W poniedziałek, kiedy
nadszedł czas lekcji obrony przed czarną magią, naprawdę się obawiałam. W końcu
żadna z uczennic nie znała jeszcze Barty’ego, a on był przecież bardzo
przystojnym mężczyzną. No i ja sama… nie ukrywałam tego, niezwykle byłam o
niego zazdrosna. I to strasznie. Zasiadłam z Sapphire w drugiej ławce i
wyciągnęłam podręczniki. Miałam nadzieję, że Barty nie weźmie przykładu z
Carrowa i nie będzie nas uczył, jak torturować uczniów. Ślizgoni wyglądali na
bardzo pewnych siebie, jak zwykle zresztą, reszta zaś siedziała w swoich
ławkach jak na szpilkach.
- Dzień dobry. Proszę siadać.
Wszedł Barty, a kilku uczniów Domu Węża zajęło miejsca, profesor zaś stanął za katedrą.
Wszystkie pary oczu utkwione były w nim tak intensywnie, że ten nieco się
zmieszał.
- Jak już przedstawił mnie profesor Snape, jestem Bartemiusz Crouch i
w tym roku będę was nauczał obrony przed czarną magią. Jestem tu na zastępstwie
za pana Carrowa, więc chciałbym kontynuować temat, który rozpoczął… Draco,
pokaż mi swoje notatki.
Malfoy zaśmiał się drwiąco i rozejrzał się dookoła, natomiast Neville
odezwał się, napinając się walecznie:
- Nie mamy żadnych notatek, Carrow uczył nas jedynie torturować
młodszych, a jeśli zamierza pan to kontynuować, to będzie musiał się pan ze mną
zmierzyć! Nie chcemy tu Śmierciożerców! Gwardia Dumbledore’a!
Barty podszedł do niego, na jego twarzy malował się wręcz stoicki
spokój. Wydało mi się to złowieszcze.
- Nie odeślę cię do pana Carrowa, bo już wystarczająco jesteś
posiniaczony. Usiądź – rzekł, po czym odwrócił się do zaskoczonego Longbottoma
plecami i wrócił za katedrę, mówiąc: - Zapiszcie temat dzisiejszej lekcji. Inferiusy w życiu codziennym czarodzieja.
Niewiele zapamiętałam z tej lekcji. Byłam zajęta obserwacją dziewcząt.
Niektóre wciąż były przerażone faktem, że uczy nas Śmierciożerca, ale Ślizgonki…
myślałam, że roztrzaskam im wszystkim łby. Pansy była zakochana w Malfoyu, to
nie podlegało wątpliwości, ale patrzyła na Croucha tak, że poczułam się
naprawdę nieswojo. Kiedy rozbrzmiał dzwonek, a uczniowie opuścili klasę, ja
natychmiast podeszłam do biurka i usiadłam na brzegu jego blatu.
- I jak ci się podobało? Już byłeś nauczycielem, ale jako Moody, więc…
Naprawdę mi zaimponowałeś, kiedy nie wysłałeś Longbottoma do Carrowa –
odezwałam się, obserwując, jak Barty przygotowuje się do lekcji z drugoroczniakami.
- Było całkiem dobrze, myślałem, że będą się bardziej buntować. A
tobie jak się podobała lekcja? – spytał.
- Trochę zbyt dużo teorii jak dla mnie. Może powinieneś pokazać nam
coś w praktyce? Co planujesz na następną lekcję?
- Hmm, skoro Carrow niczego nie zrobił… To pewnie przejdziemy do
dementorów, to dosyć długi temat, na co najmniej pięć lekcji… wiem, że nie
powinienem, ale w końcu to jest szkoła i zbieramy się po to, aby się uczyć.
Przejdziemy więc do Patronusa – rzekł.
- No, to możesz zabrać nas do Hogsmeade, abyśmy na nim poćwiczyli.
Albo powiedz Snape’owi, żeby nam jednego sprowadził – zaproponowałam.
- Nie, to jest wykluczone, Snape mi na to nie zezwoli. Lepiej będzie
zabrać was na błonia, przecież bramy strzegą dwa dementorzy. No, coś wymyślę.
Idź już na eliksiry, nie chcę, żebyś się spóźniła – odparł.
Zsunęłam się z biurka, pocałowałam go w policzek i opuściłam klasę. Do
dzwonka pozostało jeszcze kilka minut, kiedy już dotarłam do lochów. Zastałam
tam podniecone, ślizgońskie dziewczyny, rozmawiające ze sobą o czymś
rozemocjonowanymi głosami.
- …on ukrywał się w ciele Moody’ego w czwartej klasie. Nie mogę
uwierzyć, że nas uczył, a my o tym nie wiedzieliśmy – mówiła jasnowłosa
Celestyna.
- Jest śliczny, to dziwne, że tego wcześniej nie zau…
- Sapphire, ty też? – wysyczałam, a ona rzuciła mi szybkie spojrzenie
i zaczerwieniła się gwałtownie. – Masz Dracona, więc nim się zajmij.
- No dobra, nie jest aż tak ładny – stwierdziła, przewracając oczami
ze zniecierpliwieniem, po czym dodała głośniej, aby inne Ślizgonki usłyszały: -
Sophie jest bardzo zazdrosna, więc zachwycajmy się profesorem Crouchem, kiedy
jej nie ma w pobliżu.
Dziewczyny zaczęły się śmiać, ja zaś zmarszczyłam brwi. To było
głupie, zachowywały się jak jakieś dwunastoletnie gówniary.
- Nie jestem zazdrosna,
raczej wściekła, bo się rozpływacie nad Bartym, jakby był waszym kolegą, a jest
przecież nauczycielem – oświadczyłam.
- To także twój nauczyciel, a jakoś nie przeszkadza ci to w sypianiu z
nim.
Zaczerwieniłam się z wściekłości, ale nie zdążyłam nic na to
odpowiedzieć, bo podniecone dziewczęta otoczyły mnie ze wszystkich stron,
ciekawe tej informacji. Na szczęście ocalił mnie Slughorn, który otworzył
wielkim, mosiężnym kluczem nieheblowane drzwi o wpuścił nas do środka.
Specjalnie usiadłam pomiędzy chłopakami, aby uwolnić się od rozchichotanego
towarzystwa koleżanek.
- Jesteście już w ostatniej klasie, więc możemy zabawić się w jakieś
bardziej niebezpieczne eliksiry. Na dzisiejszą lekcję zaplanowałem eliksir
jadzący. To jedna z najsilniejszych trucizn, jakie istnieją. Dlatego proszę o
nadzwyczajną ostrożność – rzekł. Po tej krótkiej przemowie kazał nam dobrać się
w pary. Sapphire przysunęła się w kierunku Dracona. Poczułam się odrzucona
przez przyjaciółkę, lecz tak naprawdę… nie byłyśmy dla siebie już tak bliskie.
Obok mnie jednak usiadła Ashley Pail. Jęknęłam w duchu, ale w sumie co miałam
jej powiedzieć? Poza tym przynajmniej nie będzie przeszkadzać. Otworzyłam
podręcznik na odpowiedniej stronie i zaczęłam ciąć jasnożółte korzonki.
- Rozgnieć te pająki – mruknęłam. Blondynka wydała jęk obrzydzenia.
- Nie dotknę ich – odpowiedziała, krzywiąc się. Rzuciłam w jej stronę
oburzone spojrzenie i machnęłam w stronę kupki wysuszonych pająków różdżką,
które zmieniły się w proszek.
*
Z Czarnym Panem nie
miałam kontaktu już od dawna. Trochę stresowałam się przed trzydziestym
września. W końcu rywalizacja między siedmioma szkołami to duża rzecz… Byłam
pod sporą presją, zwłaszcza, że dobrze znałam Snape’a i nie chciałam go
zawieść. Nie bałam się zadań. Pokonanie smoka? Strasznie oklepane, ale bądź co
bądź…
Dzień przed Pierwszą
Konkurencją po południu dyrektor wybrał tuzin uczniów i nakazał im zostać na
kilka minut po obiedzie, aby wszystko im wyjaśnić.
- Teraz idźcie się spakować, za dwie godziny czekam na was w Wielkiej
Sali – rzekł, patrząc na każdego po kolei. Wybrał głównie Ślizgonów, z
Gryffindoru, Hufflepuffu i Ravenclawu wyłącznie po jednej osobie, dla zasady. –
Obecnie musimy użyć proszku Fiuu, ponieważ profesor Hagrid nie skończył
reperować naszego środka transportu. Rozejść się.
Zostaliśmy odprowadzeni do naszych dormitoriów przez zamaskowanych
Śmierciożerców, którzy mieli strzec Hogwartu pod nieobecność dyrektora.
Formalnie to McGonagall miała być zastępcą, ale Mistrz Eliksirów nakazał
rodzeństwu Carrow zaopiekować się
szkołą. Powiem szczerze, mimo że Severus osobiście nie karał uczniów, ale
powodował większy strach niż Amycus i Alecto razem wzięci. Był inteligentny,
przebiegły i niesamowicie nieprzewidywalny, a oni… oni wykonywali ślepo jego
rozkazy. Uczniowie z radością stawiali im opór, mimo że później zostawali
wieszani przez Filcha pod sufitem łańcuchami za ręce, byli bici i torturowani
przez Amycusa, a czasem trafiali też na całą noc do Zakazanego Lasu.
Nauczyciele nie odsyłali ich do Carrowa, o ile przewinienia jakoś można było
zatuszować. Bartemiusz również starał się jakoś ułatwić im życie, mimo że z początku
spotkał się z bardzo chłodnym przyjęciem.
Oczywiście, dziewczęta szybciej się do niego przekonywały, ale niektórzy
uczniowie wciąż byli dla niego niezwykle nieprzyjemni i chamscy.
O określonej porze
pojawiliśmy się w Wielkiej Sali, taszcząc walizki. Kufer Ashley nawet na twarzy
Snape’a wywołał lekki uśmiech. Był różowy i błyszczący, plastikowa rączka zaś
oklejona była cekinami. Nikt jednak nie ośmielił się tego skomentować. Dyrektor
szybko podliczył uczniów, po czym rzekł:
- Skoro jesteśmy już w komplecie, niech każdy podejdzie i weźmie sobie
szczyptę proszku. Profesor Slughorn zaprezentuje nam.
Wszystkie pary oczu zwróciły się w stronę nauczyciela eliksirów, który
wzdrygnął się i oblał zimnym potem. Od zawsze bardzo lubił Snape’a, ale od
kiedy ten ujawnił się, zawsze, gdy zwracał się do Slughorna, ten wyglądał na
przerażonego. Podszedł do kominka, zanurzył wielką, pulchną dłoń do chińskiej
wazy w niebieskie słowiki i wrzucił garść połyskującego proszku. Kiedy
płomienie buchnęły zielenią, wkroczył w nie, mówiąc:
- Wizard’s College!
Barwy zawirowały w kominku, a nauczyciel zniknął. Zaraz po nim Snape
kazał mnie i Barty’emu przenieść się do amerykańskiej szkoły. Najpierw do
kominka wskoczyłam ja, potem Crouch. Wysadziło mnie w jakimś ładnym, prostokątnym
i bardzo nowoczesnym pomieszczeniu. Musiał to być gabinet dyrektora, ale bardzo
różnił się od gabinetu Snape’a w Hogwarcie. Wyglądał trochę jak krótki
korytarz, na którego końcu na ścianie wisiała wielka flaga Stanów
Zjednoczonych. Znajdowało się tam też Łądne, białe biurko i wysokie, skórzane
krzesło. Podłoga pokryta była błękitną wykładziną, a ściany – granatową tapetą
w pionowe, szare pasy. Wzdłuż obu ścian stały identyczne, twarde, proste
krzesła, a z sufitu zwieszał się wielki, żelazny żyrandol z długimi świecami.
Tuż za mną pojawił się Barty. Snape wszedł do kominka jako ostatni.
Akurat otrzepywał szatę z sadzy, kiedy drzwi otworzyły się i wkroczył dyrektor
Wizard’s College.
- Jesteście wcześni, niź się zapowiedzieli – odezwał się i podszedł do
Snape’a, aby uścisnąć mu dłoń.
- Proszę się nie wysilać,
wybrałem uczniów, którzy rozumieją język angielski – rzekł. – Może najpierw odeślemy uczniów do ich
kwatery, a później wszystko omówimy.
- Świetnie. Wiemy, w jakiej
jesteście sytuacji, przygotowaliśmy dla pańskich uczniów osobne skrzydło w
wierzy… Pani Stickout was zaprowadzi – zwrócił się do nas profesor House i
otworzył drzwi, za którymi stała uśmiechnięta kobieta po pięćdziesiątce.
Przypominała trochę panią Sprout, ale była czysta i, jak się później okazało,
uczyła transmutacji. Udaliśmy się za nią. Ani Severus, ani Slughorn, ani Barty
nie poszli razem z nami. Nauczyciele pewnie nocowali gdzieś indziej.
- Ty jesteś reprezentantką
Hogwartu, prawda? – zapytała mnie profesor Stickout, uśmiechając się do
mnie przyjaźnie. – A nauczyciel to…?
- Profesor Crouch od obrony
przed czarną magią – odparłam. Tutaj była zupełnie inna pora, uczniowie
właśnie spożywali obiad. Dziwnie się czułam, w jednej chwili widząc wieczór, w
drugiej zaś słońce w najwyższym punkcie na niebie.
Idąc, podziwiałam jakże różniące się od Hogwartu korytarze. Dziedzińce
były rozjaśnione jesiennym, acz ciepłym słońcem, ściany były nagie, ale
pozbawione tej chłodnej surowości. Zamek nie był ani w jednym stopniu tak
mroczny, jak Hogwart. Byłam ciekawa, jak przyjmą nas uczniowie. Nie mogłam
powstrzymać myśli, że mogą nas potraktować gorzej tylko dlatego, że jako Polacy
mieszkamy w trochę mniej rozwiniętym
kraju. To taki głupi stereotyp, że mieszkańcy Środkowej i Wschodniej Europy
są gorsi. Nie zamierzałam wdawać się
w kłótnie i konflikty. Od tego zależało, jak potoczy się tu moja kariera.
Mugole mnie uwielbiali, to fakt. Czarodzieje zaś… no, to było trochę
problematyczne. Kochali moją muzykę, nawet mnie w postaci piosenkarki, ale
wiedzieli, kim jestem. Jakimś cudem utrzymało się to w tajemnicy za granicą,
jako takiej oczywiście. Wielu ludzi myślało po prostu, że to plotka. Inni
uwierzyli, a niektórzy zaś… że ktoś chce zniszczyć mój wizerunek. Wiedziałam,
że jeśli dojdzie do ostatecznego starcia między Voldemortem a Harrym, a dojdzie
na pewno, wszystko się potwierdzi.
- Tutaj będą spały dziewczynki,
a za tamtymi drzwiami chłopcy – powiedziała amerykańska nauczycielka z
serdecznym uśmiechem, kiedy wprowadziła nas do wieży. Nie było tu domów,
jedynie klasy od A do F. Osoby przydzielone były do nich alfabetycznie,
roczników było siedem, ale osoby uczyły się tu od dwunastego roku życia. – Jeśli któreś z was czegoś by potrzebowało,
możecie wezwać skrzata. Kolacja odbędzie się o ósmej, wasz dyrektor po was
przyjdzie.
Opuściła sypialnię dziewcząt i zamknęła za sobą drzwi. Szczerze
mówiąc, byłam ciekawa, jak wygląda zamek z zewnątrz oraz błonia, więc skinęłam
na Ashley i obie wyszłyśmy z pokoju. Wolałam spędzać czas z nią, niż z
Sapphire, sama nie wiem, dlaczego. Być może byłam już zmęczona ciągłymi
sprzeczkami z przyjaciółką, mimo że dałam już spokój jej i Draconowi. A Ashley
mówiła dużo o kosmetykach, wakacjach i tego rodzaju błahostkach.
Wyszłyśmy z zamku na
zalane słońcem trawniki, a naszym oczom ukazało się rozległe, lecz tak różne od
hogwardzkich błoni podwórze, że aż zatrzymałyśmy się na chwilę, by się mu
przyjrzeć. U nas dookoła otaczała zamek zielona trawa, widać było jezioro oraz las.
Tutaj zaś – dziwna sprawa – mnóstwo było brukowanych różową cegłą uliczek,
drewnianych ławek, a po środku małego placyku – fontanna. Szklarnie
umiejscowione były w lekkim oddaleniu od szkoły. Ta podobna była nieco do
Hogwartu, ale wykonana była z błękitno szarego kamienia, które efektywnie
odbijał promienie słońca, tworząc dookoła zamku poświatę przypominającą
aureolę.
- Różni się od Hogwartu, nie? – zapytała Ashley, rozglądając się
dookoła. – Bardzo ładny, szkoda, że nasza szkoła nie jest tak wesoła.
- Nie ciesz się, zobaczymy, jak nas potraktują tubylcy – mruknęłam. Już nauczyłam się ignorować jej słabo
rozwinięte słownictwo. Sama nie wiem, czym było spowodowane i… chyba nie
chciałam się dowiedzieć. – Jesteśmy przecież gorsi…
- Aha! – krzyknęła tak gwałtownie, że aż wzdrygnęłam się. – Ty też
ulegasz stereotypom. Myślisz, że wszyscy Amerykanie uważają się za lepszych.
Spojrzałam na nią ze zdumieniem. Tak, to było słuszne spostrzeżenie,
ale najdziwniejsze było to, że osobą, która zwróciła mi uwagę była Ashley Pail.
Nie podejrzewałabym jej o przejaw jakiejś umiejętności głębszego myślenia, ale
bądź co bądź… miała rację. Uśmiechnęłam się.
- Faktycznie. Mój błąd – stwierdziłam. Ruszyłyśmy powoli uliczkami,
podziwiając posadzone przy nich różnobarwne kwiaty.
Teraz, kiedy oddaliłyśmy się już od Sapphire, poczułam się nagle
wolna. Przez te wszystkie lata łudziłam się, że mogę zaprzyjaźnić się z ludźmi normalnymi, że jestem inna niż Czarny
Pan, ale… on miał rację. Nie potrafiłam wytrzymać z jedną osobą zbyt długo,
czułam do niej wtedy swego rodzaju… niechęć. To było głupie, wiem, ale nie
potrafiłam nad tym zapanować. Nie odnosiło się to oczywiście do osób, które
kochałam. Barty czy wuj… oni byli dla mnie niczym bogowie, czułam to od
początku, że nigdy nie będę mieć dosyć ich towarzystwa. A Sapphire… to
wszystko, jak już kiedyś wspomniałam, było naciągane, przynajmniej na końcu.
Jej chyba też było lepiej beze mnie. Kiedy o tym myślę, to chyba lepiej było
dla przyjaźni mojej i Darli, że skończyła się w takim momencie. Głupio
pomyślałam, prawda? Wolałabym, aby żyła, lecz czy lepiej byłoby, aby umarła,
kiedy byłybyśmy o coś skłócone? Nie, dobra. To zbyt delikatny temat, aby go
teraz drążyć.
Byłyśmy właśnie
niedaleko fontanny, kiedy w całym zamku rozbrzmiał ostry, nieprzyjemny dzwonek,
a zaraz po nim typowy, szkolny gwar. Obiad musiał się już skończyć. Tak
pomyślałam, że uczniowie Wizard’s College zostali dziś i jutro zwolnieni z
lekcji i wcale się nie pomyliłam. Zaledwie jakieś pięć minut później drzwi
wejściowe rozwarł się na oścież, a na dziedziniec i podwórko wysypały się około
dwa tuziny młodych Amerykanów.
- Podejdźmy do nich – zaproponowała blondynka, ale chwyciłam jej
ramię, aby ją powstrzymać.
- Nie, dajmy im spokój – mruknęłam. – Skąd wiesz, czy są przyjaźnie
nastawieni? Chcesz się wdać w sprzeczkę? Snape spali się ze wstydu, nie ma
sensu go prowokować. Wracajmy już.
Czym prędzej ruszyliśmy ścieżką w stronę zamku, unikając podejrzliwych
spojrzeń uczniów. Gdyby to Dumbledore był dyrektorem, nie zależałoby mi na
opinii Amerykanów, ale on przecież nie żył. A na Mistrzu Eliksirów mi zależało.
Dlatego dotarłyśmy do szkoły praktycznie niezauważalne. W środku było więcej
osób, przez co łatwiej było nam się wmieszać w tłum, acz dotarcie do wieży
zajęło nam całkiem sporo czasu. Pansy siedziała pośród otaczających ją
hogwartczyków i opowiadała jakąś zabawną historię. Zauważyłam, że słuchali jej
sami Ślizgoni, reszta siedziała pod oknem i rozmawiała o czymś przyciszonymi
głosami. Nie spodobało mi się to, ponieważ, może to głupie, ale ów widok
skojarzył mi się z oddzieleniem Żydów od zacnej
rasy podczas drugiej wojny światowej. Nie zrobiłam jednak nic, ponieważ to
była sprawa ich, a nie moja. W pokoju, jedno obok drugiego, stały poustawiane
zwyczajne, żelazne łóżka nakryte czystą, szarą pościelą. Dyrekcja Wizard’s
College nie postarała się, oj, nie. Hogwart ugościłby ich o wiele zacniej, niż
oni nas, ale w sumie jutro będzie już po wszystkim. Z tego, co udało mi się
usłyszeć, Hagrid był w trakcie naprawy czegoś,
za pomocą czego mieliśmy tu się dostać. Dlatego mam czelność mniemać, że w
październiku będziemy mieszkać w owym pojeździe i nie będziemy musieli się
mordować w jednym pomieszczeniu. Bo, proszę, Ślizgoni i Puchoni razem w pokoju
to lekka przesada.
- I co, widziałyście któregoś uczestnika? – zapytała znienacka Pansy,
przerywając swoją niezwykle zabawną historyjkę.
- Nie. Stwierdziłam, że nie chcę się wdawać w kłótnie z tymi
wszystkimi… no. Nie tego Snape ode mnie oczekuje – odparłam, wzruszając
ramionami. Podeszłam do łóżka ustawionego pod wielkim oknem, pod którym
umieszczono mój kufer i usiadłam u wezgłowia, po czym wyciągnęłam z kieszeni
swoją różdżkę i zaczęłam ją polerować. Z tego, co było mi wiadome, przed
Turniejem Trójmagicznym sprawdzano różdżki. Ale kto miałby to zrobić, skoro
Czarny Pan porywał wszystkich wytwórców? Może Amerykanie mają swojego? A może
sprowadzą jakiegoś goblina? Wszak oni znają się na magii czarodziejów równie
dobrze, co my, mimo że słynna, tajemnicza wiedza na temat różdżkarstwa jest pilnie
strzeżona. Bądź co bądź nie chciałam oddać mojej do badania brudnej.
Nie pomyliłam się. Przed
kolacją, kiedy wszyscy byli już bardzo znudzeni i zmęczeni, Snape przyszedł po
mnie i mojego sekundanta, aby zaprowadzić nas do komnaty. Po drodze nie spotkaliśmy
nikogo, ale nie było to dla mnie problemem. Strasznie mnie ciekawiło, jak
wyglądają inni reprezentanci. Snape podał mi ich imina i nazwiska, ale niewiele
mi powiedziały.
Weszliśmy do, jak się później okazało, jednej z nieużywanych klas. W
ławkach siedziało już dziesięć osób, przy każdej dwójce zaś czuwał dyrektor, a
jakaś ładna, ciemnowłosa dziewczyna robiła zdjęcia wielkim aparatem. Przy
biurku nauczycielskim siedział sędziwy starzec z brodą splecioną w gruby
warkocz. Do jej końca przywiązany miał złoty dzwoneczek, który przy każdym,
choćby najlżejszym ruchu głową, wydawał z siebie delikatny, wysoki dźwięk.
- Czekamy jeszcze na profesora
House’a i jego podopiecznych, pojawił się pewien problem z jednym smokiem –
odezwała się dyrektorka japońskiej szkoły. Jej akcent był zaskakująco dobry jak
na pochodzenie.
Usiedliśmy w wolnej ławce, a ja rozejrzałam się. Klasa nie różniła się
od tych hogwardzkich niczym szczególnym. Szczerze mówiąc, najmniej mnie
interesował właśnie wygląd Wizard’s College. Nie mogłam się doczekać zaś, żeby
obejrzeć szkołę pani profesor Yoki, z tego, co widziałam po sposobie ubierania
jej oraz dwóch jej uczniów, musiała panować tam japońska tradycja, stara i
niezmienna.
Jakieś dwie minuty później do pomieszczenia wpadł profesor House,
spocony i zdyszany, prowadząc ucznia i uczennicę.
- Przepraszam za spóźnienie, ale
okazało się, że zamiast smoka dostarczono nam smoczych… wszyscy uczniowie muszą
mieć przecież równe szanse – wysapał, siadając przy stoliku obok Severusa.
– Tak sądzę, że możemy zacząć.
- No to może zaczniemy od
naszego świeżo przybyłego gościa, madame Maxime… - zwrócił się
pół-olbrzymki wytwórca różdżek, skłoniwszy lekko głowę w stronę jej wielkiej
postaci. – Poproszę do siebie Diane
Mercier i Ingrid Ancien.
Wstały dwie smukłe osiemnastoletnie dziewczyny. Wyglądały na nieco
wystraszone faktem, że są poddawane testowi jako pierwsze, ale staruszek
poprosił jedynie o ich różdżki, mówiąc, z uśmiechem:
- Nie bójcie się, stary Clay
tylko obejrzy wasze różdżki i jesteście wolne. Yvonne McDevvy zada kilka pytań
reprezentantce.
Zbadał różdżkę najpierw ciemnowłosej, ślicznej Diane, później rudej
Ingrid, a kiedy pierwsza wyszła z czającą się w kącie starszą panią, której
dotąd nie zauważyłam, Clay wywołał dziewczęta ze szkoły Reigi Sakusha: Kumiko
Madoka i Hanako Nanami. Obie były ode mnie młodsze, gładkie, kruczoczarne włosy
zaczesane miały do tyłu i uformowane w identyczne, płaskie koki. Zwiewne,
czerwono-zielone szaty miały w sobie coś japońskiego. Następnie wystąpił reprezentant
i sekundant albańskiej szkoły: Dalmacy Emer i Hegezy Mbiemer, którzy wyglądali
na tak dumnych, że wolałam się im dłużej nie przyglądać. Oboje mieli krótkie,
ciemne włosy, śniadą skórę i pałające, wielkie oczy. Ubrani byli w lniane szaty
koloru khaki, na plecach których wymalowane było słońce i biegnące dookoła
niego jakieś albańskie hasło, którego nie mogłam zrozumieć.
- Poproszę Sophie Serpens i
Ottona Piusa z Hogwartu – rzekł Clay, a dyrektor Wizard’s College
uśmiechnął się do Snape’a i powiedział:
- Twórca różdżek się jeszcze u nas uchował, ale go wam nie oddamy.
Mistrz Eliksirów zachichotał. Wstałam i podałam wytwórcy swoją
różdżkę. Starzec obejrzał ją dokładnie, lekko machnął, a z jej końca
wystrzeliły srebrne iskry.
- Ollivander, tak? Znam się na
swoim fachu, z przykrością dowiedziałem się o jego zniknięciu – mruknął i
oddał mi różdżkę
Udałam się od razu na korytarz, gdzie czekała na mnie dziennikarka.
Usiadłyśmy bez słowa na kamiennej ławie ustawionej pod ścianą.
- Mam do ciebie kilka pytań,
Sophie – odezwała się, wyciągając długi zwój pergaminu i samo notujące,
orle pióro, które zapisało na jego szczycie moje imię i nazwisko. – Dużo się mówi o dziwnych metodach nauczania
w Hogwarcie. Wypowiedz się na ten temat.
- No cóż… profesor Snape godnie
zastępuje poprzedniego dyrektora. A to, że wprowadził odrobinę dyscypliny to
nic złego – odparłam. – Wiadomo, że
obecnie w naszym kraju panuje lekki chaos. Dobry dyrektor to taki, który
potrafi zapanować nad przerażonymi uczniami. Mnie bardzo się podoba w
Hogwarcie, dlatego chcę go godnie reprezentować.
Pióro zapisało moją wypowiedź dokładnie słowo w słowo.
- Masz już jakiś plan co do
pierwszej dyscypliny?
- Nie, będę improwizować.
Zobaczymy, co z tego wyjdzie – oświadczyłam. – Myślę, że ten Siedmiobój przypomina trochę Turniej Trójmagiczny.
Sprawdzanie różdżek, smoki… mam tylko nadzieję, że nikt nie zginie.
~*~
Przepraszam, że długo nie pisałam, ale wiadomo, jak to jest. Bardzo
się zapuściłam, nie tylko z pisaniem, ale i z modelingiem… Masakra. Przepraszam
bardzo. Jest to ostatni rozdział w 2011 roku, ponieważ zostało mi jeszcze kilka
blogów, na które pasowałoby coś napisać. Dziękuję za to, że byliście ze mną i
mam nadzieję, że wytrzymacie jeszcze długo, długo xD Dedykacja dla Was wszystkich
:) W menu „W następnym odcinku” znajduje się kolejny cytat. A teraz zapraszam
Was na moje konto na tumblr.com xD