26 stycznia 2011

Rozdział 293

Rozejrzałam się dookoła. Wszędzie panowała pustka, tylko ta stara wieża i w dziwny sposób współgrająca z nią cisza. Dla bezpieczeństwa chwyciłam wuja za rękę. Ten nic nie powiedział, tylko poprowadził mnie w kierunku owego budynku. Pogoda była tu zupełnie inna, niż w Rzymie. Niebo pokrywały ciężkie, ciemne chmury, w oddali trzaskały już pioruny. W wejściu zaś stał jakiś niski, pomarszczony staruszek. Wyglądał tak, jakby na nas czekał, mało tego... Może przewidywał, że się zjawimy? Kiedy podeszliśmy bliżej, Voldemort objął mnie instynktownie w talii.
- Gazi, poznaj Sophie – odezwał się cichym, aksamitnym głosem do starca, gdy ten wprowadził nas do środka.
- Aach tak, bardzo ładna dziewczyna – przyznał. Miał bardzo słaby angielski akcent, Czarnemu Panu nie dorównywał jednak ani on, ani ja. Był wszak Anglikiem.
Weszliśmy na piętro, gdzie znajdował się salon. Albo raczej coś powstałe na jego obraz i podobieństwo. Czy jakoś tak. Starzec, którego wuj nazwał Gazim, usiadł w nieco podniszczonym fotelu i wskazał nam drugi naprzeciwko swojego.
- Bardzo przepraszam, zaraz coś przyniosę...  – dodał, wyciągając różdżkę, uzmysłowiwszy sobie wcześniej, że dla mojej osoby zabrakło już miejsca. Voldemort uniósł swoją smukłą, kościstą dłoń, by go uciszyć.
- Nie trzeba.
Przywołał mnie gestem, a ja usiadłam na jego kolanach, tyłem do niego. Chciałam dobrze widzieć starca. Jego postać niezwykle mnie fascynowała, w ogóle nie mogłam się przyzwyczaić do faktu, że sam wielki Lord Voldemort pytał go o radę. Czarny Pan objął mnie, jakby się bał, że Gazi może chcieć mi coś zrobić. Jego szkarłatne oczy rozbłysły tajemniczo znad mojej głowy. Staruszek machnął krótko różdżką, a na niskim stoliku dzielącym go ode mnie i Voldemorta pojawiły się trzy miedziane puchary z czerwonym winem.
- Na zdrowie – przemówił i upił łyk ze swojego.
Wuj podał mi jeden z pucharów. Nagle Gazi uśmiechnął się lekko, a w jego oczach zapaliły się wesoły błyski, podobne do tych, które zwykle gościły w oczach Dumbledore’a. Poczułam się bardzo nieswojo.
- Pijecie w ten sam sposób – zauważył.
Voldemort pogładził palcem moją szyję. Na karku poczułam znajomy dreszcz. Oparłam się plecami o wuja i przesunęłam nosem po jego szczęce. Nie mogłam powstrzymać delikatnego uśmiechu, który wystąpił mi na usta. Nigdy nie ukrywałam, że Czarny Pan jest mi bliski, żadna osoba nie śmiałaby jakoś zwrócić nam na to uwagi. Dlatego okazywanie publicznie swoich uczuć nie było dla nas specjalnie krępujące.
- Jesteśmy rodziną – oświadczył Riddle.
- Tak, wiem. Ale zachowujecie się jak para kochanków – stwierdził Gazi, odkładając swój pusty puchar z powrotem na stolik. – Co tym razem cię do mnie sprowadza, Tom?
- Wczoraj mówiłeś mi o dwóch częściach potęgi. Ogromnej mocy, którą mogę... możemy zdobyć bez Czarnej Różdżki – odrzekł.
-Ach tak. Domyślałem się, że wrócić. Lubisz znać wszystkie możliwe alternatywy, prawda? No cóż... – powstał i przeciągłym machnięciem różdżki sprawił, że niski stolik odjechał aż pod ścianę. – Czy może panienka tu stanąć? Tu, pośrodku.
Zawahałam się, ale poczułam wbijający się w moje plecy długi paznokieć Voldemorta, więc podniosłam się z jego kolan i stanęłam we wskazanym przez starca miejscu. Ten obszedł mnie powoli, przyglądając się przy tym uważnie każdej mojej części ciała.
- Może mi panienka Sophie pokazać swoją różdżkę? – zapytał znienacka mocnym, lecz uprzejmym tonem.
Zaskoczyło mnie to pytanie, ale bez słowa podałam mu magiczny, cienki kijek. Gazi przyglądał mu się przez moment, po czym, bez żadnego ostrzeżenia, wystrzelił z niego jakimś zaklęciem. We mnie! Z mojej własnej różdżki! Machnęłam ręką, by odbić czar, który trafił w szafkę z butelkami z trunkiem. Natychmiast zmieniła się w kupkę drzazg i potłuczonego, mokrego szkła. Błyskawicznie uniosłam starca wysoko w górę, nie potrzebując różdżki ani niczego.
- Dlaczego mnie atakujesz, życie ci niemiłe? – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Czułam straszną wściekłość, która, nie mogąc znaleźć ujścia, płonęła we mnie odrażającym płomieniem.
- Ależ nie, panienko, to był tylko taki test – wydyszał Gazi, a na poorane zmarszczkami czoło wystąpiły krople potu. – Władasz magią bez użycia różdżki, co oznacza, że bardzo się w tobie rozwinęła. Gdyby czarodzieje mogli żyć kilka stuleci, mogliby czarować w podobny sposób. Jest to tylko kwestią czasu i ćwiczeń. Potrzeba jednak silnego charakteru i dyscypliny, by odkryć i zapanować nad taką mocą. Zdarza ci się uwalniać ją bardziej poza ciało?
- Hmm... czasami tak – mruknęłam i opuściłam Albańczyka z powrotem na podłogę.
- A kiedy?
- Głównie, gdy śpiewam.
Gazi uśmiechnął się lekko i oddał mi różdżkę. Szybko wepchnęłam ją do kieszeni, by ten nic z nią już nie zdołał zrobić. Nie miałam pojęcia, po co była mu ta cała wiedza na temat sposobu działania mojej magii. Oczywiście zataiłam przed nim pewne fakty, nie mogłam mu przecież powiedzieć, że magia wyfruwa z mojego ciała, kiedy obściskuję się z wujem. Wiedziałam, że każdy czarodziej ma swój specyficzny styl czarowania. Zupełnie tak jak z charakterem pisma. Wyczytałam to wszystko w książkach mojego dziadka. Albańczyk pewnie też musiał o tym słyszeć. Wydawał się być bardzo mądrym człowiekiem.
- Otóż to. Twoja moc, Tom, jest trzymana na krótkiej smyczy, tak jak twoje emocje. Za to moc Sophie, mimo że jest przez nią dobrze strzeżona, fruwa. Unosi się dookoła niej, pod wpływem emocji uwalnia się na zewnątrz – rzekł w końcu, a oczy rozbłysły mu jak w gorączce. – Rozumiesz już? Macie taką samą siłę i zupełnie inną zarazem. Samotnie niczego nie zdziałacie. Musicie pracować razem, bo wasze magie uzupełniają się. Nie wiem jak to prościej powiedzieć. Musisz ją zacząć szkolić, Tom. Hogwart nic więcej jej już nie nauczy.
Usiadł z powrotem w swoim fotelu i utkwił wzrok w Voldemorcie. Ten zerknął na niego, później na mnie, po czym rzekł:
- Mam jeszcze jedną sprawę, zostaw nas na chwilę, dobrze? Idź na dół, za chwilę do ciebie zejdę.
Westchnęłam cicho, ale postanowiłam nie utrudniać mu życia, więc opuściłam pokój. Spiralnymi, żelaznymi schodami dotarłam na parter, gdzie znajdowało się coś w rodzaju kuchni.
Co takiego Voldemort chciał omówić z Gazim? Już mniejsza o to, co. Dlaczego nie chciał mi tego powiedzieć? Myślałam, że ze względu na uczycie, które nas łączyło, mógł być ze mną szczery. I to wszystko, co mówił Albańczyk... Oczywiście wiedziałam, że Voldemort to potężny czarodziej. Był cudownym mężczyzną, a ja sama pragnęłam tego, co on. Wiedziałam, że będzie szczęśliwy, gdy osiągnie potęgę, której jeszcze nie miał nikt. Nie byłam po żadnej stronie, jeśli chodziło o tę wojnę. Nie chciałam szkodzić moim bliskim, ale i pragnęłam triumfu Czarnego Pana nad Harrym Potterem. Nie myślałam o tym, by go zamordować, o nie. Aż tak go nie nienawidziłam. Sama już nie wiem. To wszystko było zbyt trudne. Voldemort może i przestałby go ścigać, gdyby posiadł tę moc, a ja poprosiłabym go o to. Ale Potter... On będzie próbował cały czas się wtrącać, bez przerwy będzie z nim problem. A kiedy tak o tym myślę, czuję taką złość, taką...
- Sophie, idziemy.
Drgnęłam lekko. Voldemort zszedł schodami na parter. Jego twarz nie wyrażała zupełnie nic. Zaniepokoiło mnie trochę to, że Gazi nie poszedł razem z nim. Wuj chwycił mnie za rękę i wyprowadził z pomieszczenia. Małe, zimne krople deszczu już odbijały się od szyb. Przytuliłam się do niego, oparłam policzek o jego pierś.  A tak właściwie o brzuch, był w końcu bardzo wysokim mężczyzną. Uwielbiałam czuć jego ciepło, miękkość ciała. Był nieśmiertelny, jego horkruksy chroniły go wystarczająco mocno. Ale nie przypominał niczym wampira, owszem, wyglądał zupełnie inaczej, niż śmiertelnik. Było w tym jednak coś magicznego, jego krew ogrzewała jego ciało tak samo, jak krew zwykłych ludzi.
- Wracamy do Londynu, tak? – zapytał i wziął mnie na ręce. Pęd wiatru uderzył mnie w twarz, kiedy wzbił się błyskawicznie w powietrze.

- I co, będziesz mnie trenował? – odezwałam się po chwili. Włosy miałam już całkowicie mokre od deszczu, tak samo i szatę.
- Wiesz, już wcześniej zastanawiałem się, czy nie ćwiczyć z tobą magii, ale wciąż się wahałem, nie chciałem cię psuć. Ale po rozmowie z Gazim faktycznie chyba będę musiał to zrobić. Jednak jeszcze nie teraz, muszę coś załatwić – odpowiedział. Podciągnął mnie nieco wyżej, ujął w dłoń mój policzek i pocałował delikatnie kącik moich ust.
Lecieliśmy jakieś dziesięć minut, nie odzywając się do siebie. W końcu Czarny Pan teleportował się. Na kilkanaście sekund ogarnęła nas ciemność i nieprzyjemna, gwiżdżąca w uszach cisza. Ciśnienie zgniatało nas, niczym czarna dziura. Nie lubiłam tego środka transportu. W końcu pojawiliśmy się w powietrzu. Było ciepło, wiatr pachniał zupełnie inaczej. Znaleźliśmy się w Anglii, pogoda była też zupełnie inna. Otworzyłam oczy. Lecieliśmy nad Londynem, widziałam centrum miasta, wysokie budynki, oszklone wieżowce i tysiące ludzi małych jak mrówki.
- Odprowadzę cię do hotelu. Zobaczymy się za kilka dni – odezwał się, kiedy przelatywaliśmy nad wysokim biurowcem.
- Chciałabym spędzić z tobą więcej czasu.
- Spędziliśmy razem cudowną noc, myślałem, że ci to wystarczy – usłyszałam jego cichy, pobłażliwy śmiech.
Otworzył różdżką okno na najwyższym piętrze i wleciał przez nie do pokoju. Chyba trafił idealnie, bo zobaczyłam swoje rzeczy w kącie, obok mahoniowej toaletki. Postawił mnie na włochatym dywanie.
- Twój koncert jak zwykle wyjdzie cudownie – powiedział na koniec.
Pochylił się, żeby pocałować mnie w usta. Faktycznie zbyt często to robił. Trwało to zaledwie chwilę, po której odsunął się ode mnie i wyleciał przez otwarte okno. Westchnęłam ciężko i usiadłam na podłodze, opierając podbródek o parapet.

*

Ostatni koncert wypadł doskonale. Był w Anglii, którą uwielbiałam, miałam blisko do dworu Malfoyów, w którym mieszkałam i w ogóle czułam się tak jakoś radośnie. Bardzo lubiłam koncertować, ale brakowało mi Barty’ego i tych wszystkich Śmierciożerców. Nawet Glizdogona. Tęskniłam też za rodzicami, mimo że zapewne nie życzyli sobie mnie widzieć. Chciałam zobaczyć się szczególnie z Victorem. On zawsze mnie rozumiał, może dlatego, że był w moim wieku? Nigdy by mnie nie wydał, byłby świetnym Śmierciożercą. Oczywiście nigdy te z nie zdradziłby ani Zakonu, ani swoich przyjaciół. Nadal lubił Pottera i był po jego stronie. Ale, ale... Za sprawą zupełnego przypadku, w moim osobistym domu, w moich osobistych lochach znajdowała się Hermiona Granger. Wciąż nie wiedziałam, co z nią zrobić. Niby mogłabym ją wypuścić i okazać niewiarygodną łaskawość i miłosierdzie, ale z drugiej strony taka sytuacja może się więcej nie powtórzyć. No, nie wiem. Będę się musiała kogoś poradzić.

Wróciłam do dworu Malfoyów razem ze strzegącymi mnie Śmierciożercami. Było już bardzo późno, około drugiej w nocy, wszyscy już zapewne spali. Kazałam mojej straży odejść, a sama wspięłam się po schodach na piętro, wemknęłam się do swojej sypialni i, nawet się nie przebierając, padłam na łóżko i zasnęłam.
Kiedy obudziłam się następnego dnia, poczułam się lekka i wypoczęta jak nigdy dotąd. Na początku myślałam, że to tylko złudzenie pozostałe po śnie, ale kiedy otworzyłam oczy i podparłam się na łokciu, zobaczyłam znajomą, lecz dawno już niewidzianą pulchną twarzyczkę słodkiej dziewczynki. Były to jednak pozory, Claudia była zupełnie przeciwieństwem dobra i niewinności.
- Długo cię nie było – zauważyłam.
- Ja zawsze jestem z tobą, ale mnie nie widzisz. Czasami jesteś tak zajęta innymi, że nie dostrzegasz niczego dookoła – odparła nieco znużonym głosem. Uśmiechnęłam się figlarnie, by trochę ją rozjuszyć.
- Byłaś wtedy, kiedy Czarny Pan odwiedził mnie w hotelu? – zapytałam z zaciekawieniem. Claudia przewróciła ze zniecierpliwieniem oczami, jej twarz wyglądała jednak jak maska.
- Osobiście uważam, że masz bardzo dziwny gust, jeśli chodzi o mężczyzn. Ale on pewnie imponuje ci samym charakterem, bo co do wyglądu, to miałabym wątpliwości – odrzekła tonem znawcy. – Za to ten Bartemiusz, owszem, jest przystojny, ale to śmiertelnik. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
Wzruszyła z rezygnacją ramionami i podparła podbródek na pulchnych zaciśniętych piąsteczkach. Tkwiła przez chwilę w takiej pozycji, nie poruszywszy nawet powieką. Czasami zamierała w bezruchu, to było całkiem normalne. Zachowywała się jak wampir, nie piła tylko krwi. Ale była przecież tak jakby duchem, więc nie mogła tego robić. Zawsze jednak, gdy ją o to pytałam, zbywała mnie w dość niegrzeczny sposób.
- Dlaczego zjawiłaś się akurat dziś? – zapytałam, przerywając milczenie. Claudia podniosła głowę; wzrok miała nieco nieprzytomny. Prawdopodobnie wyrwałam ją z rozmyślań.
- Długo nie rozmawiałyśmy – mruknęłam, na co ja uśmiechnęłam się złośliwie.
- Tęskniłaś za mną – stwierdziłam.
Widok jej twarzy był bezcenny. Wyglądała, jakby ją ktoś chlasnął w policzek. Zmarszczyła brwi, dziecięce usta zacisnęła w groźny sposób. Ten zacięty wyraz twarzy zamiast przerażać, mnie niezwykle bawił. Takie trzeźwe spojrzenie i dorosła mina zupełnie nie pasowały do jej małej postawy.
- Wale nie, mam cię dosyć na co dzień – oświadczyła, a jej różowy kapelusz z falbanką zakołysał się na jej złotych lokach.
- Oczywiście – przyznałam dla świętego spokoju. – Wiesz co, może i faktycznie zjawiłaś się w odpowiedniej chwili? Mam pewien problem i potrzebuję wysłuchać kogoś bezstronnego…
- Chodzi o szlamę w twoim lochu. Tak – przerwała mi, znów zaskakując swoją rozległą wiedzą. – Dla mnie to też byłoby coś trudnego. Nienawidzić kogoś przez tyle lat, w końcu dorwać go i podjąć decyzję, co z nim zrobić. Ale kiedy patrzę na to z boku i biorę pod uwagę twoje stosunki z Zakonem Feniksa i Śmierciożercami, mam dla ciebie dobre rozwiązanie. Nie chcesz zabijać szlamy, ale jeśli wypuściłabyś ją, Zakon pomyślałby sobie, że jesteście słabi, a to bardzo by zaszkodziło Voldemortowi. Spodziewają się najgorszego, ale ty możesz ich zaskoczyć. Musisz bardzo poturbować szlamę i odesłać ją z powrotem do domu z karteczką, na której napiszesz, że tylko dzięki twojej łaskawości i wpływowi szlama przeżyła. Dodasz, że Czarny Pan spełni każdy twój kaprys, a oni mają być ci posłuszni właśnie ze względu na okazaną szlamie łaskę, dzięki czemu zyskasz trochę spokoju.
Paskudny, przebiegły uśmiech pojawił się na jej twarzy. Przez chwilę analizowałam ten plan w głowie. Claudia była bardzo mądra, nie miałam żadnych wątpliwości. A ten pomysł…
- Jesteś genialna – odpowiedziałam z radosnym uśmiechem.
Odrzuciłam na bok kołdrę i wyskoczyłam z łóżka. Z szafy wyciągnęłam jasną, zieloną sukienkę i weszłam do łazienki. Wannę napełniłam prawie po same brzegi gorącą wodą, po czym zrzuciłam wczorajsze ubrania i wskoczyłam do niej. Uwielbiałam to, kąpiele o wczesnej porze były dla mnie bardzo ważne. Lubiłam te gorące opary, przyjemne ciepło działające na moje ciało prawie tak jak dotyk ludzkiej skóry. Zanurzyłam się w wodzie aż po samą szyję. Pomysł Claudii był wspaniały. Kiedy Czarny Pan wróci, opowiem mu o wszystkim, po czym bezzwłocznie spełnię każdy punkt planu. Najprzyjemniejsza będzie „charakteryzacja” Hermiony. Oczywiście najprzyjemniejsza to pojęcie względne. Dla Granger to nie będzie nic miłego, mogę jej to obiecać. Zapłaci i za te wszystkie lata. Irytowała mnie od chwili, kiedy tylko do mnie przemówiła. Ale koniec z tym.
W wodzie moczyłam się jakieś pół godziny. Jako wampirzyca nie musiałam się myć. Moja skóra nie produkowała żadnych wydzielin, ciało posiadało jako taki aromat soli i magii, ale zapach potu czy brudu był mi obcy. Najbardziej chyba lubiłam właśnie tę cechę wampirów.
Wyszłam z wanny i wytarłam się dokładnie puchatym ręcznikiem. Nie musiałam tego robić. Moja skóra mogła wyschnąć w sekundę, ale ja zawsze lubiłam wykonywać takie proste czynności jak śmiertelnicy. To była jedna z przywar nieśmiertelnych. Lubiliśmy zachowywać się jak zwykli ludzie, mieszać się z ich tłumami, delektować się przebywaniem w ich towarzystwie.
Kiedy opuściłam łazienkę, Claudii już nie było. No cóż, pewnie miała jakieś swoje sprawy… Ale skoro tak dobrze mnie znała, na pewno wiedziała, że jestem jej bardzo wdzięczna za pomysł.

Zeszłam do jadalni, mając nadzieję na jakieś porządne śniadanie. Byłam wściekle głodna, podczas trasy nie miałam zbytnio czasu na jedzenie, a wczoraj nie miałam tej przyjemności spożycia kolacji. W jadalni przy stole zastałam całą rodzinę Malfoyów, nieszczęsną Paulinę Skalską  i, nie wiedzieć czemu, Sapphire. Powitałam ją chłodnym uśmiechem, kiedy siadałam na drugim końcu stołu. Sapphire, Draco i Skalska mieli na sobie czarne  koszulki z moim imieniem i nazwiskiem wypisanymi wielkimi, krwawymi, czerwonymi literami. Wiedziałam, że Prosper żerował na mnie jak się tylko dało, ale nie miałam pojęcia, że ludzie kupują taką tandetę. Nie mogłam powstrzymać się od wyrażającego zaskoczenie uniesionych brwi.
- Jak ci się podoba? – zapytała Sapphire, wskazując na swoją bluzę. – Byliśmy na twoim koncercie w Londynie.
- Mogę tego nie komentować? – zapytałam i nalałam sobie do kubka soku pomarańczowego. – Barty wrócił?
Narcyza wymieniła z mężem znaczące spojrzenia. Widząc, że przyglądam się im podejrzliwie, odpowiedziała:
- Ma wrócić za dwa dni, ale naprawdę nie wiem, czy będzie na czas. Sama wiesz, że te wszystkie misje są bardzo…
Tak, jasne, chciała powiedzieć niebezpieczne. Wiedziałam o tym, a ona nie musiała mi przypominać. Musiałam akceptować to wszystko, w końcu Bartemiusz był najlepszym Śmierciożercą i kochał to, co robił. Służba u Czarnego Pana dawała mu naprawdę dużo radości. Od zawsze chciał robić to, co teraz robił. No, nie przypuszczał tylko, że będzie musiał użerać się ze mną, ale przecież nie można mieć wszystkiego.
Odłożyłam miskę na bok. Mimo głodu, jakoś nie mogłam przełknąć ostatnich łyżek płatków z mlekiem. Tęsknota i niepokój całkowicie wypełniły mi żołądek. By oszukać myśli, wdałam się w rozmowę z Draconem i Sapphire na temat Zakonu Feniksa. Opowiedziałam im o Hermionie, zamkniętej w lochach. Był tam tylko Stworek i Glizdogon, a ten pierwszy mógł wracać do domu matki Syriusza, kiedy tylko chciał.
- Dostaje jeden posiłek dziennie, sama nie wiem, co jej tam Peter przynosi… ale nie powinna narzekać, zrzuci trochę kilogramów i będzie wyglądać jak dziewczyna. Hmm, szlamy są podobne choć trochę do dziewczyn? No, nie wiem, ale po powrocie będzie mogła się chwalić, że przebywała w lochach samego Lorda Voldemorta – mówiłam. Draco i Sapphire natychmiast przestali się śmiać, na ich twarzach zaś rozbawienie zostało zastąpione zdziwieniem i niedowierzaniem.
- Wypuścisz ją? – zapytał młody Malfoy.
- Tak. W ten sposób będą mieli u mnie dług wdzięczności – wyjaśniłam niewinnym tonem. – Przecież któryś ze Śmierciożerców mógłby ją z łatwością zabić, a tak, tylko trochę ją pokiereszujemy. No dobra, może nieco bardziej, niż trochę, ale koniec końców wróci do domu żywa. I będzie to jedynie moja zasługa. Co, myślicie, że Czarny Pan zaprzątałby sobie nią głowę, gdyby nie ja? Kazałby Bellatriks wydobyć z niej coś pożytecznego, a potem oddać ją, dla przykładu, Greybackowi. Rozumiecie już? Daję im szansę, nie penetruję jej umysłu, zupełnie nie ruszam ukrytych w nim sekretów Pottera. Ich przebrzydłe poczucie wdzięczności samo ich pogrzebie.
Zaśmiałam się złośliwie. Ta rozmowa bardzo poprawiła mi humor. Już widzę ich zaniepokojone twarze. Nie będą potrafili i odmówić, bo sumienie zje ich natychmiast. Przecież to ja wstawiłam się za Herminą, dzięki mnie żyje! Nie, już zawsze będą mieć u mnie dług wdzięczności. A ja z chęcią go wykorzystam. Ich zdziwienie będzie ogromne. Szlamy w posiadłości Lorda Voldemorta nie mają prawa przeżyć.

~*~


Ten rozdział pisałam w bibliotece chyba z tydzień. Tam jest ograniczony czas. Przepraszam Was, ale moja karta graficzna całkowicie się spaliła i musiałam zarobić na nową. Ale już jest lepiej, na feriach trochę nadrobiłam, więc na początku lutego powinnam mieć komputer naprawiony. Podziękujmy wszyscy tacie, że mogłam ten rozdział opublikować na jego komputerze. Dzię-ku-je-my xD