. Ja ją znajdę, przyrzekam.
*
Łzy
ciurkiem płynęły jej po brudnej, zmasakrowanej twarzy. Były słone, co
powodowało pieczenie bardzo wielu ran. Jedyne, co jej pozostało, to cichy,
dyskretny płacz i milczenie. Znała swój dalszy los. Była przyjaciółką Harry’ego
Pottera, nie mogła wyjść z tego cało.
Najpierw długotrwałe cierpienie i tortury, później bolesna śmierć. Niepokoiło
ją tylko jedno. Dlaczego nikt nie próbuje wydrzeć z niej jakichś informacji?
Przecież Śmierciożercy węszyli za choćby strzępem jakiejś wiedzy, a mieli tu teraz
istną skarbnicę wiedzy! To musiał być jakiś podstęp, inaczej nie mogła tego
wytłumaczyć.
Jedno było
pewne. Nie było już dla niej przyszłości. Glizdogon do końca jej życia będzie
przynosić jej dwa razy dziennie jakieś resztki ze stołu Śmierciożerców. Nigdy
już nie zobaczy słońca, ba, nawet światła zwykłej świecy, nie przeczyta ani
jednej książki… Przez myśl przebiegły jej niespodziewanie słowa Sophie. Zaraz,
jak to było? Kobieta potrzebuje takiego
mężczyzny, który by nią zawładnął, zwłaszcza w łóżku… Teraz żałowała, że
nigdy nie spełniła swoich pragnień, wciąż odkładając je na daleką przyszłość.
Gdyby wiedziała, że skończy tak marnie, nie czekałaby ani chwili dłużej. Żyłaby
chwilą, tak jak Sophie. Czasami zazdrościła jej charakteru. Owszem, ona sama
była mądra, oczytana, ale Ślizgonka była inteligentna. Nie potrzebowała nauki,
często ją to nudziło. Gdyby była tak otwarta jak ona, jej życie wyglądałoby
zupełnie inaczej. Patrząc w lustro zastanawiała się, czy jest ładna. Miała
typową urodę, niczym się nie wyróżniała. Podświadomie chwaliła oryginalność
Sophie, jej długie czarne włosy i żółte oczy. Być może wcale tak nie myślała,
tylko częste tortury pomieszały jej w głowie? Zaczęła rozmyślać nad swoimi
pragnieniami tak intymnymi i skrywanymi, że czasami nie mogła uwierzyć, że te
myśli należą do oczytanej i spokojnej Hermiony Granger. Słowa panny Serpens
miały w sobie sporo prawdy. Owszem, czuła coś do Rona, coś więcej niż przyjaźń
czy braterska miłość. Ale w najciemniejszej głębi swego serca pragnęła znaleźć się
w łóżku z kimś ostrym i władczym, by pożądanie mieszało się z nienawiścią.
Pragnęła przeżyć nieokiełznany seks z kimś takim jak… jak… Lord Voldemort? Jej
przerażenie sięgnęło zenitu. Poczuła panikę, jak w ogóle mogła o czymś takim
pomyśleć? Była szlamą, nienawidziła go i z całych sił chciała jego śmierci.
Sophie by ją zabiła, rozerwała na maleńkie kawałeczki, gdyby tylko poznała jej
myśli. A Ron i Harry… nawet nie chciała sobie tego wyobrażać. Harry tylko by
milczał, zszokowany tą informacją. Zawsze tak reagował, gdy coś go dziwiło.
Ron… Ron wykrzyczałby jej w twarz, że całkiem zwariowała, że jej nienawidzi…
Zaszlochała
cicho, przytłoczona nadmiarem problemów. Żałowała, że w ogóle zaczęła się
zastanawiać nad tym rzuconym mimochodem zdaniem. Chciała, by ktoś ją przytulił,
skierował jej zmysły w inną stronę…
*
Burza
brązowych, splątanych włosów przysłoniła mu widok, kiedy wtulił twarz w jej
szyję. Rzucił dziewczynę na wielkie, mahoniowe łóżko. Zanim zdążyła się
podciągnąć czy chociażby oprzeć na łokciu, mężczyzna przygniótł ją swoim
ciężarem. W orzechowych, szeroko otwartych oczach Hermiony płonął gniew i
nienawiść, ale i pożądanie. Czuła się rozdarta między fizycznymi pragnieniami,
realizacją jej najbardziej skrywanych fantazji, a rozsądkiem i zobowiązaniem.
Całowała go tak, jak jeszcze nigdy nikogo. Nie musiała go kochać, teraz liczyło
się tylko zaspokojenie potrzeb. Wcześniej czuła do niego straszną nienawiść i
obrzydzenie do samej siebie, że zaczęła to postrzegać w taki płytki sposób, ale
wszystko to zniknęło, zupełnie jakby nigdy się nie narodziło, kiedy owinął
sobie jej kosmyk włosów dookoła długiego palca i odciągnął jej głowę do tyłu,
by pokryć teraz pocałunkami jej szyję. Nie był już Lordem Voldemortem. Był
ogarniętym potężną żądzą mężczyzną. Jego horkruksy i to, co do tej pory
osiągnął nie miało w tym momencie znaczenia. Jego szata całkowicie zniknęła,
odkryte od pasa w górę ciało mocno kontrastowało z opalonym po krótkich
wakacjach w Australii ciałem dziewczyny. Bez trudu zerwał z niej szatę.
- Podoba
ci się to, szlamo? – wysyczał do jej ucha.
Granger
nie odpowiedziała. Zacisnęła zęby, żeby nie wydać z siebie nawet najcichszego
dźwięku. Na nic to się jednak zdało. Chwilę później jej gardło opuścił
przeciągły jęk. Oboje zjednali się w miłosnym uniesieniu, szlama i Mistrz,
łamiąc wszystkie idee, które sam Lord Voldemort budował przez te wszystkie
lata…
~*~
Chciałam
ten rozdział pozostawić bez komentarza, ale mam kilka informacji. Po pierwsze,
publikuję go z okazji moich siedemnastych urodzin, robię sobie i Wam taki mały
prezent. No i po drugie, tata już prawie skończył naprawiać mi komputer, trzeba
jeszcze zainstalować gg, photoshopy i takie tam inne rzeczy. Ale karta
graficzna działa, a komputer ma się dobrze. Na temat rozdziału się nie wypowiem,
chcę Was przetrzymać w napięciu xD
Zgodnie z
przepowiedniami Narcyzy, dwa dni później próg Malfoy Manor przekroczył
Bartemiusz. Nie był tak obdarty i zakrwawiony jak ostatnim razem, ale wyglądał
na zmęczonego. Wiedziałam, jak zareaguję, więc nawet nie próbowałam nad sobą
panować. Przebiegłam przez korytarz i praktycznie wskoczyłam mu w objęcia.
- Sophie,
cóż za powitanie – zaśmiał się i westchnął ciężko, żeby wziąć mnie na ręce.
Ujęłam w
dłonie jego twarz i pocałowałam go w usta.
Barty
ruszył ze mną w stronę salonu, gdzie zgromadziła się reszta. Czarnego Pana nie
było tu nawet przez chwilę, więc mieszkańcy dworu mogli sobie pozwolić na
trochę luzu, że tak się wyrażę.
Skalska z
pewnością chciała powitać Croucha o wiele wylewniej, ale zwarzywszy na moją
obecność, ograniczyła się jedynie do skinięcia głową. Draco za to zmieszał się
trochę na ten widok i spuścił wzrok, co zauważyła Sapphire. Wiążąc się z nim
wiedziała, że natychmiast by ją porzucił, gdybym mu kazała, a ona musiała
ciągle męczyć się z tą świadomością. Sądzę, że w pewnym sensie nienawidziła
mnie za to. I vice versa, ja też nie miałam lekko. W końcu przez Malfoya przez
wiele dni leżałam połamana w łóżku, a gdyby nie Armand, byłabym w takim stanie
aż do dziś.
Zapanowała
niezręczna cisza. Paulina przyniosła Barty’emu szklankę ognistego whisky i
usiadła w fotelu obok tego, w którym siedział on sam i ja na jego kolanach.
Mimo wszystko uwielbiałam patrzeć na ludzi, którzy kiedyś coś mieli, a teraz to
należało do mnie. I nie ważne, czy był to człowiek czy jakaś rzecz.
- Czarnego
Pana nie było? – zapytał w końcu, przerywając dźwięczącą nieprzyjemnie ciszę.
- Nie. Nie
widzieliśmy go od dawna – odpowiedziała nieśmiało Narcyza, spuszczając wzrok
podobnie jak jej syn. Nigdy nie należała do grona Śmierciożerców, była po
prostu żoną jednego z nich. Została wmieszana w to towarzystwo przez przypadek.
Musiała się strasznie z tym męczyć, bo nigdy nie była zła ani też dobra. Nie
była po żadnej stronie, wykonywała rozkazy Czarnego Pana ze strachu. Wiedziała
to ona, wiedziałam ja i wiedział też on sam.
- A po co
ci on jest potrzebny? – spytałam.
- Miałem
mu po powrocie wszystko zreferować, nieważne – mruknął i odłożył szklankę. Z
zadowoleniem zauważyłam, że nawet nie tknął alkoholu.
Wstał z
fotela, pocałował mnie w policzek i dodał:
- Idę
spać, jutro porozmawiamy.
Zerknęłam
na Skalską. Zauważyłam na jej twarzy cień satysfakcji, dlatego chwyciłam
Croucha za rękę i poszłam za nim.
-
Odprowadzę cię.
Weszliśmy
na piętro. Nasze pokoje znajdowały się w zupełnie innych skrzydłach,
prawdopodobnie Malfoyowie chcieli jakoś ograniczyć nasze kontakty. Zwłaszcza w
nocy, ale przecież niczego nie mogli mi zabronić.
-
Przepraszam, że nie mogę z tobą spędzić tego wieczora, ale ta wyprawa była
wyjątkowo męcząca. Nie bardzo niebezpieczna, ale jednak wyczerpująca –
powiedział, kiedy dotarliśmy do drzwi mojej sypialni.
- Nie
szkodzi. Jutro się zobaczymy – uśmiechnęłam się, by utwierdzić go w
przekonaniu, że naprawdę nie jestem
na niego zła, po czym weszłam do środka i zamknęłam drzwi.
Z nim był
właśnie ten jeden problem, poza paranoją na punkcie Czarnego Pana. Bał się
czasami cokolwiek powiedzieć, by mnie nie urazić. Chociaż z drugiej strony
czasami udawało mu się idealnie sprawić mi przykrość, w większości przypadkach
nieświadomie. Przebrałam się w koszulę nocną i położyłam się na łóżku. Ledwo
zamknęłam oczy, usłyszałam na korytarzu kroki. Były to kroki kobiety i z pewnością nie należały do
Sapphire. Narcyza tego dnia miała buty na płaskim obcasie, tak samo jak i ona…
Zresztą Sapphire nigdy nie nosi szpilek. Ostatnimi czasy ma się za coś w
rodzaju metala i bez przerwy chodzi w glanach. Nie pomogło proszenie Narcyzy i
moje ciągłe gadanie, że zdeformują jej się stopy.
Te kroki
należały do Pauliny. Nie miałam pojęcia, po co tutaj za nami polazła. Może
chciała się upewnić, że oboje zaśniemy w swoich pokojach? Najwyraźniej, bo
chwilę potem wyczułam, że schodzi z powrotem na dół. Jedno było pewne. Bała się
mnie wystarczająco bardzo, o wiele bardziej niż Sharpey i pod moim nosem nie
poszłaby za Bartym.
*
Tego dnia
wciąż nie było nam dane spędzić razem. Yaxley potrzebował Croucha w
Ministerstwie Magii. Tylko praktycznie dni dzieliły Śmierciożerców do
całkowitego przejęcia nad nim kontroli. Ciekawa byłam, jak wyglądało ono teraz,
kiedy wpływy Czarnego Pana odcisnęły na nim swoje piętno. Mimo że wszyscy
dookoła wiedzieli, że tak samo jak i Yaxley, Barty był Śmierciożercą, nikt nie
ośmielił się nawet odezwać, by nie stracić pracy lub nie pogrążyć rodziny i
przyjaciół. Każdy z wątpliwym statusem krwi, czyli najczęściej szlamy lub
dzieci pochodzące od związku dwóch osobników tego gatunku musiał stawić się na
przesłuchanie. Tak przynajmniej poinformował nas pewnego dnia Avery.
Mniejsza o
to całe ministerstwo. Spędziłam ten dzień słodko się nudząc w towarzystwie
Sapphire i Dracona. Odkąd zaczęli się ze sobą spotykać, nie miałam wspólnych
tematów ani z Malfoyem, ani z przyjaciółką. Tęskniłam za Darlą. Z nią zawsze
mogłam porozmawiać, nawet o takich pierdołach jak pogoda czy nauka.
Bartemiusz
wrócił dopiero wieczorem, kiedy słońce schowało się już za horyzontem, a na
ciemnym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Zapowiadała się bezchmurna noc i
cudowny poranek.
- Nadal
jesteś zmęczony? – zapytałam niewinnym głosem, przyglądając mu się badawczo,
kiedy wstał od stołu i oddał Narcyzie pustą filiżankę po wypitej kawie.
- Nie,
teraz jestem cały twój – odpowiedział i chwycił mnie za rękę. – Możemy pójść na
spacer, hmm?
Wykrzywiłam
się złośliwie Paulinie spod ramienia Croucha i wyszłam z nim na zewnątrz.
Lubiłam
takie spacery. Cichy, ciemny wieczór, gwiazdy lśniące jak diamenty na
atramentowym niebie i wysoki dwór Malfoyów w oddali. Po prawej stronie mieli
całkiem sporo ziemi, były to głównie pagórki i uroczy park z szeleszczącym
strumieniem. A nocne spacery w towarzystwie Barty’ego były dla mnie czymś
zupełnie wspaniałym. Usiedliśmy na trawie, wdychając czarujący aromat drzew i
świeżości.
- Każdą
wolną chwilę poświęcasz mnie – odezwałam się, kiedy moja głowa spoczęła
wygodnie na miękkiej trawie. – To musi być dość męczące, przecież wiem, jaka
jestem.
- Lubię
tak spędzać mój wolny czas – odparł, kładąc się obok mnie. Przez chwilę
milczeliśmy, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Uwielbiałam to, ale nigdy nie
mogłam tak patrzeć przez długi czas. Wiadomo. Moja fobia. Na co dzień nie
myślałam o tym, ale nie umniejszało to mojego strachu. Usłyszałam ciche
westchnienie Bartemiusza. – Wiesz, że gdzieś tam jest Czarna Dziura. Kosmos
jest ich pełen.
Sama
wzmianka o nich spowodowała, że
przysunęłam się bliżej niego.
-
Przestań. To ma być miły wieczór – powiedziałam głosem suchym jak trzask
pułapki na myszy.
- Ja wiem,
ale ten twój strach ciągle nie daje mi spokoju – oświadczył, siadając
gwałtownie. Usiadłam i ja, bardzo niepewna i nieufna. – Możesz się ich bać, ale
twój lęk to jest po prostu… panika. Tracisz zupełnie głowę, kiedy chociażby o
nich wspominam…
Nie
chciałam, żeby mówił dalej. Przysunęłam się bardzo blisko niego, zakryłam mu
dłonią usta i zaczęłam całować go po szyi. Nie było w tym nic romantycznego,
robiła to mechanicznie. Wszystko, by tylko przestał.
- Nie mój
już – powtarzałam w kółko.
- No i
sama widzisz – Barty odsunął mnie od siebie na bezpieczną odległość. – Musisz
przełamać ten strach, inaczej, z dnia na dzień, będzie coraz gorzej. Nie bój
się, tylko popatrz na to.
Wyciągnął
z kieszeni różdżkę i płynnym jej ruchem zatoczył w powietrzu koło. I wtedy
wszystko się dla mnie skończyło, był tylko ten okropny, wirujący obiekt nad
nami, załamujący czasoprzestrzeń. Czarna Dziura* nie była duża, zaledwie wielkości
ludzkiej głowy, ale te kręgi, które krążyły dookoła niej były po prostu nie do
opisania! Z wrzaskiem rzuciłam się do tyłu, wbijając paznokcie w ziemię,
zaciskając powieki ze strachu, nie chcąc już ich nigdy otwierać. Chciałam jakoś
zagłuszyć ten szum, ale nawet moje krzyki nic tu nie pomogły.
- Sophie,
to tylko taka zjawa, spójrz. To nie jest prawdziwa Czarna Dziura – Crouch
próbował przekrzyczeć mój wrzask i jej szum.
Odczepił
mnie od trawnika i obrócił na plecy. Musiałam uchylić powieki. Ten wyciągnął
rękę przed siebie i przesunął nią przez całą dziurę. Przeraził mnie nie tyle
niesamowita jej bliskość, lecz sam fakt, że można tego dotknąć. Nie chciałam dłużej na to patrzeć, łzy ciurkiem
płynęły mi po twarzy. Krzyczałam tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Mogłam patrzeć
na Czarną Dziurę pożerającą Andromedę, ale na coś, co znajdowało się tak blisko
mnie już nie. Chciałam się znaleźć jak najdalej do tego miejsca. Choćbym miała
rozorać Barty’emu twarz paznokciami nie zostanę tu ani chwili dłużej.
Udało mi
się go odepchnąć. Korzystając z okazji, pomknęłam przez pagórki, by znaleźć się
jak najszybciej w domu. Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam, że mogę użyć
mojej nadnaturalnej prędkości. Biegłam praktycznie na oślep, łzy prawie
całkowicie mnie oślepiały, ale szum Czarnej Dziury nie opuszczał mnie ani przez
sekundę. Był wciąż w mojej głowie, a ja wpadłam do holu, za mną wbiegł zdyszany
Barty.
Pierwszą
osobę, którą poznałam w półmroku, była osoba Czarnego Pana. Twarze reszty był
całkiem zamazane. Natychmiast padłam mu w objęcia, drżąc ze strachu, nie mogąc
złapać tchu po szalonym biegu i widoku Czarnej Dziury, szlochając tak, jakbym
nigdy się nie odważyła przy jakimkolwiek Śmierciożercą, a przecież było ich tu
kilku.
- Co…?
Bartemiuszu, nie rozumiem. Dlaczego Sophie wpada tutaj w takim stanie, żądam
wyjaśnień – zapytał groźnym tonem, obejmując mnie troskliwie i otaczając
peleryną. Wziął mnie na ręce, bo nogi trzęsły mi się tak gwałtownie, że nie
mogłam ustać na podłodze. Nie myślałam teraz o upokorzeniu. Czarna Dziura wciąż
migała mi przez zamkniętymi oczami.
- Nic,
naprawdę… Pokazałem jej to, chciałem, żeby przestała się bać… - wydyszał
Crouch.
Z
gwałtownych wdechów zgromadzonych wywnioskowałam, że musiał na nowo wyczarować
Czarną, więc jeszcze mocniej przylgnęłam do wuja, a więcej łez popłynęło mi po
policzkach.
- Później
porozmawiamy – rzekł tylko, poczułam przez chwilę jego usta na swojej skroni,
po czym on sam skierował się do jakiegoś pokoju. Zatrzasnął drzwi i usiadł w
głębokim fotelu. Musiał to być salon, bo ogarnęło mnie ciepło płynące z
kominka.
Jego
długie palce gładziły delikatnie moje włosy, ale ja wciąż drżałam okropnie.
Serce tłukło mi się w piersi, nie mogłam tego wszystkiego opanować. W końcu
Voldemorta odezwał się cichym, zadziwiająco uspokajającym tonem:
- Otwórz
oczy, tu jesteś bezpieczna, naprawdę, Sophie.
Kiedy
wypowiedział moje imię, poczułam, że mogę mu zaufać. Uchyliłam ostrożnie
powieki i spojrzałam na niego. Otarł mi łzy i pocałował w policzek. Przysunęłam
się bliżej niego i zatopiłam się w jego ramionach. Chciałam teraz poczuć bicie
jego serca, zapach krwi. Czułam delikatne pulsowanie pod klatką piersiową tuż
przy moim policzku.
- Nie
musisz się już bać, gdyby jakaś Czarna Dziura była w pobliżu, to bym wiedział.
- Nie
prawda. Mówisz tak tylko, żeby mnie uspokoić. Śmieszy cię mój strach –
stwierdziłam. Mimo że w duchu zapewne przewracał oczami, liczyły się jego dobre
intencje. Był przecież Lordem Voldemortem, nie mogłam się po nim spodziewać
dobroduszności.
- Nie
śmieszy mnie to, zwłaszcza kiedy widzę, jak reagujesz na Czarne Dziury…
- Przestań
już powtarzać to słowo – przerwałam mu z naciskiem, a łzy znów popłynęły mi po
twarzy. Czarny Pan chyba zrozumiał swój błąd, bo odgarnął mi włosy przylepione
do policzków i założył mi je za uszy w sposób bardzo pospieszny, jakby chciał
naprawić swój błąd.
Czułam się
strasznie nieszczęśliwa, Czarne Dziury nawiedzały moje myśli setkami. To było
gorsze od palącego słońca, czekającej mnie za dziesięć lat kary za pozostanie w
stanie pół-wampiryzmu, czy nawet dentysty! A Barty miał odwagę dotknąć tego hologramu. Dla mnie samo
wyobrażanie tego było przerażające… Co mu strzeliło do głowy, żeby psuć tak
cudowny wieczór? Ja zawsze już będę się bała Czarnych Dziur. Zawsze.
Voldemorta poinformował mnie, że wracamy do
domu, po czym deportował się. To była chyba najgorsza teleportacja w moim
dotychczasowym życiu. Zawsze kojarzyła mi się z tymi kosmicznymi potworami, ale
teraz, tuż po zobaczeniu jego podobizny, poczułam się, jakbym była w… nim! Dopiero kiedy wylądowaliśmy w
przyjemnie chłodnym, ciemnym korytarzu uświadomiłam sobie, że ściskam wuja za
szyję z całych sił. On jednak nie powiedział na ten temat ani słowa, tylko
ruszył do przodu. Znajdowaliśmy się praktycznie przy jego sypialni.
Gdy Czarny
Pan wszedł do środka, prawie natychmiast buchnął ogień w kominku. Zaniósł mnie
do łóżka z baldachimem i pomógł mi się rozebrać. Zostałam w samych koronkowych
czarnych majtkach i satynowym staniku, ale wcale nie czułam się skrępowana. Bez
większego zainteresowania obserwowałam, jak wuj podchodzi do fotela, przez
podłokietnik którego przewieszony był jego wyszywany szlafrok, zdejmuje z
siebie długą, czarną szatę i porzuca ją pod kominkiem. Przez chwilę stał
całkowicie nagi, co prawda odwrócony do mnie plecami, ale zapewne nie
wstydziłby się stanąć przodem. Jego smukłe pośladki lśniły w blasku ognia tak
jak całe ciało. Musiałam przyznać, że był bardzo chudy. Budowę musiałam
odziedziczyć właśnie po nim. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić grubego
Voldemorta. Narzucił szlafrok na ramiona, przewiązał się w pasie aksamitną
taśmą i odwrócił się z uśmiechem.
- Zwykle
sypiam nago – poinformował mnie.
- Ja też –
mruknęłam i zmusiłam swoje usta do wygięcia się w lekki uśmiech.
Voldemorta
położył się i objął mnie ramieniem. W jego ręce pojawiła się znikąd biała,
koronkowa chusteczka, którą zaczął osuszać mi oczy i policzki, na których
widniały nadal ślady łez. Odłożył ją po chwili na bok, po czym przysunął do
mnie swoją twarz i musnął wargami moją szyję. Było to moje najwrażliwsze
miejsce, jak zresztą u każdego wampira, a on o tym wiedział. Przez moment
poczułam się okropnie wykorzystana, w końcu nie doszłoby do całej tej sytuacji,
gdyby nie mój strach, ale kiedy położył mnie na poduszkach i pogłębił
pocałunek, wszystkie obawy i wątpliwości całkowicie zniknęły. Pozwoliłam sobie
na zamknięcie oczu. Pod jego ciałem czułam się teraz idealnie bezpieczna.
Przez
kilka minut Voldemorta zajmował się troskliwie moją szyją, starając się w miarę
delikatnie penetrować dłońmi moje ciało, choć wolałam jego władczy, brutalny
dotyk. Wydawał mi się bardziej zmysłowy.
- I co,
już ci lepiej? – spytał.
- Tak, to
miłe, że mogę spać z tobą – odpowiedziałam, tym razem uśmiechając się
całkowicie naturalnie. Byłam zmęczona, ale bałam się zasnąć. Nie chciała
zobaczyć we śnie Czarnej Dziury.
Voldemorta
zsunął się ze mnie i ułożył wygodnie obok. Poczułam się w pewnym sensie zbyt
odkryta i wystawiona na działanie mojej zgubnej wyobraźni, dlatego wtuliłam
głowę w zagłębienie jego ramienia tak głęboko, jak się tylko dało. Czarny Pan
machnął krótko różdżką, by wygasić kominek.
- Jest
bardzo ciemno – zauważyłam. Nie bałam się mroku, ale teraz sprawiał, że
wszędzie widziała te kosmiczne wiry
-
Przeszkadza ci to? Mogę przywrócić ogień.
- Nie
trzeba, nie. Ale nie odchodź w nocy, chciałabym się obudzić rano i cię zobaczyć
– w moim głosie nigdy nie zabrzmiała taka słabość.
- Możesz
być pewna, że tak będzie.
Poczułam,
jak całuje mnie na dobranoc w policzek i silniej obejmuje. Wampiry zapadają
zwykle w paraliżujący sen. Taki właśnie przyszedł w tym momencie po mnie.
Tej nocy
chyba nic mi się nie śniło. Albo przynajmniej tego nie pamiętałam. Czułam
ciepłe promienie słońca na twarzy i osobę wuja tuż obok. Musiało być chyba dość
wcześnie, bo kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam różowe niebo, słońce tuż za
balustradą kamiennego balkony. Czarny Pan wyglądał, jakby nie spał całą noc.
Jego czerwone oczy utkwione były gdzieś w ścianie powyżej fotela. Był
najwyraźniej pogrążony we własnych myślach, mechanicznie gładząc wolną ręką
moje ramię. Poruszyłam się lekko, żeby ściągnąć na siebie jego wzrok.
- Ostatnio
wcześnie wstajesz – zauważył. – Jak ci się spało?
- Dobrze.
Na początku nie chciałam zasnąć. Bałam się, że będą mi się śniły… no, wiesz –
odparłam. – Ale teraz jest dzień i wszystko wydaje mi się jakieś inne. To zawsze
wraca nocami przez jakiś czas.
Czarny Pan
wysunął się z łóżka, porzucając po drodze swój szlafrok. Różdżką wyczarował
sobie nową, czarną szatę. Ubrał ją, zanim dotarł do połowy pokoju. Podszedł do
drzwi balkonowych i otworzył je na oścież. Chwilę później po całej sypialni
rozniósł się przyjemny aromat porannego powietrza i kwiatów z ogrodu Barty’ego.
Ten dom
posiadał bardzo ciekawą budowę, z przodu znajdował się całkiem spory plac z
zapuszczonymi roślinami o magicznych właściwościach, otoczony był wysokim,
żelaznym ogrodzeniem. Budynek nie był klocowaty, otaczał duży ogród z czterech
stron, zupełnie jak zamek Krzyżacki. Ta tylnia część była jednak szersza i o
wiele bardziej zagmatwana, zwłaszcza jeśli chodzi o korytarze. Mój pokój
znajdował się w idealnym miejscu, okna wychodziły na prawy bok ogrodu. Ten nie
miał kształtu zwykłego kwadratu. Przypominał coś takiego jak… hmm… młot. Za
domem zaś znajdował się kolejny plac, ale nieco węższy od tego przed drzwiami
głównymi. Nigdy tam nie była, i choć okna z komnaty Bartemiusza wychodziły na
tamto miejsce, nigdy jakoś nie miałam okazji wyjrzeć przez nie. Miałam w końcu
o wiele ciekawsze zajęcia.
Wstałam z
łóżka i podeszłam do drzwi. Nie chciałam w takim negliżu wychodzić na zewnątrz.
Ostatnio Lucjusz Malfoy poinformował mnie, że Czarny Pan stworzył zupełnie nowy
system ochronny. Do domu mają wstęp jedynie osoby posiadające Mroczny Znak. Nie
chciałam mu tego mówić, ale przecież mógł na to wpaść o wiele wcześniej.
- Za domem
jest plac, tak przynajmniej słyszałam – odezwałam się po chwili, opierając
policzek o framugę drzwi. Voldemorta zaśmiał się.
-
Mieszkasz tu od dawna i nie wiesz, co znajduje się za domem? – zapytał. – No
cóż, będę musiał ukrócić tą sielankę i pokazać ci. Idź się ubrać, zjedz
śniadanie i przyjdź do mojej komnaty na dole, dobrze?
Nic nie
odpowiedziałam, tylko odwróciłam się i powoli przeszłam przez szeroki pokój. Za
drzwiami znajdowała się ciemna, niewielka komnata. Już do niej przywykłam, choć
wciąż nie mogłam dojść do wniosku, po co ją zbudowano.
Zeszłam
schodami na pierwsze piętro, po drodze nie spotkałam ani jednej osoby.
Myślałam, że kiedy każdy pełnoprawny i znaczący Śmierciożerca z Mrocznym
Znakiem na przedramieniu może bez problemów deportować się i aportować w tym
budynku, będzie ich tu całe mnóstwo. Najwyraźniej mieli dużo pracy.
Weszłam do
swojej sypialni. Nikt nie śmiał nic tutaj zmieniać, wszystko było dokładnie tak
jak zwykle. Zamknęłam za sobą drzwi i oparłam się o nie plecami. Lubiłam ten
wystrój, ale byłam chyba za stara na takie kompozycje. No i znudziły mi się
liście na łóżku i trawa pod stopami. Machnęłam krótko różdżką, a sypialnię
wypełniła gęsta, białą mgła. Opadła dopiero po kilkunastu sekundach, a moim
oczom ukazał się zupełnie inny wystrój, pasujący do tego, który był od niedawna
w reszcie domu. Teraz granitowa, czarna posadzka była zupełnie naga, jedynie po
środku leżał elipsowaty, gruby dywanik. Nie posiadałam kominka, ale nie czułam
się pokrzywdzona pod tym względem. Moim ulubionym rodzajem drewna był mahoń, z
czego zrobione były zawsze wszystkie moje meble. Wszak moja różdżka była
mahoniowa, a miałam do niej szczególny sentyment. Biel i aksamit zastąpiła
czerń i wyszywana srebrem satyna. Ściany pokryte były ciemną, aksamitną tapetą.
Mimo tych sześciu lat spędzonych w Hogwarcie, nie byłam przyzwyczajona do
ruchomych obrazów. Dlatego w rzeźbione, złote ramy oprawione były zwyczajne,
ale przepiękne malunki. Wyczarowałam tylko trzy obrazy. Nie chciałam, żeby
doszło do przesady. Jeden, największy z nich, na ścianie naprzeciwko łóżka
nazywał się Rose Marka Rydera*.
Namalował go mugol, to fakt, ale mimo wszystko zachwycała mnie w nim ta głębia,
smutne oczy tej dziewczynki. Drugim, który umieściłam na ścianie niedaleko
drzwi, był nieco nieokrzesany obraz Podkowińskiego Szał uniesień*. Pod względem seksu symbolizował dokładnie to, co
ludzie mówili o Śmierciożercach. Wszyscy myśleli, że pieprzą, co się rusza,
uprowadzają kobiety dla własnej uciechy i urządzają orgie. A tak naprawdę do
prasy czy Ministerstwa Magii nie zgłosiła się jeszcze żadna zgwałcona kobieta
czy chociażby jej rodzina. No i znałam ich przecież, słudzy Czarnego Pana,
przynajmniej ci naznaczeni Mrocznym Znakiem mają klasę, nie dotkną się byle
czego. Żeby otrzymać przywilej bycia zamordowanym czy torturowanym przez
jednego z nich, trzeba coś znaczyć. Jeśli się taką osobą nie jest, cóż… Wtedy
wzywa się Greybacka lub innego wilkołaka. Wampiry mają zbyt dużo godności. No
dobra, czasami urządzają masowe mordy na mugolach. Co ja mówię, jeśli chodzi o
torturowanie, burzenie, zabójstwa i różnego rodzaju katastrofy, zgoda –
Śmierciożercą są mistrzami. Zresztą, nie ma sensu wmawiać Tobie i ludziom, że
mają swoje dobre cechy, kogo ja chcę oszukać…
Trzeci
obraz, który zawisł na mojej ścianie nosił nazwę Małżeństwo Arnolfinich*, a namalował go Johannes van Eyck. Nie
symbolizował dla mnie nic, podobało mi się jego wykonanie, idealnie
przedstawiony każdy szczegół… Niewiarygodne było dla mnie, że zwykły mugol, ba,
śmiertelnik mógł coś takiego namalować. Oczy wampirów widzą zawsze wyraźniej.
Być może Eyck był jednym z Nieśmiertelnych, a teraz przechadza się w przebraniu
i wyśmiewa współczesną sztukę? Sama często drwię z nowoczesności.
Z szafy
wyciągnęłam letnią, czarną sukienkę na ramiączkach. Nie mogło w niej zabraknąć
tego, co najbardziej lubiłam w większości moich ubrań – koronek. Porzuciłam ją
jednak na łóżku i weszłam do łazienki. Wannę napełniłam wodą z płynem prawie po
brzegi, zrzuciłam bieliznę, po czym weszłam do wanny i zanurzyłam się
całkowicie w wodzie. Podniosłam się dopiero po jakiejś minucie. Piana wylewała
się aż poza krawędzie, teraz spora jej część osiadła mi na włosach. Wyciągnęłam
się wygodnie i zamknęłam oczy, starając się nie myśleć o wczorajszym zdarzeniu.
Chciałam, żeby ten dzień był cudowny. Jutro odwiedzę Herminę Granger,
dziewczyna dostanie ode mnie jakieś tortury… Tak, to będzie cudowne
ukoronowanie tego tygodnia.
Ktoś
wszedł cicho do łazienki, więc otworzyłam gwałtownie oczy. Całkowicie straciłam
rachubę czasu. Okazało się jednak, że to tylko Czarny Pan. Minę miał nieco
zaniepokojoną, ale dostrzegłam też cień swego rodzaju ulgi.
- Drzwi
były uchylone – mruknął. – Wiem, że nie lubisz, kiedy ktoś cię nachodzi podczas
kąpieli.
- Zależy,
kto mnie nachodzi – odparłam, unosząc drapieżnie kąciki ust. – Miałam przyjść
do twojej komnaty, kiedy się przebiorę. Coś się stało?
- Czekałem
na ciebie pół godziny – oświadczył. – Ale widzę, że przerobiłaś pokój. Idealnie
dobrałaś obrazy. Zwłaszcza ten z koniem i kobietą.
- Fakt,
trochę się zasiedziałam. Poczekaj chwilę, już wychodzę. Podasz mi ręcznik?
Wstałam,
zanim Voldemorta zdążył się odwrócić. Nie byłam jednak głupia, nie. Gęsta piana
dokładnie przysłoniła moje ciało, które szybko zostało owinięte w ręcznik. Wuj
wyciągnął mnie, ociekającą wodą z wanny i wyniósł z łazienki. Nie mogłam się
oprzeć, żeby go pocałować. Jego wczorajsza czułość i troska wywołały u mnie
prawdziwe wzruszenie. On jednak zachował się nieco inaczej, niż się tego
spodziewałam. Ledwo pogłębiłam pocałunek i wsunęłam język między jego wąskie
wargi, przerwał to. Nie mówię, że od razu. Ale było z jego strony nieco
sztuczne i wymuszone. Postawił mnie na podłodze i kazał mi się ubrać.
- Jesteś
na mnie zły? – zapytałam, kiedy przywdziałam delikatną, czarną sukienkę. Włosy
rozczesałam srebrnym grzebieniem, były zbyt długie, bym mogła robić na co dzień
z nimi różne fanaberie.
- Nie,
skąd ci to przyszło do głowy?
- Nie
wiem. Chłodno mnie potraktowałeś – stwierdziłam.
Zeszliśmy
schodami na parter. Wuj objął mnie w talii; był to o wiele cieplejszy gest,
jakby chciał się w ten sposób zrehabilitować.
- Nie
musisz się przejmować każdym moim słowem.
- Wiem,
ale zależy mi na twojej opinii. Staram się robić wszystko, żeby cię zadowolić.
Słysząc
to, Voldemorta zaśmiał się. Nie wiem, dlaczego, ale skierował się w stronę
lochów.
- O tak,
twoje relacje z Bartemiuszem był tego przykładem – rzekł. – Wiesz, nie
chciałbym, żebyś później cierpiała, znasz mnie przecież. Nic nie mogę poradzić
na to, że łączy nas takie uczucie, tak samo jak na to, że jesteśmy rodziną. Nie
chodzi tu o ciebie, tylko raczej o twoją matkę. Wczorajszej nocy dostałem do
niej list. Szanuje to, że jako dorosła czarownica możesz sama o sobie
decydować, ale, jako twoja matka, ma nas tobą jakąś władzę i dlatego zabrania
mi na bliższe relacje z tobą. Samo to, w jaki sposób mnie całujesz jest
niezdrowy. Sophie, to jest kazirodztwo…
- Po
prostu przyznaj, że masz jakąś kobietę – przerwałam mu beznamiętnie. – Mnie
właśnie się to podoba. Robimy coś, co jest zakazane. Ale ty i tak jesteś już
wyjęty spod prawa. Moja matka może ci czegoś zabronić? Tobie?
- Nie mam.
Naprawdę. Żadna inna kobieta nigdy nie była i nie będzie mnie godna, poza tobą
– odpowiedział szybko.
- Czuję
się zaszczycona – stwierdziłam. – Możesz mi wyjaśnić, dlaczego prowadzisz mnie
przez lochy?
- Dlatego,
że na ich końcu znajdują się drzwi – odparł. – Wiele nie wiesz o tym domu. Nie
ja je tam umieściłem. Ale przyjdzie czas, że ci wszystko opowiem.
Faktycznie,
kiedy po kilku minutach dotarliśmy do zakątka lochów, w którym jeszcze nigdy
nie byłam, moim oczom ukazały się w półmroku duże, dwuczęściowe drzwi.
Voldemorta otworzył je za pomocą różdżki, a kiedy się rozwarły, oślepiło mnie
światło tak jasne, że musiałam zakryć twarz ramionami. Lubiłam słoneczne dni,
ale jaskrawości ich promieni nie znosiłam. Dopiero kiedy mój wzrok przywykł do
słońca po tych piwnicznych ciemnościach, byłam w stanie cokolwiek zobaczyć.
Plac był
zielony, uroczo zapuszczony i o wiele większy, niż myślałam. Słońce świeciło tu
mocno, ale kiedy było wystarczająco nisko, musiało przeciskać się przez gęste
korony drzew zajmujących znaczną część ogrodu. Nie były to jednak nudne, młode
dęby, których się spodziewałam. Rosło tu mnóstwo starych brzóz, do gałęzi
jednej z nich przymocowana była huśtawka. A właściwie dwie stare, ale grube
liny i kawałek deski. Pod murem otaczającym teren posadzono niegdyś krzaki bzu
i bluszcz, który teraz piął się po szarych cegłach.
- To
piękne miejsce, dziwne, że wcześniej go nie odkryłam – przemówiłam i ujęłam
kościstą dłoń wuja w swoją. – Przejdźmy się między drzewami. Opowiedz mi o
matce, co dokładniej pisała w tym liście?
Czarny Pan
nie odpowiedział od razu. Przez chwilę szedł obok mnie w milczeniu, patrząc
gdzieś w kierunku muru.
- Twoja
matka to irytująca osoba i niezwykła hipokrytka – przemówił nieco zadumanym
tonem. – Odpisałem jej, by nie mieszała się w moje metody wychowawcze, ale
teraz wiem, że źle uczyniłem. Powinienem
był zignorować jej sowę. Melania pisała, że powinienem odesłać cię do Ghostów,
ale to przecież nie wchodzi w rachubę. Teraz nie będziesz tam mile widziana i
musisz to zaakceptować. Nie chodzi tu o nich, ostatnio niestety spędzają
mnóstwo czasu z Weasleyami.
- Skąd o
tym wiesz?
-
Spirydion to zaskakująco posłuszny chłopak – odrzekł wymijająco z tajemniczym
uśmieszkiem na ustach. – Pomyślałem sobie, że skoro jest po naszej stronie i
sprawia mu radość bycie moim siostrzeńcem, powinien dostać tutaj jakiś pokój.
Wybierz mu jakiś, odpowiednio umeblowany i zaproś go. Jesteś w końcu panią tego
domu, moją Prawą Ręką – mówiąc to, ucałował moją dłoń. Zaśmiałam się tylko.
- O ile
się nie mylę, znajduje się w domu rodziców. Ojciec będzie pewnie w pracy,
dostał posadę w ministerstwie. Ale jak się pozbyć matki? Za cholerę go ze mną
nie puści.
- Nie
przejmuj się – odparł beztrosko. – Po prostu jutro udasz się do ich nowego
mieszkania i zabierzesz ze sobą Spirydiona. To nic trudnego, poza tym wątpię,
by jakoś chciała ci tego zabronić.
~*~
Tak,
rozdział dodany w walentynki. Nie znoszę tego święta, a zwłaszcza tych
„słitaśnych” ozdób. Za to, w odwecie, dodaję straszny szablon z Czarną Dziurą
(już tutaj kiedyś był) i rozdział z Czarną Dziurą w roli głównej. Nawet sobie
nie możecie wyobrazić, jakie męki przeżywałam, przez kwadrans szukając
odpowiedniego zdjęcia. Nadal mam zepsuty komputer, ale postaram się przekonać
tatę, żeby jak najszybciej kupił nową kartę graficzną. Pod gwiazdkami są
zalinkowane obrazki.
* Czarna Dziura
* Mark Ryden Rose
* Władysław Podkowiński Szał uniesień
* Johannes van Eyck Małżeństwo Arnolfinich