30 sierpnia 2010

Rozdział 280

Voldemort podszedł do mnie, żeby dowiedzieć się, czego chciał ten człowiek.
- O co…
Zanim jednak zdążył dokończyć pytanie, ukryłam twarz w dłoniach, przez przypadek upuszczając na podłogę kartkę papieru i rozpłakałam się. Osoby, znajdujące się najbliżej mnie, zwróciły na mnie zaciekawiony wzrok. Czarny Pan szybko podniósł list i przeczytał go w milczeniu. Kiedy skończył, chwycił mnie za nadgarstek i wyprowadził z sali. Niektóre osoby oglądały się z zainteresowaniem, ale nikt nie miał śmiałości mnie zatrzymać czy dłużej się przyglądać. Wuj zabrał mnie do swojej komnaty, posadził na tronie i wyczarował kieliszek z czerwonym winem goblinów. Wypiłam kilka łyków, po czym wytarłam oczy wierzchem dłoni.
- A więc – Czarny Pan spojrzał na mnie surowo. – Rozumiem, że bardzo polubiłaś ten kraj. Nie chcesz wyjeżdżać…
- Czy ty nic nie rozumiesz? – przerwałam mu roztrzęsionym głosem. – Ja ze szczęścia płaczę! Daj mi to.
Wyrwałam mu i tak już pognieciony kawałek papieru, rozprostowałam go w rękach i przeczytałam na głos:

Panno Sophie Serpens
Z powodu ukończenia przez Panią w dniu siódmego lipca siedemnastu lat, zostaje Pani oficjalnie poinformowana, że Pani dalszy pobyt w Polsce, wraz z prośbą rodziców z dnia 14 stycznia 1996 roku, został ograniczony do miesiąca (trzydzieści jeden dni) od chwili otrzymania tego listu. W przeciwnym razie zostanie Pani przeniesiona do ambasady francuskiej, gdzie załatwi Pani potrzebne dokumenty konieczne do Pani dalszego pobytu w kraju.

Voldemort nadal patrzył na mnie surowo. Nie musiałam mu tłumaczyć, o co chodziło w tym powiadomieniu. Westchnął ciężko, jakby też już się domyślał, o co za chwilę go zapytam.
- No więc? – odezwałam się, by przerwać to krępujące milczenie. Spojrzałam mu w oczy tak błagalnie, że chyba tylko najbardziej nieczuły potwór by nie uległ takiemu spojrzeniu. – Rozumiesz, że będę musiała pojechać do Francji, bo inaczej będę miała problemy.
Czarny Pan nic nie odpowiedział, tylko usiadł sztywno na swoim tronie, ze wzrokiem utkwionym w drzwiach, by nie patrzyć mi w oczy. Zetknął ze sobą palce, w podobny sposób, jak to czynił Dumbledore. Przez chwilę miałam ochotę mu o tym powiedzieć, ale stwierdziłam, że nie warto. Jeszcze by się na mnie zdenerwował i nic by z wyjazdu nie wyszło. O ile miało wyjść, bo raczej wątpię, czy się zgodzi.
Milczał tak i milczał przez długi czas. A ja przyglądałam mu się w napięciu, nie mówiąc ani słowa. W końcu nie wytrzymałam. Bo ile można trzymać człowieka w niepewności?
- Powiedz coś – poprosiłam.
Wstałam ze swojego tronu i usiadłam mu na kolanach. Robiłam to wielokrotnie, ale teraz poczułam, że trochę go to zirytowało. Trochę jakby zmarszczył czoło, kiedy objęłam go rękami za szyję. Ale musiałam próbować wszystkiego, żeby wyraził swoją zgodę. W końcu powrót do Francji choćby na kilka minut był moim największym marzeniem. Jeszcze nigdy nie poczułam, że jestem tak blisko spełnienia go.
W końcu Czarny Pan się poruszył. Potrząsnął przecząco głową i spuścił wzrok.
- Nie. Nie pojedziesz do żadnej Francji – odpowiedział stanowczo.
- Ale…
- Nie pomogą żadne twoje jęki – przerwał mi takim tonem, że w głębi serca trochę się go wystraszyłam. – W tej chwili liczy się tylko twoje bezpieczeństwo. I nikt nie będzie cię nigdzie wysyłał. Co to ma w ogóle być, ten list? Na poczcie mugolskiej pracują jakieś szlamy. I co, myślisz, że będą cię ścigać, jeśli nie zgłosisz się do jakiejś tam abma… amba… jakiegoś miejsca?
Zaparł się obiema rękami, żeby mnie od siebie odsunąć, ale ja byłam silniejsza.
- Nie puszczę cię, dopóki się nie zgodzisz – powiedziałam mu i na wszelki wypadek wzmocniłam uścisk. – Chcesz mi zniszczyć moje siedemnaste urodziny? Chcesz? Gdybyś mi pozwolił jechać do Francji, sprawiłbyś mi najlepszy prezent na świecie. Spójrz mi w oczy i odmów mi.
Odsunęłam się trochę i utkwiłam w nim wzrok, ale trzymałam się go na tyle mocno, żeby mi nie mógł zwiać. Znów chwila napięcia, oczekiwania…
- Nie. Czego byś nie zrobiła, nie ugniesz mnie – rzekł, nie odwracając wzroku. – Słuchaj, jestem dla ciebie zbyt miękki. Nie powinno tak być. Rozpieściłem się, teraz to zauważyłem.
- Nie prawda, jesteś dla mnie bardzo surowy – zaprzeczyłam, szybko zmieniając taktykę. Przysunęłam się do niego na taką odległość, żeby móc pocałować go w policzek. – Tak sobie pomyślałam, że może byłbyś spokojniejszy, gdybym pojechała z ochroną, niech stracę, nawet dwudziestu Śmierciożerców. Proszę.
Ujęłam jego rękę i zaczęłam ją całować.
- Mam uklęknąć na kolana? – zapytałam. – Bardzo proszę.
Zsunęłam się z jego kolan i uklękłam przed nim. Byłam gotowa na każde poniżenie, byleby tylko osiągnąć swój cel. Chwyciłam brzeg jego szaty i ucałowałam ją. Voldemort przewrócił ze zniecierpliwieniem oczami. Podniósł mnie bez trudu i posadził z powrotem na swoich kolanach.
- Przestań już, jestem gotów zgodzić się na wszystko, bylebyś przestała się tak zachowywać – powiedział już bardzo zdenerwowany, ale i trochę zażenowany.
Uśmiechnęłam się złośliwie.
- Na wszystko? – powtórzyłam.
Ujęłam jego podbródek i pocałowałam go w usta. Znów zaskoczyła mnie dziwność tego związku. Ciekawa byłam, co by na to powiedziała moja biologiczna matka. Wszak do mnie coś czuła, było to coś cieplejszego, niż dziesięć lat temu, do młodszego brata zaś chyba tylko nienawiść i zazdrość. Nie oszukujmy się, musiała wiedzieć, że bardzo byłam przywiązana do wuja. I to wszystko była jej wina, gdyby była łaskawa samodzielnie mnie wychować, nie doszłoby do naszego spotkania i teraz pewnie byłabym jedną z tych neutralnych czarownic, bez jednej kropli krwi Armanda, bojącą się wojny, która praktycznie już trwała.
Pogłębiłam pocałunek. Byłam gotowa na wszystko, byleby Czarny Pan puścił mnie do Francji. Do głowy przyszło mi głupie porównanie, ja i moja ojczyzna, jak dwójka francuskich kochanków, rozdzielonych przez zaborczą, wpływową rodzinę. Kiedy o tym pomyślałam, musiałam użyć dużej siły woli, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Podniosłam powieki, żeby spojrzeć Czarnemu Panu w oczy. Już wcześniej zauważyłam, że kiedy mnie całował, nigdy nie zamykał oczu.
Odsunęłam się od niego na kilka centymetrów i spojrzałam na niego z miną niewinnego dzieciątka.
- Proszę – wyszeptałam z nieśmiałym uśmiechem.
- Muszę być konsekwentny – powiedział lodowatym tonem, jakby ten pocałunek nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. – Nigdzie nie pojedziesz. Za kilka lat będziemy się z tego śmiać. Teraz możesz myśleć, że jestem niesprawiedliwy, ale robię to dla twojego dobra. W Paryżu aż roi się od wampirów. Jestem pewien, że nie wszystkie popierają to, że opowiadasz się po którejś stronie. Powinnaś w ogóle się nie wtrącać w wojny czarodziejów. I jeśli cię porwą, Armand na to nic nie poradzi. To nie są śmiertelnicy. A ja nie chcę cię znowu stracić.
- Ale przecież ty mógłbyś mnie wtedy odbić – zauważyłam.
Postanowiłam się nie poddawać. Czarny Pan, bardzo zapracowany i zdenerwowany, w końcu ulegnie, bylebym zbyt długo go nie męczyłam. A czułam, że stać mnie na więcej.
- Słyszałaś, co powiedziałem. Nie.
- A co ty na to, że podczas tych wakacji planuję trochę pokoncertować? – zapytałam, powracając do mojej niewinnej miny. – Wiem, że nie pochwalasz mojej decyzji. Dlatego odwiedziłabym tylko Francję. Byłabym tam tylko jeden dzień, pojechałbyś ze mną, co?
Voldemort uniósł jedną brew. Moje gorączkowe prośby zrobiły na nim jeszcze mniejsze wrażenie, niż wszystko, co do tej pory powiedziałam.
- Patrz mi na usta – rzekł. – Nie.
Wstał, przez co zsunęłam się z jego kolan na kamienny tron. Zaczął się powoli przechadzać po komnacie, unikając mojego spojrzenia. A było czego unikać. Chciałam pokazać mu, jak bardzo jestem niezadowolona. Przez chwilę pomyślałam, że może mogłabym zacząć krzyczeć, aż w końcu mi ulegnie, ale stwierdziłam, że jestem za stara na takie wybuchy. Postanowiłam zrobić coś znacznie gorszego. Coś, czego nigdy bym nie zrobiła, chyba że w wielkim gniewie.
Podbródek mi zadrżał, a ja rozpłakałam się jak dziecko. Ukryłam twarz w dłoniach i starałam się płakać tak głośno, żeby Voldemort jakoś zareagował. W najgorszym wypadku ktoś, ściągnięty tymi hałasami, postanowiłby sprawdzić, co się dzieje. I jakoś by się wtedy wszystko poukładało.
Czarny Pan rzeczywiście do mnie podszedł.
- Sophie, płaczem niczego nie zyskasz – powiedział do mnie najłagodniej, jak mógł to powiedzieć Lord Voldemort. – Masz, wytrzyj sobie nos i wracaj na przyjęcie.
Wyczarował białą, jedwabną chusteczkę i podał mi ją. Wydmuchałam w nią hałaśliwie nos i odezwałam się urywanym głosem:
- M-mama by mnie n-na pewno puściła. I nie mam na m-myśli Bes, tylko t-twoją siostrę! Gdyby mnie nie wyrzuciła z domu, l-lepiej by mnie wychowała. Bo ty zachowujesz się jak egoista, wcale nie zależy ci na moim bezpieczeństwie, tylko po prostu nie chcesz się ze mną rozstawać! I myślisz, że jeśli ja tutaj będę, to Zakon Feniksa cię nie zaatakuje!
Voldemort miał taką minę, jakby chciał mnie uderzyć, ale szybko się opanował. Wyprostował się z płonącymi oczami. Musiałam przegiąć. W sercu poczułam ukłucie wyrzutów sumienia, ale tęsknota za ojczyzną była silniejsza. A Czarny Pan powinien wiedzieć, co u mnie jest na pierwszym miejscu. Musiałam to powiedzieć.
- Dobrze – warknął. – Jedź. Jedź i nie wracaj.
Ruszył w stronę drzwi, otworzył je i wyszedł, trzaskając nimi tak, że aż zawiasy zaskrzypiały. Poczułam się bardzo głupio. Również wstałam, ale tylko po to, żeby nastawić wielkie, drewniane radio, stojące w kącie, obok kominka. Niektóre meble stały tu tylko po to, żeby stać, a to radio z pewnością nigdy nie było używane. Całkiem zakurzone, brudne… Naprawdę się zdziwiłam, że jeszcze działa. Różdżką wyczarowałam swoją ulubioną płytę. Mimo że wykonywałam inną muzykę, patriotyczne pieśni były dla mnie o wiele bardziej interesujące i dające do myślenia. W porównaniu do nich, moje piosenki były po prostu śmieszne.
Usiadłam na swoim tronie i oparłam podbródek o zaciśniętą pięść. Przesadziłam. Nie powinnam tego mówić. Dalej miałam przed oczami wyraz twarzy wuja. Patrzył na mnie, jakby mnie pierwszy raz zobaczył.

Po kilkunastu minutach ktoś zapukał. Z pewnością nie był to Voldemort. On nie pukałby do drzwi swojego pokoju. Nie odezwałam się nawet. Chciałam być sama. Ale ten ktoś mimo wszystko wszedł do środka.
Podniosłam głowę, kiedy zobaczyłam młodszego brata.
- Spirydion? Co ty tu robisz? – zapytałam i wycelowałam różdżką w radio, żeby przyciszyć muzykę. – Nie powinieneś się teraz sam wałęsać po domu. Chyba zrobiłam coś naprawdę głupiego.
Spirydion usiadł na tronie Czarnego Pana. Nie wydawał się być zaniepokojony tym, że po domu grasuje wściekły Lord Voldemort.
- Wygląda na to, że impreza nie jest udana – zauważył.
- Nie jest, to wszystko przez ten głupi list – odpowiedziałam, wskazując na zmięty kawałek papieru, leżący kilka centymetrów ode mnie na podłodze. Spirydion podniósł go, rozprostował i przeczytał w milczeniu. Kiedy skończył, spojrzał na mnie z nieukrywaną radością w oczach.
- Wracasz do Francji – zauważył. – Ja też chciałbym mieć już siedemnaście lat, choćby dlatego, żeby otrzymać takie pozwolenie.
Podbródek mi zadrżał, a łzy, tym razem już nie wymuszone, popłynęły mi po policzkach.
- Teraz już nie jestem pewna, czy chcę jechać – udało mi się z siebie wyrzucić. – Na początku, kiedy zapytałam Czarnego Pana, czy mi pozwoli, nie chciał się zgodzić. W końcu powiedziała mu, że okropnie mnie wychował, i że wolałabym mieszkać z jego siostrą niż z nim, a on wtedy kazał mi sobie tam jechać i już nie wracać…
Ukryłam twarz w dłoniach i wybuchnęłam płaczem. Spirydion poklepał mnie pocieszycielsko po ramieniu. 
- Jestem niezdecydowana jak obżarta baba w ciąży – dodałam, nie podnosząc głowy.
Młodszy brat wyczarował chusteczkę i otarł mi ją oczy.
- Uspokój się – powiedział mi stanowczo, głaszcząc mnie po policzku. – Idź odnaleźć wuja, porozmawiaj z nim…
Wstałam. Jeszcze nigdy Spirydion nie okazał się tak przydatny, jak teraz. Bez słowa wybiegłam z pokoju, po czym zatrzymałam się gwałtownie u szczytu schodów. Dokąd miałam pójść? Jeśli Voldemort chciał, żeby nikt go nie znalazł, to tak będzie. Podwinęłam rękaw i dotknęłam Mrocznego Znaku. Chciałam, żeby wyczuł, że go szukam.
Weszłam po schodach na piętro, gdzie znajdował się fortepian, na którym nie pozwalano mi grać. Do tego czasu nie dowiedziałam się, dlaczego. Po prostu poczułam, że tam powinnam pójść. Tam kiedyś pogodziliśmy się po jednej z naszych gorszych kłótni.

- Tak myślałam, że tu będziesz – odezwałam się cicho.
Voldemort stał odwrócony plecami do drzwi. Nawet nie zareagował, kiedy weszłam czy przemówiłam. Od naszej sprzeczki minęło zaledwie pół godziny, więc Czarny Pan nadal był na mnie obrażony. Łatwo mogłam go teraz zdenerwować. Nigdy chyba nie próbowałam go przeprosić z wyłącznej potrzeby serca. Podeszłam do niego i ostrożnie położyłam mu rękę na ramieniu.
- Przepraszam, nie powinnam tego mówić – dodałam. – Jeśli ci zależy, mogę zostać tutaj. Ale powiedz już coś.
- Skoro tak źle ci ze mną, to po co tutaj przyszłaś? – zapytał z wyraźną złością.
- Nie rozumiesz? Ja tak tylko powiedziałam, wcale tak nie myślę – powiedziałam, przytulając się do niego.
Czarny Pan odwrócił się do mnie twarzą. Nie było na niej wściekłości czy goryczy. Był spokojny, a jedyną emocją, którą teraz okazywał, było rozczarowanie.
- Wiem o tym. Ale mówiąc takie rzeczy bardzo mnie rozczarowałaś – rzekł i odsunął mnie od siebie. – Wiedz, że gdyby to było bezpieczne, pozwoliłbym ci jechać. Ale nie jest, dlatego nie wyrażam zgody. Jesteś już dorosła, a zachowałaś się jak dziecko.
Westchnęłam ciężko. Metoda, którą teraz obrał, bardzo mi się nie spodobała. Nie okazywał żadnej złości, nie krzyczał… mówił spokojnie, co doprowadzało mnie wprost do szału. Zapytałam go, czy będę mogła pójść na przyjęcie, które organizuje mi Bes. Tylko skinął sztywno głową i zostawił mnie samą w tym pełnym kurzu pokoju.

~*~


Chciałam tu opisać jeszcze to drugie przyjęcie, ale muszę napisać rozdział na Czwórkę Hogwartu. Końcówka niezbyt udana, ale straciłam trochę wenę, bo przez psujący się Internet nie mogłam się skupić. Cóż, to już ostatni rozdział w podczas wakacji. Postaram się coś opublikować pierwszego września. A później… nie wiem, jak to będzie. Wiem jednak na pewno, że rozdziały będą o niebo rzadziej niż dawniej. Dedykacja dla Caitlin :* 

23 sierpnia 2010

Rozdział 279

Armand odprowadził mnie z powrotem do domu Syriusza. Weszliśmy przez okno, tak, by nie fatygować właściciela. Postanowiłam, że nikomu nie powiem o tym, co wydarzyło się tej nocy. Ani Bes, ani wujowi. Nawet Barty się nie dowie. Nie chcę, żeby przeze mnie podjął decyzję, której będzie żałował do końca świata. Wiem, że zrobiłby dla mnie wszystko, nawet pozwolił się przemienić, byleby tylko rada nic mi nie zrobiła. Jeśli mi się uda w ciągu tych dziesięciu lat przekonać Croucha, by zmienił zdanie, to poddam się starożytnemu rytuałowi z radością. A jeśli nie… cóż, dowiem się, co jest za drzwiami. Bo nigdy nie chciałabym nikomu innemu zrobić tego, co zamierzałam zrobić Bartemiuszowi. Po prostu nie znałam osoby, która lepiej nadawałaby się na wampira.

Wśliznęłam się do łóżka. Było już bardzo późno. Albo bardzo, bardzo wcześnie rano. Mniejsza o to. Słońce już powoli wschodziło. Oko zwykłego śmiertelnika nigdy by tego nie dostrzegło, ale dla naszych oczu, oczu nieśmiertelnych widać było już słońce. Dlatego Armand, na którego gorące promienie działały śmiertelnie, pocałował mnie tylko w policzek i wymknął się przez okno. Nawet nie zauważyłam, jak wzbija się w powietrze i odlatuje. Nie pozostało mi nic innego, jak przekręcić się na drugi bok, zamknąć oczy i czekać na nadejście snu.

*

U Syriusza spędziłam następny cały dzień. Słowem się nie odezwałam na temat tego, co przeżyłam w nocy, udałam tylko, że dobrze się wyspałam. Gdybym mogła, zabawiłabym tam dłużej, ale po śniadaniu przyleciała sowa z listem, zaadresowanym do mnie. Po piśmie od razu rozpoznałam, że nadawcą jest wuj; po rozerwaniu koperty okazało się, że się nie myliłam. Voldemort w liście kazał wracać mi do domu, bo z okazji moich siedemnastych urodzin, które wypadają siódmego lica, czyli jutro, zorganizował małe przyjęcie. Cóż, sądząc po tym, jak on potrafi organizować różne rzeczy, to będzie tam mnóstwo Śmierciożerców, strasznie mroczny klimat i cisza. Tak, właśnie cisza.  Bo nie mam pojęcia, o czym będę podczas mojej imprezy rozmawiała ze Śmierciożercami, którzy idą na nią tylko z trzech powodów. Po pierwsze, warto jest zobaczyć mnie na jakimś przyjęciu, bo zawsze mogę zrobić coś głupiego. Po drugie, trzeba oczywiście podlizać się swojemu panu, pokazać mu, jak to bardzo się lubi jego siostrzenicę. No i po trzecie, dla niektórych pewnie najważniejsze. Będzie całkiem znośne żarcie, jak sądzę.

Z niepokojem obserwowałam przygotowania do imprezy. Czarny Pan nie pozwalał mi przebywać w wielkiej komnacie na parterze, gdzie owa zabawa miała się odbyć, ani nawet w pobliżu niej. Udało mi się zauważyć, że Glizdogon wnosi do owego pokoju jakieś dziwne części. Śmiem przypuszczać, że powstanie z nich długi stół, przy którym spędzę jutrzejszy dzień. Powiem szczerze, nie bardzo cieszyłam się na te urodziny. Owszem, będę już dorosła, a Czarny Pan nie będzie mógł już o mnie decydować, co było dla mnie najważniejsze, ale Voldemort nie miał talentu do organizowania przyjęć. O wiele bardziej ciekawa byłam tej, nad którą pracowała Bes. Tuż przed kolacją dostałam od niej list, w którym bardzo mętnie opisywała mi przygotowania.

Możesz być pewna, że Ci się spodoba. Znam Cię przecież. Powiem tylko tyle: będzie mnóstwo ludzi, ale Twoje siedemnaste urodziny ujrzy o wiele więcej osób. Nie tylko czarodzieje, ale i mugole ciekawi są tej imprezy.
Do zobaczenia za dwa dni.
Bes

Moje urodziny ujrzy bardzo wielu ludzi. Ciekawa jestem, jak to zrobi. No i też interesujące jest, jak to mnóstwo osób zmieści się w Dziurze, ale to wszystko zostawiam już na głowie mojej mamy.

Barty, jako bardzo ważny Śmierciożerca, nie brał udziału w organizowaniu mojego przyjęcia. I bardzo dobrze. Nie chciałam, żeby zajmował się tak głupimi rzeczami. Zwłaszcza, że chodziło o mnie. Dlatego niedługo przed rozpoczęciem imprezy, kiedy jeszcze trwały przygotowania, przyszedł do mojego pokoju, żeby życzyć mi tego, co się życzy solenizantowi. Zdrowia, szczęścia, spełnienia wszystkich marzeń, takie tam. Już wcześniej uprzedziłam go, żeby nawet nie ważył mi się kupować prezentu, bo i tak go nie przyjmę. Nie lubiłam tego, urodziny były dla mnie mało znaczącą uroczystością.
- Jak się czujesz? – zapytał mnie, obserwując jak ubieram czarną, koronkową sukienkę.
- W jakim sensie?
- No, dzisiaj stajesz się dorosła – Barty trochę bardziej rozwinął temat. – To musi być wyjątkowe uczucie.
- Ja stałam się dorosła już dawno – mruknęłam, zawiązując machnięciem różdżki ozdobny gorset. – To dla mnie po prostu kolejne urodziny, które zbliżają mnie nieuchronnie do śmierci.
Crouch zaśmiał się cicho, jakbym opowiedziała wyjątkowo śmieszny dowcip.
- Jesteś nieśmiertelna, nigdy nie umrzesz.
- Sądzę, że dzień mojej śmierci może nadejść już całkiem niedawno – odpowiedziałam, ważąc słowa. – Może jutro albo za jakieś dziesięć lat…
Wyprostowałam się i obróciłam dookoła, żeby zobaczyć efekt w podłużnym, prostokątnym lustrze, wiszącym po wewnętrznej stronie jednej z drzwi szafy.
- No, ja jestem już gotowa, mogę iść – powiedziałam, mierząc Barty’ego oceniającym spojrzeniem. – Myślisz, że już wszystko skończyli? Nie chcę stresować Czarnego Pana, przynajmniej dzisiaj.
Crouch wstał z fotela, chwycił mnie za rękę i oboje zeszliśmy na parter. Ku mojemu zdziwieniu zdałam sobie sprawę, że z pokoju, w którym miała odbywać się impreza, wydobywał się gwar rozmów. Nie wiem, o co chodziło Czarnemu Panu. Chciał, żebym wkroczyła na imprezę spóźniona?

Kiedy uchyliłam drzwi, a potem weszłam do środka, ku uldze stwierdziłam, że nikt nie zrobił sobie nic z mojej obecności. Nie lubiłam, kiedy tak wytworni ludzie gapią się na mnie, zwłaszcza na moich urodzinach. Miałam do tej uroczystości dziwny dystans. Może, gdyby urodziny odbywały się bardziej, jak to się mówi, „na luzie”, czułabym się swobodniej. Ale kiedy wytworne, dystyngowane osoby siadają sztywno na krzesłach i patrzą na mnie tymi zimnymi, wyczekującymi oczami, bardzo się denerwuję. Na szczęście Voldemort nie postawił wielkiego stołu, jak się spodziewałam, ale coś na wygląd małej sceny. A więc uważał, że będę chciała coś zaśpiewać… Całkiem słusznie, bo taka myśl błąkała mi się po głowie.

Ludzie stali wszędzie. Nie miałam pojęcia, że mamy tylu Śmierciożerców. Albo przynajmniej tylu zwolenników, bo z pewnością nie wszyscy daliby sobie wypalić Mroczny Znak na ramieniu. Zobaczyłam kilku Anglików. Tak, z pewnością byli to Anglicy. Kiedy podeszłam bliżej, mówili po polsku z bardzo silnym, angielskim akcentem.
Ktoś postukał mnie palcem w ramię. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam znajomą twarz mężczyzny.
- Jacques, jednak cię wpuścili! – ucieszyłam się.
- Nie było łatwo, ale jakoś się udało – odparł. – Trochę sztywne towarzystwo, nie uważasz?
- Nie znam większości z tym ludzi – przyznałam.
Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale nadszedł Voldemort. Minę miał niezbyt wyraźną, ale to mnie nie zdziwiło. On rzadko kiedy był zadowolony. No a teraz jeszcze musiał wpuścić na moją imprezę urodzinową brata męża swojej znienawidzonej siostry.
- I jak ci się podoba? – zapytał, przyglądając mi się uważnie. Pewnie chciał wychwycić, czy nie kłamię.
- Cóż, jest… - zawiesiłam głos i spróbowałam się uśmiechnąć. – Jest interesująco, ale większości z tych osób nie znam.
- Ale poznasz, bo to nasi zwolennicy – wyjaśnił. – Chodź, czas na krojenie tortu.
Spojrzałam na niego z wyrzutem.
- Wiesz, że nie lubię takich słodkich rzeczy.
- Ale dowiedziałem się, że tort musi być na urodzinach.
Chwycił mnie za ramię i poprowadził do dużego, okrągłego stołu, który przy okazji robił też za podstawkę dla tortu. Tak wielkiego ciasta nie widziałam jeszcze nigdy, ale nic dziwnego, skoro w pomieszczeniu znajdowało się około dwustu osób. Był to okrągły, czteropiętrowy tort czekoladowy z ozdobami z zielonego lukru. Voldemort zarządził ciszę. Nikt nie ośmielił się tego nie posłuchać. Poczułam się nieco skrępowana, bo teraz patrzyło na mnie dwieście par oczu należących do wytwornych ludzi, oczekujących ode mnie przykładnego zachowania. A ja wcale nie byłam bardzo dobrze wychowana, co jest skutkiem życia z Ghostami. Byli prostymi ludźmi, a nie jakimiś arystokratami.


Ktoś zapalił świeczki jednym machnięciem różdżki. Wszyscy utkwili we mnie oczekujący wzrok, ale zdmuchnąć świeczek nie mogłam, choćbym bardzo chciała. Byłam za niska, a te znajdowały się na samym szczycie tortu.
- O tym nie pomyśleliście, co? – mruknęłam, patrząc na wuja.
On bez słowa chwycił mnie pod ręce, jakbym była szmacianą lalką i uniósł wysoko nad głową. Nie była to wygodna pozycja, ale do dmuchania świeczek wystarczyła. Wzięłam głęboki oddech i zdmuchnęłam wszystkie siedemnaście płomyczków. Rozległy się suche, całkowicie pozbawione emocji brawa, po czym ludzie z powrotem pogrążyli się w rozmowie. Wielu z nich przeciskało się przez tłum, by złożyć mi życzenia. Były to chyba najdziwniejsze urodziny, jakie obchodziłam. A było ich już kilka, prawda?

Odnalazłam wuja, ku mojemu zdumieniu, w jego komnacie. Siedział na swoim tronie i gładził długim, białym palcem łeb Nagini.
- Dlaczego nie jesteś na dole? – zapytałam.
- Jestem za stary na imprezy – odparł.
- Zaprosiłeś na moje urodziny gości, których nawet nie znam – powiedziałam z nutką złości w głosie. – I ja mam się tam dobrze bawić?
- Przygotowałem ci tamten podest – odrzekł. – Jeśli chcesz, możesz sobie pośpiewać. Bez wątpienia powiesz publikę.
- No tak, ale nie zostawiaj mnie tam samej.
Czarny Pan wstał. Wiedziałam, że jestem w stanie przekonać go do wszystkiego, ale nie miałam pojęcia, że po tak szybkim czasie. Z szerokim uśmiechem chwyciłam go za rękę i zeszłam do komnaty na parterze. W tym wielkim tłumie nieznanych mi twarzy wypatrzyłam jedynie postać Bellatriks i Lucjusza Malfoya. Jakie to głupie. Już nigdy nie poproszę wuja, żeby przygotował dla mnie jakiekolwiek przyjęcie.
Weszłam na metalowy, lśniący podest. Musiałam wystrzelić z różdżki kilka razy petardę, by publika zwróciła na mnie uwagę.
- Eee… skoro to moje urodziny, a ja zajmuję się muzyką, tak sobie pomyślałam, że tak sobie pomyślałam, że może zaśpiewam coś, by uprzyjemnić sobie i wam tę imprezę – powiedziałam, rozglądając się nieśmiało po sali.
Rozległ się pomruk, wyrażający zgodę. Po raz pierwszy odczułam na scenie coś, czego jeszcze nigdy nie czułam. Nie radość, nie uniesienie, ale tremę

- Bum bum be-dum bum bum be-dum bum*
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum

What's wrong with me?
Why do I feel like this?
I'm going crazy now

No more gas in the rig
Can't even get it started
Nothing heard, nothing said
Can't even speak about it
All my life on my head
Don't want to think about it
Feels like I'm going insane
Yeah

It's a thief in the night
To come and grab you
It can creep up inside you
And consume you
A disease of the mind
It can control you
It's too close for comfort

Throw on your break lights
We're in the city of wonder
Ain't gonna play nice
Watch out, you might just go under
Better think twice
Your train of thought will be altered
So if you must faulter be wise
Your mind is in disturbia
It's like the darkness is the light
Disturbia
Am I scaring you tonight
Your mind is in disturbia
Ain't used to what you like
Disturbia
Disturbia

Bum bum be-dum bum bum be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum

Faded pictures on the wall
It's like they talkin' to me
Disconnectin' your call
Your phone don't even ring
I gotta get out
Or figure this shit out
It's too close for comfort

It's a thief in the night
To come and grab you
It can creep up inside you
And consume you
A disease of the mind
It can control you
I feel like a monster

Throw on your break lights
We're in the city of wonder
Ain't gonna play nice
Watch out, you might just go under
Better think twice
Your train of thought will be altered
So if you must faulter be wise
Your mind is in disturbia
It's like the darkness is the light
Disturbia
Am I scaring you tonight
Your mind is in disturbia
Ain't used to what you like
Disturbia
Disturbia

Bum bum be-dum bum bum be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum

Release me from this curse
I'm trying to remain tame
But I'm struggling
You can't go, go, go
I think I'm going to oh, oh, oh

Throw on your break lights
We're in the city of wonder
Ain't gonna play nice
Watch out, you might just go under
Better think twice
Your train of thought will be altered
So if you must faulter be wise
Your mind is in disturbia
It's like the darkness is the light
Disturbia
Am I scaring you tonight
Your mind is in disturbia
Ain't used to what you like
Disturbia
Disturbia

Bum bum be-dum bum bum be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum be-dum bum

Czarny Pan może i miał trochę racji. Moja piosenka rozruszała gości, może nawet mnie polubili…
Zauważyłam, że przez tłum przeciska się jakiś mężczyzna. Wyglądał na doręczyciela albo mugolskiego listonosza. Chyba bardzo się wystraszył, przynajmniej takie emocje malowały się na jego twarzy. Dopchał się do mnie, po czym wyciągnął ze skórzanej torby jakąś kopertę. Nie była zrobiona z pergaminu, lecz ze zwykłego, cienkiego papieru.
- Proszę pokwitować – powiedział mi trochę wystraszonym tonem.
Cokolwiek to znaczyło, wzięłam od niego niebieski długopis i złożyłam podpis na kartce, którą podetknął mi pod nos. Nie znałam niestety wszystkich polskich słów, ale otworzyłam kopertę i wyciągnęłam z niej list. Szybko przeczytałam, co było tam napisane. Poczułam, jakby jakaś wielka kula lodu opadła mi na dno żołądka. Już wyjaśniło się, dlaczego nie mogłam odwiedzić ukochanej ojczyzny.

~*~

Miałam ten rozdział dodać tuż po pielgrzymce, ale nie miałam czasu. Kończą się wakacje, a ja mam coraz więcej na głowie. Przepraszam. Przepraszam też za to, co pisze w informacji. Ale to prawda. Mam tak zepsuty komputer, że o włączeniu Photoshopa mogę tylko marzyć. Ledwo otwiera mi się Word. Choćbym chciała, nie dam rady dodać następnego rozdziału. Dlatego zawiesiłam wszystkie moje blogi. Zmuszają mnie do tego okoliczności. Tata obiecał, że komputer naprawi mi za rok, ale znając go mogę śmiało stwierdzić, że zrobi to po upływie co najmniej dwóch lat. Zresztą, może to ułatwi mi naukę w liceum, pisanie nie będzie mnie rozpraszać. Miejmy nadzieję, że tata naprawi komputer szybciej, niż za umówiony rok. Zawiesiłam wszystko, tylko nie Selene Snape, bo mam już gotowy Epilog, jutro prawdopodobnie tam się pojawi. Ten rozdział dedykuję Wam wszystkim, miejmy nadzieję, że cierpliwym czytelnikom. Ufam, że będziecie wyrozumiali dla mnie i mojego komputera.


* Rihanna "Disturbia", Tu tłumaczenie.

9 sierpnia 2010

Rozdział 278

Nie obudził mnie jakiś konkretny odgłos. Po prostu zbudził mnie jakby… czyjś wzrok? Otworzyłam oczy. Przez chwilę nie widziałam nic, bo księżyc ukryty był za chmurami. Moje oczy bardzo szybko przyzwyczaiły się do gęstej ciemności. Zobaczyłam sylwetkę mężczyzny z długimi włosami, siedzącymi na brzegu mojego łóżka i bez wątpienia przyglądającego mi się. Musiał zauważyć, że się obudziłam, bo poruszył się niespokojnie.
- Lubię patrzeć jak śpisz – usłyszałam cichy głos. Poznałam, że to Armand.
- Co tu robisz? – spytałam. – Jak mnie znalazłeś?
- To nie było takie łatwe, ale Syriusz ma głośne myśli. To bardzo żywiołowy i emocjonalny mężczyzna, takich słychać najdokładniej – wyjaśnił.
Nie mówiąc nic więcej, położył się obok mnie. Przez chwilę nie odzywaliśmy się do siebie. Armand patrzył mi w oczy, ale nie myślał o mnie. Jego wzrok był nieobecny, jakby duchem znajdował się w zupełnie innym miejscu, niż ciałem. Pogładził prawą ręką poje włosy, bo lewą podpierał sobie głowę na poduszkach.
- Pamiętasz, jak nam razem było? – zapytał w końcu.
- Tak – przyznałam. – Ale ciebie nigdy nie kochałam tak jak Barty’ego. Gdybym myślała trzeźwo, nigdy by między nami się to nie wydarzyło… sam wiesz.
Pokiwał głową. Chciałam mu jakoś to szerzej wyjaśnić, ale przecież Armand był inteligentnym wampirem, nie potrzebował sprostowania, jak większość zwykłych śmiertelników.
- Przyszedłeś do mnie w jakimś konkretnym celu? – spytałam cicho.
- Dobrze, że pytasz – odpowiedział, siadając nagle sztywno na łóżku. – Wkrótce będziesz mieć siedemnaście lat. Jesteś czarownicą, więc stajesz się dorosła o rok wcześniej, niż mugole. Dlatego jesteś traktowana inaczej, jak wampiry-czarodzieje. Nie jest ich tak wielu, jak nas, ludzi, którzy byli mugolami, zanim otrzymali Mroczną Krew. Wiem, że to przede wszystkim moja wina, że musisz teraz spotkać się z Wielką Radą.
- Co to jest ta cała Wielka Rada?
- To rada najstarszych wampirów na świecie. A ty, jako pół-wampirzyca, musisz spotkać się z nią, żeby podjąć decyzję co do twojej przyszłości – wyjaśnił. – Dlatego zabieram cię już dzisiaj, żeby załatwić to przed twoimi urodzinami. Sądzę, że kiedy skończysz już siedemnaście lat, wydarzy się coś, przez co zapomnisz o wszystkim, co się dotąd działo.
Te dziwne, pełne niedomówień słowa Armanda rozpaliły we mnie palącą ciekawość, ale nie mogłam zajrzeć mu do umysłu, żeby się dowiedzieć, co się stało. Spojrzałam mu w oczy, ale te mówiły, że moje prośby i tak na nic się nie zdadzą, więc nie zapytałam o owo wydarzenie.
- Kiedy ta cała Rada ma mnie przyjąć? – spytałam z bardzo niezadowoloną miną. – I gdzie?
- Dziś w nocy – odparł. – W głównej kwaterze wampirów. Chodź.
Chwycił mnie za rękę, podszedł do okna i otworzył je na oścież. Niebo nadal pokrywały ciemne chmury, jednak księżyc zdołał się trochę przez nie przebić. Deszcz przestał padać. Powietrze było lekkie i chłodne, przesycone zapachem ozonu. Armand wiedział, że bardzo dobrze potrafię latać, więc zacisnął mocno palce wokół mojego prawego nadgarstka, żeby mnie poprowadzić. Oboje wystrzeliliśmy w powietrze niczym strzały w kuszy.


Armand latał o wiele szybciej niż ja, więc można powiedzieć, że raczej ciągnął mnie niż prowadził. Po dziesięciu minutach dotarliśmy do jakiegoś piaszczystego miejsca. Było ciemno, ale tu księżyc nie był przysłonięty przez chmury, więc pustynia pokryta była srebrną poświatą.
- Czy my jesteśmy w Egipcie? – zapytałam.
- Zgadza się – przytaknął wampir, rozglądając się bacznie dookoła.
- Myślałam, że naszym rodzinnym miastem jest Paryż.
Mogę powiedzieć, że bardzo się zawiodłam. Przez te cudowne dziesięć minut myślałam, że zobaczę Francję pierwszy raz od bardzo wielu lat.
- Bo jest – odpowiedział cicho. – Ale poinformowałem Radę, że nie możesz tam przebywać, więc postanowili zgromadzić się w rodzinnym kraju Rodziców.
Oczywiście mówił o Pierwszych Rodzicach, Akashy i Enkilu. Podobno zostali przemienieni w wampiry przez samego szatana, a ogarnięci obsesyjnym pragnieniem krwi, mordowali ludzi i pili ich krew tak długo, aż zamienili się w żywe posągi. Podobno w każdej chwili mogą przybrać swoją zwyczajną postać, tylko po prostu im się nie chce. Od czasu do czasu właśnie to robią, a niektóre wampiry przynoszą im ofiary. Nie wiem. Nie znam dokładnie tej historii.

Armand zaprowadził mnie do jakiejś starej, wystającej chałupy. Wyglądała na taką, która przy najlżejszym powiewie wiatru mogła się rozlecieć. Mój Mistrz nie omieszkał mi o tym powiedzieć, wyjaśniając przy okazji, że jeden z wampirów-czarodziejów rzucił na nią zaklęcie, by nikt ani nic nie mogło jej zniszczyć. A wejść do środka mógł tylko wampir lub człowiek albo cokolwiek, w towarzystwie wampira.
W środku nie było nic, oprócz klapy w podłodze. A właściwie w ziemi, bo tej podłogi nie było. Wszędzie leżał tylko zimny piach. Armand bez problemu podniósł klapę. Naszym oczom ukazały się schody, biegnące głęboko w ciemność. Mistrz nie okazał najmniejszej emocji, tylko chwycił mnie za rękę i poprowadził krętymi schodkami w dół. Sala musiała znajdować się bardzo głęboko pod ziemią, bo szliśmy bardzo długo, około pół godziny. A kiedy już dotarliśmy do celu…

- Które są właściwe? – zapytałam, omiatając po kolei każde z trzech drzwi. Do niskiego sufitu przymocowana była żelazna, zardzewiała lampa z wiecznym ogniem, zapalającym się, gdy tylko ktoś tu wchodził.
- Każde – odparł, unosząc lewą rękę do ust. – Trzeba tylko krwi wampira, by je otworzyć.
Długim kłem zrobił podłużną, wąską ranę tuż nad nadgarstkiem, pochylił go nad maleńki, kamienny kieliszek przy środkowych drzwiach, a kilka kropelek krwi prawie natychmiast go wypełniły. Drzwi otworzyły się z przeciągłym jękiem zawiasów.
Naszym oczom ukazał się szeroki, długi korytarz, ale zupełnie inny, niż ten, w którym się znajdowaliśmy. Był cały zrobiony z śnieżnobiałego marmuru, do ścian przykręcone zostały złote plakietki, na których stały wiecznie płonące świece, oświetlające hol. Na samym końcu korytarza znajdowały się wysokie, drogocenne drzwi z tajemniczymi, nieznanymi mi symbolami i odrażającymi scenami. Armand szybkim krokiem przeszedł przez hol. Wyglądał na zaniepokojonego.
- Oni już czekają, trochę się spóźniliśmy – wyszeptał, kiedy znaleźliśmy się już przy drzwiach.
- To dla mnie nie nowość – mruknęłam, a Mistrz pchnął dwuczęściowe drzwi, które natychmiast się przed nim otworzyły.

Za nimi znajdowała się wielka komnata, również wykonana z szarego marmuru. Na podeście znajdowało się osiem marmurowych, rzeźbionych tronów, a na nich osiem postaci. Pierwsza osoba była całkiem czarna w porównaniu do reszty. Był to mężczyzna, miał długie, czarne włosy splecione w dredy, sięgające niemal pasa. Oczy pałały mu w ciemnej twarzy. Ubrany był w skórzaną przepaskę, na nagiej piersi wisiał złoty naszyjnik z drogimi kamieniami. Po jego lewej stronie siedziała kobieta. Miała czarne włosy, splecione w kok, oczy niebieskie, ale bardzo wąskie, jakby pochodziła z Chin lub Japonii. Ubrana była w szatę z niebieskiego jedwabiu, jej długie, kościste palce zdobiły pierścienie z drogimi opalami. Na trzecim tronie siedział mężczyzna. Miał długie włosy, tyle że barwy kasztanu, bardzo kręcone, zupełnie jak runo baranka, sięgające ramion. Był równie blady, jak owa kobieta, ale widać było, że pochodził z jakiegoś kraju, gdzie było bardzo ciepło. Obok niego siedziała kobieta, ubrana zupełnie jak jakaś egipska królowa. Miała ciemną karnację, oczy obramowane czarną kredką, a na głowie egipską koronę. Na swoim tronie siedziała sztywno, a ręce miała skrzyżowane na piersiach, jak mumie w grobowcach. Na sąsiednim tronie znajdował się mężczyzna z krótkimi, ciemnymi włosami. Miał zwyczajną, granatową szatę czarodzieja, ale jego spojrzenie wydało mi się tak pogardliwe, że od razu zapałałam do niego niechęcią. Obok niego siedział mężczyzna o łagodnej twarzy, ale Dość ostrym spojrzeniu szarych oczu. Miał brązowe włosy, trochę grube rysy twarzy i czarną szatę czarodzieja. Na przedostatnim tronie siedziała jedyna jasnowłosa kobieta. Platynowe loki opadały jej łagodnie na nagie ramiona, wzrok miała najbardziej łagodny. Była nordyckiej urody, musiała być najwyższa z całej siódemki. Ubrana była w falbaniastą, czarną suknię, nie miała też butów. Ostatnią intrygującą postacią był jasnowłosy mężczyzna. Od razu go poznałam. To był Marius, ubrany jak zwykle w swój szkarłatny płaszcz. Uśmiechnął się do mnie lekko, kiedy spojrzałam mu w oczy.

Armand wystąpił krok na przód i pokłonił się.
- Przyprowadziłem Sophie Serpens, na wasze osobiste żądanie – rzekł.
- Bardzo dobrze – odezwała się kobieta o wyglądzie egipskiej królowej. Miała bardzo ostry, nieprzyjemny głos, sprawiający, że włosy stawały dęba na karku. – Znalazłaś się przed Wielką Radą Nieśmiertelnych. Wiemy, że za dwa dni kończysz siedemnaście lat, czyli, według prawa czarodziejów, stajesz się pełnoletnia.
- Tak, wiem to wszystko – przyznałam, patrząc jej prosto w oczy. Nie mogłam im pokazać, że się boję. Stałam sztywno wyprostowana, beznamiętna, ale mimo to uprzejma, by nie urazić czymś Rady.
- Czy znasz imiona członków Rady Nieśmiertelnych? – zapytała.
Spojrzałam na Armanda.
- Nie. Dopiero dzisiaj dowiedziałam się o jej istnieniu – odparłam zgodnie z prawdą.
Egipska królowa rzuciła krótkie, karcące spojrzenie mojemu Mistrzowi, ale, ku mojemu zdziwieniu, nie zwróciła mu uwagi. Nadal wpatrywała się we mnie z taką intensywnością, jakby chciała mnie spalić samym wzrokiem.
- Sophie, Goredenna Rudo reprezentuje wampiry pochodzące z Afryki – zwrócił się do mnie Mistrz. – Sadako Fumi, Japonię. Maximus das Warrior Australię, Alimah oczywiście Egipt, Santiago Francję, Stanisław Zalewski Polskę, Felicja Amerykę, a Marius Wielką Brytanię.
Spojrzałam na owego mężczyznę z bardzo odpychającą twarzą. A więc to był ten cały Santiago. Kiedyś słyszałam o nim, był bardzo zaborczym wampirem w teatrze Theatre des Vampires. No, ale był tu i Polak. Jakoś dziwnie bardziej z nim poczułam emocjonalną więź, niż z moim rodakiem, Francuzem.
- Pytanie, które ci zadamy, będzie krótkie, ale przesądzi o twoich losach – przemówiła wyniosłym tonem Alimah. – Armand nie zrobił cię prawdziwym wampirem. Dlatego musisz wybrać. Albo zostajesz z nami, albo wybierasz życie śmiertelniczki.
- A więc można jeszcze to wszystko cofnąć? – zdziwiłam się.
- Tylko wtedy, kiedy przemiana nie nastąpiła całkowicie.
Mogłam znów być człowiekiem. Tym samym słabym, marnym śmiertelnikiem, którym był Barty. Mogłam znów się starzeć i w końcu umrzeć.
- Czy chcesz pozostać nadal jedną z nas? – zapytała Alimah. – Dlaczego milczysz? Nie podoba ci się życie wampirzycy?
- Podoba! – odpowiedziałam natychmiast, przerażona, że Egipcjanka może odebrać moje milczenie jako odpowiedź przeczącą. – Chcę być prawdziwym wampirem! Ale co mam zrobić?
- Musisz przemienić kogoś w nieśmiertelnego – wyjaśniła Alimah. – Masz już może kandydata?
- Ja… - zawahałam się. Pomyślałam o Crouchu. Tak, miałam kandydata, ale niepewnego. – Tak, mam. Ale muszę zrobić to… teraz?
- Nie. Możesz zrobić to w przeciągu dziesięciu lat. Wiemy i rozumiemy to, że jesteś jeszcze bardzo młoda. Może chcesz jeszcze trochę się zestarzeć – wtrącił się Marius. Wszyscy mówili do mnie po angielsku, a ja im w tym języku odpowiadałam, ale cudowne było ich słuchać, bo każdy miał inny akcent, charakterystyczny do ich miejsca zamieszkania. – Ale musisz podpisać się pod tym.
Polski wampir wyciągnął z wewnętrznej kieszeni zwitek pergaminu, wstał i podał mi go, po czym wrócił na swoje miejsce.
- Własną krwią – dodał Goredenna z Afryki głosem bardzo podobnym do głosu Kingsley’a.
- Nie ma sprawy, mogę podpisać – zgodziłam się, rozwijając pergamin.
Było na nim napisane pismem pełnym zawijasów:

Oświadczam i przysięgam, że w przeciągu dziesięciu lat od przeczytania tej wiadomości znajdę i przemienię osobę śmiertelną (człowieka) w istotę nieśmiertelną (wampira). Jeśli złamię tę przysięgę, zgadzam się na karę, ustaloną przez członków Wielkiej Rady Nieśmiertelnych.
Uniosłam nieco brwi i spojrzałam na Stanisława Zalewskiego. 
- Co to za kara, o której tu piszą? – zapytałam.
- Jeśli złamiesz tę przysięgę, dowiesz się – odpowiedziała wymijająco blondynka Felicja. – Nie chciałabyś wiedzieć, co jest za tamtymi drzwiami.
Wskazała ręką w stronę drzwi, znajdujących się za podestem. Wyglądały jak zwykłe drzwi do składziku na miotły, ale skoro to, co za nimi było, miało tak straszną moc unicestwienia wampira, musiały być jakoś magicznie wzmocnione.
Sadako Fumi podeszła do mnie i wręczyła mi cienkie, czarne pióro, bardzo podobne do tego, które miała Umbridge. Ale zauważyłam różnicę. To miało złotą stalówkę i złoty napis tuż nad nią: WRN. To pewnie skrót od Wielkiej Rady Nieśmiertelnych. Usiadłam na pierwszym stopniu, prowadzącym do podium i złożyłam swój podpis. Nic nie pojawiło się ani na mojej dłoni, ani na żadnej części mojego ciała. Po prostu napis Sophie Serpens zabłysł czerwienią, by po kilku sekundach zaschnąć. Zwinęłam pergamin i podałam go wampirzycy, podobnej do egipskiej królowej. To ona chyba była tu przewodniczką, choć wszyscy zdawali się być sobie równi.
- Dobrze, Armandzie – zwróciła się do niego Felicja. – Możesz już zabrać Sophie.
Mój Mistrz pomógł mi wstać, chwycił mnie za rękę i bez słowa wyprowadził z komnaty członków Rady Nieśmiertelnych.

~*~


Wczoraj napisałam ten rozdział specjalnie po to, by dodać go tuż przed wyjazdem do Krosna. Ten pomysł z Radą naszedł mnie tak nagle, ale chyba nie zaprzeczycie, że jest dobry. To zmotywuje Sophie, żeby przemienić Barty’ego. No, to ja już wyruszam na pielgrzymkę, a rozdział dedykuję Satii :* Zapraszam też na nowo powstałe opowiadanie: link tutaj*

4 sierpnia 2010

Rozdział 277

Kiedy pojawiliśmy się przed domem, Jacques wyciągnął z kieszeni pęk kluczy, po czym wsunął jeden z nich do zamka i przekręcił go. Drzwi się otworzyły. Na dworze panowała taka ciemność, jakby zbliżała się noc. Uwielbiałam taką pogodę. Jacques poszedł do kuchni, żeby zrobić herbatę, a ja usiadłam na kanapie w salonie. Rozpadał się deszcz. Krople bębniły w szyby, co chwilę niebo rozjaśniała błyskawica.
- Nie wiedziałem, ile słodzisz – usłyszałam za sobą głos.
Jacques trzymał w ręku różdżkę, która kierowała dwoma filiżankami i srebrną cukiernicą.
- Dwie – odpowiedziałam i wzięłam od niego filiżankę. Żołnierz wsypał mi do herbaty dwie łyżki cukru. – Dzięki.
Przez chwilę milczeliśmy, pijąc herbatę, by zająć czymś ręce. Zauważyłam, że pokój od mojej ostatniej wizyty wcale się nie zmienił. Nadal wyglądał na prawie niezamieszkany, plecak stał w tym samym miejscu, był tylko rozpakowany. Kurz na meblach też się nie zmienił, może tylko trochę go przybyło. Okna były brudne, a na dywanie widać było drobniutkie ziarenka piasku.
- Po co właściwie poszedłeś na pogrzeb Dumbledore’a? – zapytałam nagle. – Rozumiem, że chodziłeś do szkoły za jego rządów, ale wyjechałeś do Francji, nie widzieliście się i w ogóle.
- Z tych samych powodów, co ty – odparł, odkładając prawie opróżnioną już filiżankę. – Z sentymentu i szacunku dla niego.
Nie odpowiedziałam, tylko nadal wpatrywałam się w brudną szybę. Na zewnątrz rozhulał się wiatr. Lubiłam patrzeć, jak podrywa liście do góry, a one wirują dookoła, jakby miało się tam wytworzyć tornado. Do tego wszystkiego brakowało jeszcze gradu. Jestem pewna, że Barty nie lubił takiej pogody, zwłaszcza małych, lodowych kulek spadających z nieba. Mogły zniszczyć jego drogocenne kwiaty. Być może teraz okrywa je wszystkie szmatami i płótnami, by je ochronić.

- Siódmego lipca mam siedemnaste urodziny – odezwałam się. – Przyjdziesz? To niedaleko od twojego domu, chyba wiesz, gdzie mieszka Czarny Pan.
- Tak, wiem – odrzekł, kiwając głową. – Przyjdę, jeśli chcesz. Już staniesz się dorosła, gratuluję. A rodziców zapraszasz?
- U Ghostów będę miała osobną imprezę, dzień po urodzinach – odpowiedziałam. – Tam też możesz przyjść, jeśli nie masz co robić.
Jacques uśmiechnął się lekko.
- Nie, chodzi mi o mojego brata i Melanię.
- Ach.
Nic więcej nie odpowiedziałam. Nie miałam pojęcia, czy mam ich też zapraszać. Gdybym to zrobiła, to czułabym się niezręcznie, a Voldemort… Cóż, walnąłby ich. Nie, lepiej ich nie zapraszać. Cóż, Spirydion mógłby przyjść, to nawet wskazane, gdyby się pojawił, ale nie wiem, czy puszczą go rodzice.
- Najwyżej na tę drugą imprezę – odparłam po długiej chwili milczenia. – Gdyby zobaczył ich mój wuj, mogłoby rozpętać się piekło.
Odłożyłam opróżnioną filiżankę na stolik obok cukiernicy.
- Dzięki za herbatę – dodałam, wstając. – Muszę już iść.
Jacques też się podniósł. W tej samotności krótkie chwile spędzone ze mną musiały być dla niego czymś bardzo ważnym. Chciałam go zapytać, czy we Francji ma kogoś, już niekoniecznie dziewczynę, ale znajomych, przyjaciół… Ale czułam, że zbyt słabo się znamy, żeby go o takie rzeczy pytać.
- Kiedy się zobaczymy? – zapytał.
- Na moich urodzinach, pasuje ci?
Skinął głową, ale byłam przekonana, że wolałby wcześniej. Uściskałam go krótko i wyszłam na zewnątrz. Wiatr natychmiast zaplątał się w moje włosy i narzucił mi je na twarz, jak kurtynę. Trochę czasu minęło, zanim doprowadziłam je do porządku. Zaśmiałam się mimowolnie. Całkiem niedaleko stąd był dom Syriusza. Nieuporządkowany i pełen kurzu jak zawsze.

Odwróciłam głowę w stronę, w którą szło się do domu Blacków. Przez chwilę myślałam, że to tylko przywidzenie. Ale kiedy przyjrzałam się lepiej, zobaczyłam znajomą sylwetkę mężczyzny.
- Syriusz! – zawołałam i pobiegłam w jego stronę.
Mężczyzna odwrócił się gwałtownie. Bardzo szybko znalazłam się przy nim, zanim zdążył się zorientować, co się stało. Ze zdziwieniem pozwolił mi się objąć.
- Nie rób tak nigdy więcej – odezwał się zadziwiająco łagodnym tonem.
Domyśliłam się, że chodzi mu o tak szybkie pojawianie się obok niego. Nie różniło się to zbytnio od teleportacji, więc nie wiedziałam, co mu w tym przeszkadzam, ale zgodziłam się. Pogłaskał mnie po głowie.
- Dlaczego się tu kręcisz? – zapytał, kiedy już go puściłam.
- Byłam u Jacquesa. Mieszka tu niedaleko – wyjaśniłam. – A ty co tu robisz?
- Przyszedłem po resztę moich rzeczy – odparł.
- A więc przeprowadzasz się na stałe do Weasleyów?
Syriusz uśmiechnął się lekko, tajemniczo, jakby właśnie miał zamiar wyjawić mi jakiś sekret. Nigdy nie czytałam w jego myślach. Nawet nie próbowałam ich słyszeć. Miałam do niego zbyt duży szacunek.
- Nie słyszałaś o tym, bo trzymałaś się tylko ze Śmierciożercami – rzekł. – Kupiłem osobny dom, już dawno temu. Ale nie tu w Polsce. Teraz mieszkam w Anglii.
Radość, jaką poczułam, kiedy dowiedziałam się o zmianie miejsca zamieszkania Blacka musiała mi się pojawić na twarzy, bo Syriusz uśmiechnął się jeszcze szerzej. Nie była to jednak pełna radość, bo Black będzie odtąd mieszkał bardzo daleko stąd. Nie chciałam się też ze sobą zgodzić, ale poczułam lekkie ukłucie zazdrości. Wszyscy powoli wracają do swojej ojczyzny, tylko nie ja. Myślałam, że teraz, kiedy już skończyłam szóstą klasę, Voldemort prawie zwyciężył, coś się zmieni. Niestety, nadal było tak samo.
Black chwycił moją dłoń i poprowadził mnie w stronę domu z numerem dwanaście. Różdżką otworzył drzwi i wszedł do środka. Przez chwilę wahałam się, czy nie powiedzieć mu o tym, że czasami sypiał tutaj Marius, ale w końcu zrezygnowałam z tej pokusy. Kiedy obeszliśmy dom, nigdzie go nie było.
- Mój Boże – mruknął Syriusz, kiedy światło oliwnych lamp oświetliło hol. – Co tu się stało?
Przedpokój zaśmiecony był jeszcze bardziej, niż zwykle. Kiedy weszliśmy do jego pokoju, zastaliśmy go w jeszcze gorszym stanie, niż bywał zwykle. Kartki książek i pergaminów plątały się pod nogami, butelki pełne starego, kleistego atramentu leżały w tych wszystkich śmieciach porozbijane. Kilka zielonych poduszek było rozdartych. Podejrzewałam, że byli tu Śmierciożercy, w poszukiwaniu jakichś planów dotyczących Zakonu Feniksa, ale wolałam tego nie wypowiadać głośno.
- I tak już tu nie mieszkasz – powiedziałam cicho, przyglądając się, jak Black usiłuje odczepić od ściany pokrytej plakatami i innymi tkaninami o barwie złota i czerwieni zdjęcia oprawione w prostą, drewnianą ramkę.
Podeszłam bliżej. Magicznie ruchome zdjęcie przedstawiało czwórkę przyjaciół, mniej więcej w moim wieku. Syriusz i James obejmowali się ramionami, Remus stał trochę z boku, z miną uprzejmie zaskoczoną. Natomiast Pettigrew uśmiechał się niezbyt przekonująco, jakby był co najmniej trochę niezrównoważony.
- Może i tak – mruknął Black, siłując się z obrazkiem. – Przyczepiłem je Zaklęciem Trwałego Przylepca.
- Poczekaj, pomogę ci – wyciągnęłam różdżkę, podeszłam do ściany i obrysowałam nią ramkę zdjęcia zgodnie z jej kształtem. Rozległ się cichy syk, jakby ktoś wylał na podłogę butelkę bardzo żrącego kwasu. Chwilę potem obrazek odkleił się od ściany. Wręczyłam mu go, a ten schował zdjęcie do wewnętrznej kieszeni szaty.
- Możemy już iść – odezwał się. – Chcesz zobaczyć, jak mieszkam?

- Oddalamy się od siebie – zauważyłam, kiedy schodziliśmy po schodach. – Powinnam pierwsza o tym wiedzieć. A tak, dowiaduję się ostatnia.
- Dla mnie i tak jesteś najważniejsza, księżniczko – odpowiedział, obejmując mnie ramieniem. – I nie ważne, czy będziesz po stronie Zakonu czy… jego. Zostaniesz ze mną przez te kilka dni? Bo chyba jestem zaproszony na twoją imprezę, prawda?
- Jasne.
Wyszliśmy na zewnątrz. Deszcz nie był już taki silny.
- Masz lęk wysokości? – zapytałam.
- Nie bardzo.
Chwyciłam go za szatą na piersiach, po czym wystrzeliłam w powietrze, jak korek z butelki szampana. Wiatr rozwiał mi włosy. To było coś cudownego. Poczułam się nareszcie wolna, nieprzytłoczona żadnymi problemami. Zupełnie, jakbym nie miała ciała. Wleciałam w jakąś chmurę. Zrobiło się bardzo zimno. Nie odczułam tego tak, jak powinnam odczuć, ale wiedziałam to. Dookoła nas błyskały pioruny.
- Już wystarczy? – krzyknęłam do Syriusza.
- Tak! – ryknął. Chyba nigdy nie był tak wysoko w powietrzu, nawet lecąc na miotle. – Ląduj!
Nie chciałam go już więcej straszyć. Wylądowałam całkiem niedaleko miejsca, z którego wzbiliśmy się w powietrze. Black wyglądał na roztrzęsionego, ale i zafascynowanego.
- Nie wiem, czy teraz dam radę się teleportować – odpowiedział. Ręce wciąż mu drżały.
- Ja to zrobię – zaproponowałam i chwyciłam go za nadgarstek.
Nie miałam pojęcia, gdzie dokładnie znajduje się dom Syriusza i jak się nazywa. Ale skoncentrowałam się mocno na tym i deportowałam się.

Kiedy wylądowaliśmy w bardzo wysokiej trawie, rozejrzałam się szybko dookoła. Nie byłam pewna, czy to tutaj, ale Syriusz uśmiechnął się i wskazał na dom na wzgórzu.
- To tutaj – odezwał się.
- Harry miał rację – zauważyłam. – Wtedy, kiedy cię uratował. Mówił, że będziesz wolał zamieszkać na wsi. Ale nie wiedziałam, że tak daleko od nas wszystkich.
- Zawsze możesz tu przylecieć – stwierdził.
Zaczęliśmy się przedzierać przez wysoką trawę. Dom Syriusza nie wyglądał jak prawdziwa, wiejska chałupa. Nie był też typowym, klockowatym mieszkaniem. Wyglądał na mały, stary dworek. Z pewnością był stary. Ale ja znałam Syriusza, był tak samo sentymentalny, jak ja.
Otworzył drzwi różdżką i wpuścił mnie do środka. Salon i wszystkie pokoje urządzone były podobnie jak dormitorium Gryfonów w Hogwarcie. Skórzane fotele, kanapa, starodawny dywan w kwiatowe wzory… Tylko obrazy się nie poruszały.
- Czyli zostaniesz tu? – zapytał ponownie.
- Ja… dobrze – zgodziłam się z uśmiechem.
Pokazał mi mój pokój. Była to mała sypialnia na poddaszu, jak sobie życzyłam. Nie chciałam zajmować mu dużo miejsca. I tak już wystarczająco dużo przeze mnie przeszedł.
Tu pogoda była o wiele gorsza niż w Polsce. Niebo było bardzo ciemne, mimo że była dopiero dziewiąta. A deszcz i wiatr wzmagały się z każdą minutą. Położyłam się do łóżka bardzo wcześnie. Byłam zmęczona i trochę przybita tym pogrzebem. A sen był dla mnie najlepszym lekarstwem na wszystkie problemy.

~*~


Ostatnio nie miałam czasu, żeby opublikować ten rozdział, ale cóż. Już ponad połowa wakacji za nami, więc korzystam z nich, jak się da. Wczoraj na basenie byłam. A teraz idę kupić zeszyty do szkoły, bo później nie będę mieć czasu. Zmieniłam szablon na krwisty, choć nie bardzo do tematyki pasuje, ale cóż. Dedykacja dla Caitlin :*