22 września 2010

Rozdział 282

Obudził mnie Czarny Pan. A może ja sama się obudziłam? Otworzyłam oczy. Przez chwilę musiałam przyzwyczaić się do jasności, panującej w pokoju.
- Długo sypiasz – zauważył i pochylił się, żeby pocałować mnie w czoło.
- Która godzina? – rozejrzałam się nieprzytomnie po pokoju, szukając wzrokiem jakiegoś zegara. Odnalazłam go, stojącego na stoliku o smukłych, pajęczych nóżkach. Wskazywał godzinę siódmą trzydzieści. – Całą noc tu siedzisz? I w ogóle nie spałeś?
- Owszem. Często tak robię.
Wstałam i przeciągnęłam się w bardzo koci sposób. Podeszłam do okna, żeby się zorientować, jaką mamy tego dnia pogodę. Słońce mocno grzało, niebo było praktycznie bezchmurne. Nie przepadałam za taką pogodą, ale lepsze to, niż mżawka i białe niebo. Najbardziej lubiłam burzę, to poruszenie, kiedy wiatr targał koronami drzew, a ciężkie krople deszczu uderzały o szyby. Ale jak na dzień, którego miała odbyć się impreza z okazji moich siedemnastych urodzin, to całkiem nieźle. Trudno byłoby się bawić, kiedy na głowy gości lałyby się strugi wody.
Położyłam koc, który wciąż trzymałam na ramionach na brzegu łóżka. Teraz mogłam się o wiele lepiej przyjrzeć pokojowi, w którym się znajdowałam. Łóżko wykonane z czarnego, lśniącego drewna, nakryte błyszczącą, srebrną tkaniną. Podłoga nie była pokryta owym, tandetnym, choć bez wątpienia bardzo drogim dywanem. Meble również się zmieniły. Były lśniące, czarne, o zupełnie innym kształcie. Pozbyły się owych niepasujących całkowicie rzeźb o motywach roślinnych. Na ciemnych ścianach zauważyłam przykręcone do nich żelazne, czarne lampy z tkwiącymi w nich świeczki. Wyglądały tak, jakby nigdy nikt ich nie zapalił. A więc remont musiał odbyć się tu niedawno.

Czarny Pan cały czas mnie obserwował, nie mówiąc ani słowa. Po prostu patrzył. Zwykle byłam przyzwyczajona, że coś mówił, bo ową „milczącą” technikę przyjął Barty. On też lubił mi się przyglądać. Lord Voldemort, przynajmniej ten, którego znałam wcześniej, ciągle mówił.
- Dlaczego nic nie mówisz? – zapytałam, ciekawa jego nowej taktyki. – Zawsze byłeś bardzo wygadany.
Usiadłam na brzegu łóżka, przyglądając mu się z niemniejszym zainteresowaniem, jak on mi. Wydał mi się zupełnie inną osobą, jakbym miała teraz dwóch wujków. Jednego niezrównoważonego, zawsze gotowego, by wybuchnąć gniewem, i drugiego, spokojnego, tajemniczego, ale i niebezpiecznego. Zaczęłam się domyślać, że Voldemort musiał się przy swoich Śmierciożercach zachowywać inaczej, kiedy z nim byłam, i inaczej, kiedy mnie nie było. To musiało być dla niego męczące. Poczułam dziwne ciepło w sercu, kiedy sobie pomyślałam, że robił to wszystko dla mnie.
- Bo odzywam się tylko wtedy, kiedy mam coś do powiedzenia. Oczywiście, zawsze mam. Ale teraz wolę milczeć. Mogę powiedzieć, że twoje piękno mnie olśniło – uśmiechnął się z rozbawieniem, widząc moją zaskoczoną minę.
Wstał, zatoczył dookoła siebie różdżką szerokie koło, a jego wyszywany, czarny szlafrok zmienił się nagle w zwykłą szatę, w której zwykle go widywałam. Wyciągnął w moją stronę rękę, dając mi znak, że czas już stąd iść. Posłusznie wstałam, podbiegłam do niego i uchwyciłam ją.
Dopiero kiedy wyszliśmy z jego komnat na korytarz, zdałam sobie sprawę, że jestem ubrana w dość prześwitującą, czarną koszulę nocną. Ukryłam się w fałdach jego szaty, kiedy mijaliśmy Yaxley’a, który chyba poszukiwał swojego pana, bo zatrzymał nas.
- Panie mój – przemówił, kłaniając mu się, po czym dygnął w dziwny sposób na mój widok. – Nie jesteśmy pewni… Wydałeś rozkaz, by…
- Wiesz, jaki wydałem rozkaz – przerwał mu stanowczym, lodowatym tonem, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałam w jego ustach. – Nie będę się powtarzał. A jeśli nie dość uważnie słuchałeś…
Wyciągnął różdżkę tak szybko, że nawet nie zauważyłam, jak ręka drgnęła mu w kierunku kieszeni, wycelował nią w Yaxley’a i dodał:
- Crucio!
Śmierciożerca padł na podłogę, a cały korytarz wypełniły jego wrzaski. Skrzywiłam się, słuchając tych niezbyt melodyjnych jęków. Ale Voldemort męczył go tak długo, jak sam uważał za słuszne. Kiedy cofnął zaklęcie, Yaxley, cały zlany zimnym potem, drżąc na całym ciele, podniósł się na dygoczące nogi, wciąż szlochając głucho. Znów się nam ukłonił, tym razem tak gwałtownie, że o mało znów się nie przewrócił.
- Jesteś, panie, wspaniałomyślny i litościwy – wybełkotał, mając na myśli, zdaje się, swoje tortury. Ręce drżały mu okropnie.
- Tak, wiem. A teraz odejdź, Yaxley, mam ważniejsze rzeczy na głowie, niż twoje zasmarkane problemy – oświadczył, patrząc na niego z góry.
Otoczył mnie ramieniem i pociągnął w stronę schodów, pozostawiając drżącego na całym ciele Śmierciożercę po środku korytarza. Objęłam wuja w pasie i podniosłam głowę, żeby móc mu spojrzeć w oczy. Zdecydowanie wolałam jego gorszą stronę. Ta cudowna ignorancja…
Zeszliśmy na pierwsze piętro. Voldemort odprowadził mnie wzrokiem, kiedy wchodziłam do sypialni. Musiałam się przebrać, później zjeść śniadanie. A Czarny Pan miał z pewnością mnóstwo pracy.

*

Czarny Pan nie powiedział mi, w którym miejscu miałam zorganizować koncert. A było to dla mnie ważne, wszak nie śpiewałam przed takim tłumem ludzi od wielu lat. Mogę nawet powiedzieć, że na samą myśl odczuwałam lekką tremę. Ale póki co nie mogłam o tym myśleć, bo moją głowę zaprzątało coś bliższego i straszniejszego. Mianowicie, impreza. To było przerażające. Najbardziej bałam się, że Bes zorganizuje coś, co przysporzy mi wstydu na oczach „tysięcy”.
Przygotowałam się dość starannie, nie chciałam wpaść do domu jak lis po kurę, zaskoczona, że tylu ludzi mi się przygląda. Biorąc pod uwagę zabezpieczenia Dziury, musiałam aportować się tuż przed bramką. To, co zobaczyłam, trochę mnie zszokowało. Łąka, która znajdowała się w pobliżu domu, została całkowicie skoszona. Wszędzie postawiono stoły, nakryte czerwonymi i fioletowymi obrusami. A ludzie… Było ich mnóstwo. Gdyby mnie to nie zaniepokoiło, wzruszyłoby mnie to, jak Bes bardzo się przejęła moimi urodzinami.
Weszłam na teren Dziury, rozglądając się dookoła. Musiałam odnaleźć matkę, żeby mi to wszystko objaśniła. Nie musiałam jej długo szukać. Wystarczyło, że weszłam do kuchni.
- Mamo, co to wszystko ma znaczyć? – zapytałam, zapominając o powitaniu.
- Sophie Cieszę się, że już jesteś – odpowiedziała entuzjastycznie.
Pozwoliłam się jej uściskać. Postanowiłam nie wspominać o tej walce w Hogwarcie, śmierci Dumbledore’a… Nie chciałam, żeby i ona się na mnie obraziło. Już wystarczająco dużo osób pałało do mnie niechęcią. Usiadłam przy stole, uważnie się jej przyglądając.
- A więc. Pottera wkrótce przenoszą – odezwałam się.
Bes drgnęła mimowolnie. Zdjęła fartuch i usiadła naprzeciwko mnie.
- Skąd wiesz?
- Piłam krew Armanda. A to potężny wampir – odpowiedziałam wymijająco.
- Słyszałaś moje myśli?
- Szmery. Ale coś z tego zrozumiałam, więc… - urwałam, wzruszając ramionami. Widząc jej zaniepokojoną minę, postanowiłam rozwinąć myśl. – Ale bez obaw. Nic wujowi nie powiem. Wie to zapewne od dawna.
Tym razem Bes wzruszyła ramionami, po czym nagle wstała i rozchmurzyła się.
- Zostawmy te tematy, dziś są twoje urodziny. No, były, ale… A no właśnie, jak wypadła pierwsza impreza?
- Było mnóstwo ludzi, których nie znałam, bardzo sztywnych i poważnych, w połowie otrzymałam informację, że mogę wracać do Francji i pokłóciłam się o to z Czarnym Panem. Więc urodziny miałam bardzo udane – zadrwiłam, po czym uśmiechnęłam się lekko. – Ale dziś w nocy się pogodziliśmy. Myślę, że między nami się wiele zmieniło.
Bes zrobiła wielkie oczy.
- Ale chyba nie…
- Nawet gdyby, to i tak bym ci nie powiedziała – przerwałam jej, zanim rozwinęła myśl. – Ale całuje po prostu genialnie – również wstałam – Idziemy?

Muszę powiedzieć, że Bes bardzo się postarała. Samo to, że zaprosiła ludzi, których znałam, było godne podziwu. Choć, co prawda, byli też mugole. Bardzo się wyróżniali od czarodziejów, chociaż chyba Ghostowie zabronili używać czarów na terenie Dziury podczas całej uroczystości, bo czarodzieje zdawali się być trochę przygnębieni i skrępowani.
Sapphire powitałam raczej chłodno. Już nigdy nie będzie między nami tak, jak było dawniej. Po prostu uczucie się wypaliło, ale obie się z tym pogodziłyśmy. Nie będzie mi jej specjalnie brakować. Tego bólu, jaki mi sprawiła, nigdy jej nie zapomnę. Może i było w tym trochę mojej winy, ale sposób, w jaki się zachowała, był karygodny.
- To trochę dziwne, że moja mama cię zaprosiła. W końcu wie, że jesteś po stronie Czarnego Pana. Ja to co innego, ale ty… – mruknęłam.
Sapphire tylko wzruszyła ramionami. Gdyby Darla żyła, z pewnością między nami nie doszłoby do takiego konfliktu. A już samo to, że tak bardzo Sapphire ją obraziła było kroplą, która przelała czarę goryczy. Czasami mi jej brakowało. Jej listów, kiedy byłam u wuja, tego, że mogłam jej wszystko powiedzieć… Ale przecież miałam Czarnego Pana, który zawsze był dla mnie jak ojciec, no i Victora. Z Vipim łączyło mnie chyba najwięcej, w porównaniu do reszty rodzeństwa. Mimo że nie widywaliśmy się już tak często, czułam z nim tak samą silną więź, jak wtedy, kiedy jeszcze całe wakacje spędzałam w Dziurze. Zauważyłam u niego uzdolnienia w kierunku muzycznym, ale Vipi chyba był zbyt nieśmiały, by rozpocząć karierę piosenkarza.

Cudowna scena, której na pierwszy rzut oka nie zauważyłam, stała tuż za domem. Bes wiedziała, czego najbardziej potrzebowałam podczas urodzin. Miejsca, gdzie będę mogła pokazać, co potrafię, tłumy chętnych słuchaczy i bezwzględnej uwagi. Ale teraz chciałam wciągnąć w ten świat jeszcze brata.
To, co się wydarzyło, kiedy wbiegłam z niezbyt zadowolonym Victorem na scenę, było co najmniej dziwne. Najpierw rozległy się brawa, potem jakiś okrzyk złości, a na koniec gdzieś z tłumu pobiegł w moim kierunku strumień czerwonego światła. Błyskawicznie odbiłam zaklęcie oszałamiające, wypatrując w morzu twarzy sprawcę owego incydentu. Ludzie pomyśleli, że był to jakiś żart lub część spektaklu, bo zaczęli się śmiać. Ale ja szybko zauważyłam, że nie cieszy się trzy osoby. Harry, Ron, Hermiona. A Potter stoi z opuszczoną różdżką, patrząc na mnie z nieukrywaną nienawiścią.
- Co on tutaj robi? – zapytałam Victora, starając się nie poruszać ustami.
- Mama mówiła coś o ponownym pojednaniu, ale on chyba tego nie chce – odparł.
- Ze wzajemnością – mruknęłam i spojrzałam na Wybrańca z taką nienawiścią, na jaką tylko mnie było stać.
Gdzieś przy końcu tłumu coś znów się zaczęło dziać. Tym razem za ów rozgardiasz odpowiedzialni byli mugole. Dorośli mugole. Dźwigali coś, co widziałam, kiedy jeszcze koncertowałam dla nie-magicznej części publiki. Nazywało się to media. Tak mi się zdaje.
Victor chyba też to rozpoznał, bo zrobił gwałtowny krok w stronę schodów, ale chwyciłam go mocną za kołnierz. Drugą ręką przygarnęłam do siebie mikrofon, zaczepiony o metalowy stojak.
- Oczywiście wiecie, że mam schizę na punkcie śpiewania. Ale dziś wystąpi mój brat – przemówiłam, co ludzie skwitowali tradycyjnie brawami. – Cokolwiek powiem, będziecie klaskać?
Znów brawa, z towarzyszeniem  śmiechów, przewijających się przez tłum.

- Red Wine*
Konvict
Gaga
Oh eh

I’ve had a little bit too much, much
All of the people start to rush, start to rush by
caught in a twisted dance
Can’t find my drink oh man,
where are my keys I lost my phone
What’s going on, on the floor
I love this record baby but I can’t see straight anymore
Keep it cool, what’s the name of this club
I can’t remember but it’s alright, I'm alright

Just dance, it’s gonna be okay da da doo-doom
Just dance, spin that record babe da da doo-doom
Just dance, it’s gonna be okay
Da da da
Dance, dance, dance
Just, just, just, just dance

Wish I could shut my playboy mouth
How’d i turn my shirt inside out
Control your poison babe
Roses have thorns they say
And were all getting hosed tonight
What’s going on, on the floor
I love this record baby but I can’t see straight anymore
Keep it cool, what’s the name of this club
I can’t remember but it’s alright, I'm alright

Just dance, it’s gonna be okay da da doo-doom
Just dance, spin that record babe da da doo-doom
Just dance, it’s gonna be okay
Da da da
Dance Dance Dance
Just, just, just, just dance

When I come through on the dance floor checkin out that catalogue
Can’t believe my eyes, so many women without a flaw
And I ain’t gonna give it up, steady try to pick it up like a car
I’ma hit it, I’ma hit it and flex until the til done until tomorr’ yeah.
Show me I can see that you got so much energy
The way your twirlin up them hips round and round
There’s no reason, I know why you can’t leave here with me
In the meantime stand, let me watch you break it down and…

Dance, it’s gonna be okay da da doo-doom
Just dance, spin that record babe da da doo-doom
Just dance, it’s gonna be okay
Da da da
Dance, dance, dance
Just, just, just, just dance

I’m psychotic synchypnotic
I got my blue burners and phonic
I’m psychotic synchypnotic
I got my brand electronic
I’m psychotic synchypnotic
I got my blue burners and phonic
I’m psychotic synchypnotic
I got my brand electronic

Go. Use your muscle comin out work and hustle
I got it, just stay close enough to get it
Go slow. Drive it, clean it like so clean it’s been molesto, I got it, and your popped coll’

Just dance, it’s gonna be okay da da doo-doom
Just dance, spin that record babe da da doo-doom
Just dance, it’s gonna be okay (Babeee)
Da da da
Dance, dance, dance
Just, just, just, just dance

Zakończyliśmy piosenkę z dużym dodatkiem oklasków.
- Nie było tak strasznie – stwierdził Vipi, kiedy schodziliśmy schodami do ludzi, by nas mogli wyściskać, ucałować i utrudnić życie.
- No widzisz, dlatego nie narzekaj, kiedy coś dla ciebie robię – oświadczyłam.


Ogólnie opisując imprezę, to… Nie mam pojęcia, co się działo dokładnie. Jako dorosła czarownica, mogłam sobie pozwolić na alkohol. Na dużo, bardzo dużo alkoholu. Miałam mocną głowę, przynajmniej do pewnych odmian trunków, a Bes i Sethi, którzy nie wiedzieli, choć pewnie podejrzewali, że zdarzyło mi się czasem wypić, skądś się dowiedzieli, które mój organizm przyjmuje w miarę przyjaźnie i zakupili je. Gdyby nie to, że wszyscy zobaczą, jak sobie poczynam na swoich siedemnastych urodzinach, nie martwiłabym się tym, że zatoczyłam się tak gwałtownie, że wpadłam na jeden ze stołów, chwyciłam za brzeg długiego, fioletowego obrusa i przez przypadek zrzuciłam z niego kilka talerzy. Na szczęście świeczki zdmuchnęłam zanim się upiłam.
Sapphire musiała pomóc mi wstać, żebym nie strąciła reszty naczyń ze stołu.
- Sophie, chyba przesadziłaś – stwierdziła.
Sama nie piła dużo tego dnia, w końcu urodziny miała dopiero dwudziestego listopada. Chyba. Teraz już nie pamiętałam dat, nawet najlepszej przyjaciółki. Zresztą, co mnie obchodziło to, że nie pije. Traci tylko dobrą zabawę. I nie życzę sobie podejrzanych spojrzeń, o nie. Ja nie piję dla efektu, bo później tego konsekwencją jest męczący kac, lecz dla smaku. To nie moja wina, że czasami się upiję. Ale tylko czasami. Nikt mnie nie nauczył, kiedy należy przestać.
Sapphire zaprowadziła mnie w stronę Dziury. Było już bardzo późno, połowa gości się już porozchodziła, zostali głównie mugole, nieświadomi tego, że gdzieś znajduje się groźny morderca, Lord Voldemort, w błyskawicznym tempie zdobywający władzę, może zagrozić im w każdej chwili.
Odepchnęłam przyjaciółkę, która trzymała mnie tak, jakby sama nie potrafiła chodzić. Zrobiłam to jednak zbyt gwałtownie, zachwiałam się i wpadłam prosto do oczka wodnego, które Ghostowie mieli po prawej stronie domu. Nie było przy nim wiele osób, ale i tak ci, którzy byli, ryknęli tak ogłuszającym śmiechem, że nawet będąc pod wodą to usłyszałam. Wynurzyłam się na powierzchnię, szczerząc zęby.
- Takie rozrywki tylko u nas – oświadczyłam i zaczęłam się gramolić w stronę brzegu.
Kiedy wyskoczyłam na trawę, otrząsnęłam się z wody jak kot. Albo pies, wszystko jedno. W sadzawce było dużo traw i mchu, które przykleiły się do mojego mokrego ciała i teraz wyglądałam jak potwór morski.
Rzeczywiście, to wszystko zaszło już za daleko. Odnalazłam Bes, poprosiłam ją, żeby jakoś zakończyła tę imprezę, a sama zostałam zaprowadzona przez Sapphire do łazienki, żeby pozbyć się tej całej trawy i odrzucającego zapachu wody z sadzawki. Chyba. Później, tak mi się zdawało, że znalazłam się nagle w swoim pokoju, położyłam się do łóżka i zasnęłam.

~*~

Normalnie pisałam ten rozdział chyba z tydzień. Wybaczcie, że tak długo nic nie publikowałam, ale mamy dużo nauki, a ja na dodatek straciłam na jakiś czas chęć do pisania spowodowany sprawami osobistymi. Ale teraz już jest dobrze. Już wiem, że tylko rzucałam perły przed wieprze.
Mam nadzieję, że nowy szablon się podoba. Tak naprawdę, to miałam problem z tymi urodzinami, wierzę, że gdyby był to inny rozdział, szybciej bym go opublikowała. Teraz już może wszystko sprawniej pójdzie. Dedykacja dla Adrianny :*

* Lady Gaga „Just Dance” 

2 września 2010

Rozdział 281

Nie mogłam w takim stanie pójść na przyjęcie w Dziurze. Czułam się okropnie i nie miałam ochoty na zabawę. Na imprezę, którą przygotował mi wuj już nie wróciłam. Poszłam do swojego pokoju, gdzie długo płakałam z bezsilnej złości. Byłam na siebie wściekła. Głupio się zachowałam. Okazało się, że jest dla mnie coś ważniejszego od ojczyzny. Albo może lepiej ktoś. Gdybym mogła cofnąć czas, uciekłabym się do innych metod, może do innych słów, ale nigdy nie powiedziałabym tego.
Próbowałam zasnąć, ale nic z tego nie wyszło. A robiłam wszystko, żeby sen w końcu przyszedł. Wypiłam kilka eliksirów, ale nic to nie dało. Nadal leżałam i tępo wpatrywałam się w sufit. Z wujem przeszliśmy już wiele kłótni, ale ta chyba była najgorsza z nich wszystkich. Teraz zrozumiałam, że w końcu przekroczyłam tę niewidzialną granicę.
Dość.
Ten cichy głosik w mojej głowie przemówił wystarczająco głośno, bym go usłyszała i nawet nie pomyślała, by go nie posłuchać. Zamknęłam oczy i potarłam zaciśnięte powieki. Zmęczonymi oczami spojrzałam na smukły, wysoki zegar, stojący w kącie. Niedawno wybił godzinę drugą w nocy. Zwlokłam się z łóżka. Długo biłam się z tą myślą, ale w końcu musiałam coś zrobić. Zachwiałam się lekko. Nie lubiłam zbyt długo leżeć w łóżku, a ta udręka tylko wyczerpała moje siły.
Wymknęłam się na zewnątrz. Zwykle nie chodziłam nocą po domu. Czarny Pan już dawno ostrzegł mnie, żebym tego nie robiła, ale jakoś nie podał mi powodu. Wszyscy dawno już się rozeszli, a w domu panował niczym nieprzenikniony mrok. Po cichu wspięłam się na pierwsze piętro, potem na drugie, trzecie… W końcu udało mi się odnaleźć komnatę wuja. O ile mi wiadomo, nikt nie bywał na tym piętrze. Bez pukania weszłam do środka. Znalazłam się w czarnym, niewielkim pomieszczeniu przed prawdziwą sypialnią. Nie zmieniło się w niej nic od dnia, kiedy byłam tu ostatnio, za wyjątkiem Nagini, zwiniętej gdzieś w ciemnym kącie. Pchnęłam drugie drzwi, w nadziei, że Czarny Pan już śpi. Wemknięcie się do środka niezauważalnie, a potem zaskoczenie go uchroniłoby mnie przed kompromitującymi wyjaśnieniami.
Chyba rzeczywiście Voldemort spał albo nie było go w środku, bo światła były pogaszone, a w fotelu przed wygaszonym kominkiem nikogo nie zobaczyłam. Jednak zauważyłam w tym mroku postać, okrytą satynową kołdrą, leżącą na łóżku. Moje oczy, które jeszcze nie wykształciły się tak dobrze, jak powinny działać oczy prawdziwego wampira, nie dojrzały całego pokoju. Z pewnością jednak nie wyglądał tak, jak wyglądał, kiedy byłam tu ostatnio. Na przykład łóżko. Było zupełnie inne od tego, które pamiętałam. Z czterema ciemnymi, ostro rzeźbionymi kolumnami w rogach i lśniącym, przezroczystym baldachimem. Może właśnie przez niego od razu nie zauważyłam wuja.
Odsłoniłam lekką kotarę. Czarny Pan naprawdę spał. Wydał mi się teraz tak ludzki, jak nigdy wcześniej. Leżał po środku wielkiego łoża, więc nie miałam problemu, żeby położyć się obok niego. Naprawdę, nie chciałam go budzić. Ale przecież właśnie po to tutaj przyszłam. Żeby z nim wszystko wyjaśnić.
Odwrócony był do mnie plecami, więc objęłam go. Podejrzewałam, że Voldemort natychmiast się obudzi. W końcu cały czas był bardzo czujny. I nie pomyliłam się. Czarny Pan natychmiast odwrócił się i podparł na łokciu.
- Sophie – moje imię wypowiedział tak ostro, że aż mnie zmroziło. – Co tu robisz?
Kołdra zsunęła mu się z piersi. Ku swojemu zdziwieniu zauważyłam, że wcale nie sypiał ubrany w szatę. Ale nie miało to dla mnie teraz żadnego znaczenia. Normalnie zapytałabym go, czy śpi nago, ale uznałam, że byłoby to nietaktowne, zwłaszcza kiedy był w takim humorze.
- Przepraszam cię – powiedziałam i przytuliłam się do niego tak mocno, żeby nie mógł mnie odepchnąć. – Nie może być między nami tak jak dawniej?
Zesztywniał, z miną niezbyt zadowoloną, co spowodowane było z pewnością tym, że w nocy zakradłam się do jego sypialni, wyrwałam go ze snu i wspominam o tych irytujących go rzeczach.
- Sophie – powtórzył już trochę łagodniej, mimo to uścisku nie zwolniłam. – Bardzo mało rozumiesz. Wiesz, nie mam swoich dzieci, ale ciebie traktuję jeszcze lepiej niż córkę. Jeśli kiedykolwiek będziesz miała dzieci, zrozumiesz, że najważniejsze jest ich bezpieczeństwo. A ja lepiej wiem, co jest dla ciebie dobre. Teraz to ci się może nie podobać, ale później zrozumiesz, że miałem rację. Naprawdę, nie chcę ci zrobić na złość.
Nadal nie byłam pewna, czy mnie od siebie nie odepchnie, kiedy go puszczę, ale gdy to zrobiłam, posunął się trochę i wyciągnął w moją stronę rękę w zapraszającym geście. Wśliznęłam się pod kołdrę i przytuliłam się do wuja.
- Kocham cię – wyszeptałam.
- Ja ciebie też – odpowiedział mi beznamiętnym tonem, gładząc moje włosy.
Milczeliśmy. Wiedziałam, że ma szeroko otwarte oczy, a wzrok utkwiony w suficie. Zastygliśmy w bezruchu, każde pogrążone we własnych myślach. Nie byłam do końca pewna, czy mi przebaczył. A tak tego pragnęłam! Bardziej, niż tego cholernego wyjazdu do Francji.
- Przepraszam – powiedziałam już chyba po raz setny. Jeszcze nigdy tyle razy nikogo nie przepraszałam. Dawniej to słowo wprost nie przechodziło mi przez gardło.
- Powtarzasz się – rzekł Voldemort. – Przebaczę ci to choćby dlatego, byś przestała mnie już przepraszać.
Odchyliłam głowę nieco do tyłu, żeby na niego spojrzeć. Czarny Pan podparł się na łokciu, jedną ręką wciąż gładząc mnie po włosach, drugą zaś ujął mój policzek i pocałował mnie. Wiele razy już to robił. Ale nigdy w ten sposób. Rozchylił językiem moje wargi, po czym wsunął go do moich ust. Zwykle ja to robiłam. Często śmiałam się, że wuj jest taki nieśmiały, jeśli chodziło o tak intymne sytuacje, a sam przecież wyczyniał o wiele gorsze rzeczy, w końcu mordował tych winnych i niewinnych ludzi, rozwalał wszystko, co się dało…
Cóż, nie przeczę, że przyjemnie było tak leżeć i po prostu poddawać się jego nieśmiałym pieszczotom. Ale poczułam głęboko w sercu, coś, co wywołało mój niepokój. Brak wyrzutów sumienia. Zwykle, kiedy zjawiał się Armand, a ja pozwalałam mu choćby pocałować się w policzek, zaraz pojawiał się ten nieprzyjemny skurcz w żołądku. Lecz teraz, kiedy sprawy zaszły już tak daleko, i to z moim wujem, nie czułam nic takiego. Nie wiem. Może po prostu wiedziałam, że gdyby coś między nami się wydarzyło, coś o wiele poważniejszego, niż same pocałunki, Barty nie miałby mi tego za złe. On kochał Czarnego Pana o wiele bardziej niż mnie. Hmm, może nie kochał, to mocne słowo. Ubóstwiał go. Był jego wzorem do naśladowania, mogę nawet powiedzieć, że też idolem. A Voldemort za to bardzo lubił Croucha. Owszem, zwykle rzucał na niego klątwę lub dwie, kiedy zobaczył, że jest zbyt blisko mnie, czy jego ręka obejmuje mnie tak, jak obejmować nie powinna. Ale zawsze uważał go za kogoś godnego zaufania. Jestem pewna, że mówił mu więcej niż mnie.

Stwierdziłam, że czas już było dodać trochę od siebie w to, co teraz się między nami działo. Zawsze traktowałam coś takiego jak zabawę, nic wielkiego. Ale teraz poczułam coś dziwnego, coś, czego jeszcze nigdy nie czułam, kiedy odbywała się między nami ta „zabawa”. Jakby… pożądanie? Nie, na pewno nie, zdawało mi się tylko. Po prostu to wszystko zbyt daleko zaszło. A ja, póki co, nie zamierzałam tego przerywać.
Uśmiechnęłam się, co spowodowało, że Czarny Pan oderwał się ode mnie. Ukryłam twarz w zagłębieniu przy jego szyi. Usłyszałam ciche pulsowanie krwi, przepływającej przez tętnicę. Jakże teraz chciałam to zrobić! Voldemort aż się prosił, żeby wbić kły w jego szyję i pić, pić, aż stracę do tego chęć… Ale potrafiłam się pohamować. Przez chwilę całowałam jego skórę, aż chwycił mnie dość brutalnie za podbródek, podciągnął go ku górze i ponownie wpił się w moje usta. Wyglądało na to, że nie zamierzał pozwolić mi na wszystko, przynajmniej w tej chwili. Objęłam go za szyję, jeszcze bardziej przyciskając swoje ciało do jego torsu. Tak mi się zdawało.

Voldemort odsunął swoją twarz od mojej na kilka centymetrów.
- Dość już, wystarczy – powiedział niezbyt przekonująco i znów się pochylił, żeby musnąć ustami skórę tuż pod moim lewym okiem.
- W takim razie dlaczego dalej mnie całujesz? – zapytałam, po czym zaśmiałam się, widząc jego minę. – Zaszliśmy jeszcze dalej, niż zwykle w tej naszej zabawie. Dlaczego tego nie zrobiłeś?
Czarny Pan podniósł się, sięgnął po jakąś czarną tkaninę, co okazało się chyba czarnym szlafrokiem lub peleryną, po czym wstał z łóżka i zerknął na mnie ze złośliwym uśmiechem.
- Mam do ciebie szacunek – odpowiedział i usiadł w wysokim, wygodnym fotelu przed kominkiem. Machnął krótko różdżką, a wewnątrz niego zapłonął ogień. Faktycznie, pokój wyglądał inaczej. Jakby go ktoś przemeblował. Zniknęły tandetne, choć bez wątpienia drogocenne ozdoby, upodabniające sypialnię do królewskiego pokoju. Musiałam powiedzieć, że myliłam się co do wuja. Miał jednak niezłe wyczucie smaku, to mu musiałam przyznać.
Również wstałam z łóżka. Wygładziłam trochę strasznie zmiętą koszulę nocną i podeszłam do fotela, w którym zasiadł Voldemort.
- A może po prostu nie jestem na tyle dobra, żeby dać ci to, czego potrzebujesz – powiedziałam, już się nie uśmiechając.
- To trudne – stwierdził, wskazując mi swoje kolana. Osunęłam się na nie i objęłam go za szyję, tak jak kiedyś, kiedy byłam jeszcze zbyt młoda, żeby widzieć w nim kochanka, jakiego widziałam w nim od niedawna. Może to był znak, że nie jestem już dzieckiem…
- Zmieniłeś trochę w tym pokoju – zauważyłam, żeby zmienić ten krępujący temat. Teraz, kiedy już emocje jako takie we mnie opadły, zaczęłam dostrzegać dobrą i złą stronę tego wszystkiego. Złe było to, że przecież doszło do swego rodzaju kazirodztwa. Od dawna dochodziło, bo nie widziałam w nim tylko swojego wuja, brata mojej matki. A dobre… cóż, szczęście, że nie doszło do czegoś gorszego. Więc mamy szczęście w nieszczęściu.
- Zawsze uważałaś mnie za człowieka bez gustu – odpowiedział wymijająco. – Nigdy ci tego nie mówiłem, ale kiedy kupiłem ten dom, był już tak urządzony. A teraz stwierdziłem, że warto zmienić jego wystrój, choćby dlatego, byś myślała o mnie inaczej.
Wyprostowałam się.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? – zapytałam, nie kryjąc oburzenia. Voldemort tylko wzruszył ramionami. Zaczęłam się bawić klapą jego grubego szlafroka. Był wykonany z dziwnego, miękkiego, lśniącego materiału, przy rękawach i kołnierzu wyszywany srebrną nicią.
- Czyli mimo wszystko, nadal nie? – spytałam, teraz już bardzo cicho.
Znów nic nie odpowiedział, ale popatrzył na mnie w taki sposób, że doszłam do wniosku, że lepiej go już o to nie pytać.
- Mówiłaś coś o koncercie – odezwał się w końcu, nadal wpatrując się uparcie w ogień, jakby oczekiwał, że to on mu odpowie.
- No tak – przyznałam, nastawiona już na kolejne zakazy i ostrzeżenia. – Ale przypuszczam, że planuję go dopiero na sierpień.
- Ustaliłaś już miejsce?
Nie odpowiedziałam mu od razu. Opanowało nas jakieś dziwne odrętwienie. Mimo późnej pory, nie czułam zmęczenia. Oparłam głowę o pierś wuja, mechanicznie przewracając w palcach brzeg rękawa od jego szlafroka.
- Jeśli nie zgadzasz się na Francję, to nie wiem. Ty decyduj – odparłam.
Postanowiłam zdać się na jego gust, jego pomysł. Z pewnością wybierze jakieś nudne, mało znane miejsce. Oczywiście, by mnie chronić. Ale tak właściwie… przed czym? Żaden członek Zakonu Feniksa mnie nie skrzywdzi. Zresztą, nawet jeśli spróbuje, pożałuje tego. A wampiry? Przecież Wielka Rada Nieśmiertelnych zagwarantowała mi bezpieczeństwo przez te dziesięć lat. Chyba już czas, żeby powiedzieć wujowi o czymś jeszcze.
- Zanim zadecydujesz – dodałam szybko, zanim otworzył usta. – Chcę, żebyś o czymś wiedział. Niedawno, tuż przed moimi urodzinami, kiedy byłam u Syriusza, odwiedził mnie Armand. Nie wiem, czy ci mówił… istnieje coś takiego jak Wielka Rada Nieśmiertelnych. Polecieliśmy do ich siedziby, a oni powiedzieli mi, że w przeciągu dziesięciu lat muszę przemienić kogoś w wampira, bo inaczej… zabiją mnie, zdaje się.
Na Voldemorcie moje słowa nie zrobiły jednak najmniejszego wrażenia, choć wyglądał na zaniepokojonego. Ale w taki sposób, jakby dawny niepokój powrócił. Prawa ręka, spoczywająca na podłokietniku fotela drgnęła impulsywnie, a jej właściciel postukał palcami o skórzane obicie, najwyraźniej zastanawiając się nad czymś usilnie.
- Tak, wiem o tym. Zanim Armand cię odwiedził, przyszedł do mnie. Chyba nie myślisz, że odważyłby się zabrać cię dokądś bez mojej wiedzy? Otóż, nie, zależy mi bardzo na sojuszu z wampirami, ale potrafię ich pokonać. Mam swoje sposoby – powiedział w końcu, po czym wstał i zaczął się przechadzać po komnacie. Dopiero teraz wyczułam, że z czarnej, granitowej podłogi zniknął dywan.
Obserwowałam go przez chwilę. Mimo że był najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, jakiego znałam, i jaki w ogóle kiedykolwiek chodził po tej ziemi, to ja znałam go, znałam go bardzo dobrze, przynajmniej tak mi się zdawało. Myślałam, że mimo tej całej swojej mocy, jest bardziej ludzki, ma swoje problemy, te ze zdrowiem i te ze Śmierciożercami… Jednak myliłam się. On tylko grał takiego. Tak naprawdę go nie znałam. Znałam jego maskę, a tej nocy otworzył się trochę przede mną. Był taki, jakim go widzą wszyscy ludzie, którzy się go boją. Był opanowany, spokojny, nawet aż za bardzo spokojny, chłodny i bezuczuciowy. Ale z drugiej strony też dziwnie wrażliwy. Nie mógł przecież zaprzeczyć, nawet teraz, że moje słowa go zraniły.

W końcu Czarny Pan zatrzymał się przy barku, wykonanym z ciemnego, lśniącego drewna. Otworzył go, wyciągnął butelkę z czerwonym płynem i dwa kieliszki, po czym odkorkował butelkę i nalał do bardzo drogiego kryształu wina. Tak mi się przynajmniej zdawało. Przyglądałam mu się w milczeniu, aż podszedł do mnie i wręczył mi jeden kieliszek, po czym gestem ręki kazał mi się posunąć. Usiadł w fotelu i po raz drugi usadowił mnie na swoich kolanach. Uniósł swój kieliszek i odezwał się z cieniem uśmiechu:
- Pierwszy raz nie mam wyrzutów sumienia, kiedy częstuję cię winem.
Upił z niego trochę, po czym otoczył mnie ramieniem. Trochę niezgrabnie, bo jego uścisk był trochę za mocny, przyłożyłam brzeg kieliszka do ust i wypiłam trochę.
- Jesteś inny, niż zwykle – zauważyłam.
- Bo zawsze grałem przed tobą takiego, jakim chciałaś, żebym był. Pragnęłaś, żebym był twoim Armandem, ale ja niezbyt dobrze odegrałem tę rolę. A ja chciałem, gdzieś w głębi serca, żebyś miała normalny dom. Długo przekonywałem siebie, że nic do ciebie nie czuję, a jeśli już, to po prostu przywiązanie. W końcu pogodziłem się z tym, że dla ciebie musiałem zrobić wyjątek – odpowiedział, po czym zaśmiał się cicho i dodał – kto by nie zrobił? Na początku drażniłaś mnie. Nie mogłem znieść twojej obecności, muszę to przyznać. To twoje aroganckie zachowanie, irytujące roztrzepanie… Mogłaś zniszczyć wszystko, co budowałem przez te wszystkie lata. No i te regularne kontakty z Zakonem… Postanowiłem ci jednak zaufać. I opłaciło mi się. Bo, chyba nie zaprzeczysz, że czujesz do coś więcej niż do zwykłego wuja. Jacquesa tak nie całujesz.
Odchylił lekko rękę z kieliszkiem, a palce u drugiej oplótł moimi długimi włosami, po czym pociągnął je lekko w dół. Moja głowa odchyliła się lekko do tyłu, a on pocałował mnie w odsłoniętą szyję. Zaśmiałam się cicho.
- To tylko zabawa… - zaczęłam.
- Na pewno?
Nie odpowiedziałam, ale moje milczenie mówiło samo za siebie. To fakt, od czasu, kiedy poznałam Czarnego Pana, aż do dzisiaj muszę stwierdzić, że rzeczywiście moje uczucie bardzo się zmieniły. Znów wypiłam łyk wina. Nie przepadałam za alkoholem. Ale czasami robimy to, czego nie lubimy, dla swojej własnej przyjemności.
- Wiesz, my mamy ze sobą coś wspólnego. Sam mi powiedziałeś, że coś do mnie czujesz. Ja też cię kocham moim całym robaczywym sercem, na ten swój zgniły sposób – powiedziałam mu, uśmiechając się lekko, zachęcająco.
Tej nocy pozwoliłam mu na zbyt wiele, tak jak on pozwolił mi. To był nasz wieczór, już nigdy do takiego nie dojdzie, a chciałam wykorzystać go do końca. On pewnie myślał tak samo. Nie odpowiedział, przyglądając mi się spokojnie. Zawsze trochę mnie przerażał. Ta jego nieludzka twarz, czerwone, błyszczące oczy… Nie chciałam, żeby już więcej przede mną udawał. A on to wiedział. Pochylił nieco głowę, a jego usta spoczęła na moich chyba już po raz setny. Dopiero kiedy kieliszek, który wciąż trzymałam w ręce roztrzaskał się o granitową podłogę, zorientowałam się, że wysunął mi się z ręki. Nieważne. Czarny Pan przygryzł moją dolną wargę, zmuszając mnie przy tym do otworzenia ust. Kiedy oddawałam pocałunki, pomyślałam o Bartym. Znów nie poczułam nic, żadnych wyrzutów sumienia czy niepokoju. Teraz wyrzuciłam go z pamięci, nie chciałam go wspominać. Nie dzisiaj.
Zacisnęłam ręce na szacie z tyłu, na jego plecach. Myślałam, że o wiele łatwiej będzie go rozgrzać, że się tak wyrażę. Ale on nadal był zimny, po prostu całował mnie, jakby była to zwyczajna rzecz typu wiązanie sznurówki czy jedzenie kanapki, tyle że bardziej interesująca. Moja ręka wsunęła się pod jego szatę i zacisnęła się mocno na ramieniu. Nadal nie mogłam się przyzwyczaić do tego ubioru. Zawsze widziałam go w czarnej, długiej szacie. A teraz… 
Odsunął się ode mnie, po czym pochylił głowę nad moją szyją. Odniosłam wrażenie, że wdycha mój zapach, ale jemu chodziło o magię, emanującą ode mnie w emocjonujących momentach. To właśnie emocje dawały mi moc, przez którą właśnie znalazłam się w jego ramionach.
- Nawet nie wiesz, jak lubię jej zapach – powiedział cicho prosto do mojego ucha i znów mnie pocałował.
- To chore – zaśmiałam się w jego usta, mimo wszystko posunęłam się o krok dalej. Ciekawa byłam jak zareaguje, nic więcej, przysięgam. Wsunęłam dłonie pod klapy jego szlafroka. Zachował się tak, jak przypuszczałam, chociaż nie znałam powodu.
- Dość.
Powiedział to dziwnie chłodnym tonem, kiedy mnie od siebie odsunął. Nie poczułam się jednak wcale urażona. Usadowiłam się na jego kolanach i oparłam policzek o jego pierś, patrząc mu z zaciekawieniem w oczy.
- O co chodzi? Wystraszyłam cię? – spytałam bardzo niewinnym głosem.
- Nie.
- Więc co się stało? – zaśmiałam się teraz o wiele głośniej. – Tak mało brakowało… naprawdę mało, ale ty szybko się opanowałeś. Co cię powstrzymało?
Nie odpowiedział od razu. Mechanicznie gładził mnie po włosach, wpatrzony w ogień, pogrążony we własnych myślach. A ja ciekawa byłam tylko tej jednej odpowiedzi.
- Jeśli bym to zrobił, zniszczyłbym wszystko, co jest między nami – odrzekł w końcu, zmuszając się, żeby spojrzeć mi w oczy. – Niektórych spraw nie można ruszać, bez względu na uczucie i pożądanie. No i… może to teraz głupio zabrzmi po tym wszystkim, co wam zrobiłem, ale mam też swego rodzaju szacunek do twojego związku z Bartym.
- Tak, to zabrzmiało dziwnie – stwierdziłam.
Spojrzałam na zegar. Było już dość późno. Albo już bardzo wcześnie. Minęła już trzecia, a ja nagle poczułam piasek pod powiekami. Nie mogłam też stłumić szerokiego ziewnięcia. Voldemort bez słowa przywołał lub wyczarował jakiś koc, okrył mnie nim, a ja przytuliłam się do niego, teraz już bardziej jak córka niż kochanka i zamknęłam oczy. W takim położeniu i tak doborowym towarzystwie sen przyszedł błyskawicznie.

~*~


Miałam to publikować wczoraj, ale Internet mi się zepsuł. Możecie mnie uznać za dziwną, ale podoba mi się ten rozdział. Naprawdę xD Wiem, że jestem w jakiś dziwny sposób zboczona. Lubię Barty’ego, ale para Sophie-Czarny Pan wydaje mi się jakoś bardziej udana. Ale nie jestem Sophie, więc nie będę wkraczać między nią a Croucha. Zaczął się rok szkolny i teraz już tak często nie będę pisać, niestety, choć sprytnie udało mi się wyminąć szlaban, który dostałam przy okazji, bo brat zepsuł krzesło. Przysięgam, że nie było w tym mojej winy. Postaram się coś w najbliższym czasie dodać.