Voldemort
podszedł do mnie, żeby dowiedzieć się, czego chciał ten człowiek.
- O co…
Zanim
jednak zdążył dokończyć pytanie, ukryłam twarz w dłoniach, przez przypadek
upuszczając na podłogę kartkę papieru i rozpłakałam się. Osoby, znajdujące się
najbliżej mnie, zwróciły na mnie zaciekawiony wzrok. Czarny Pan szybko podniósł
list i przeczytał go w milczeniu. Kiedy skończył, chwycił mnie za nadgarstek i
wyprowadził z sali. Niektóre osoby oglądały się z zainteresowaniem, ale nikt
nie miał śmiałości mnie zatrzymać czy dłużej się przyglądać. Wuj zabrał mnie do
swojej komnaty, posadził na tronie i wyczarował kieliszek z czerwonym winem
goblinów. Wypiłam kilka łyków, po czym wytarłam oczy wierzchem dłoni.
- A więc –
Czarny Pan spojrzał na mnie surowo. – Rozumiem, że bardzo polubiłaś ten kraj.
Nie chcesz wyjeżdżać…
- Czy ty
nic nie rozumiesz? – przerwałam mu roztrzęsionym głosem. – Ja ze szczęścia
płaczę! Daj mi to.
Wyrwałam
mu i tak już pognieciony kawałek papieru, rozprostowałam go w rękach i przeczytałam
na głos:
Panno Sophie Serpens
Z powodu ukończenia przez Panią w dniu
siódmego lipca siedemnastu lat, zostaje Pani oficjalnie poinformowana, że Pani
dalszy pobyt w Polsce, wraz z prośbą rodziców z dnia 14 stycznia 1996 roku,
został ograniczony do miesiąca (trzydzieści jeden dni) od chwili otrzymania
tego listu. W przeciwnym razie zostanie Pani przeniesiona do ambasady
francuskiej, gdzie załatwi Pani potrzebne dokumenty konieczne do Pani dalszego
pobytu w kraju.
Voldemort
nadal patrzył na mnie surowo. Nie musiałam mu tłumaczyć, o co chodziło w tym
powiadomieniu. Westchnął ciężko, jakby też już się domyślał, o co za chwilę go
zapytam.
- No więc?
– odezwałam się, by przerwać to krępujące milczenie. Spojrzałam mu w oczy tak
błagalnie, że chyba tylko najbardziej nieczuły potwór by nie uległ takiemu
spojrzeniu. – Rozumiesz, że będę musiała pojechać do Francji, bo inaczej będę
miała problemy.
Czarny Pan
nic nie odpowiedział, tylko usiadł sztywno na swoim tronie, ze wzrokiem
utkwionym w drzwiach, by nie patrzyć mi w oczy. Zetknął ze sobą palce, w
podobny sposób, jak to czynił Dumbledore. Przez chwilę miałam ochotę mu o tym
powiedzieć, ale stwierdziłam, że nie warto. Jeszcze by się na mnie zdenerwował
i nic by z wyjazdu nie wyszło. O ile miało wyjść, bo raczej wątpię, czy się
zgodzi.
Milczał
tak i milczał przez długi czas. A ja przyglądałam mu się w napięciu, nie mówiąc
ani słowa. W końcu nie wytrzymałam. Bo ile można trzymać człowieka w
niepewności?
- Powiedz
coś – poprosiłam.
Wstałam ze
swojego tronu i usiadłam mu na kolanach. Robiłam to wielokrotnie, ale teraz
poczułam, że trochę go to zirytowało. Trochę jakby zmarszczył czoło, kiedy
objęłam go rękami za szyję. Ale musiałam próbować wszystkiego, żeby wyraził
swoją zgodę. W końcu powrót do Francji choćby na kilka minut był moim
największym marzeniem. Jeszcze nigdy nie poczułam, że jestem tak blisko
spełnienia go.
W końcu
Czarny Pan się poruszył. Potrząsnął przecząco głową i spuścił wzrok.
- Nie. Nie
pojedziesz do żadnej Francji – odpowiedział stanowczo.
- Ale…
- Nie
pomogą żadne twoje jęki – przerwał mi takim tonem, że w głębi serca trochę się
go wystraszyłam. – W tej chwili liczy się tylko twoje bezpieczeństwo. I nikt
nie będzie cię nigdzie wysyłał. Co to ma w ogóle być, ten list? Na poczcie mugolskiej
pracują jakieś szlamy. I co, myślisz, że będą cię ścigać, jeśli nie zgłosisz
się do jakiejś tam abma… amba… jakiegoś miejsca?
Zaparł się
obiema rękami, żeby mnie od siebie odsunąć, ale ja byłam silniejsza.
- Nie
puszczę cię, dopóki się nie zgodzisz – powiedziałam mu i na wszelki wypadek
wzmocniłam uścisk. – Chcesz mi zniszczyć moje siedemnaste urodziny? Chcesz?
Gdybyś mi pozwolił jechać do Francji, sprawiłbyś mi najlepszy prezent na
świecie. Spójrz mi w oczy i odmów mi.
Odsunęłam
się trochę i utkwiłam w nim wzrok, ale trzymałam się go na tyle mocno, żeby mi
nie mógł zwiać. Znów chwila napięcia, oczekiwania…
- Nie.
Czego byś nie zrobiła, nie ugniesz mnie – rzekł, nie odwracając wzroku. –
Słuchaj, jestem dla ciebie zbyt miękki. Nie powinno tak być. Rozpieściłem się,
teraz to zauważyłem.
- Nie
prawda, jesteś dla mnie bardzo surowy – zaprzeczyłam, szybko zmieniając
taktykę. Przysunęłam się do niego na taką odległość, żeby móc pocałować go w
policzek. – Tak sobie pomyślałam, że może byłbyś spokojniejszy, gdybym
pojechała z ochroną, niech stracę, nawet dwudziestu Śmierciożerców. Proszę.
Ujęłam
jego rękę i zaczęłam ją całować.
- Mam
uklęknąć na kolana? – zapytałam. – Bardzo proszę.
Zsunęłam
się z jego kolan i uklękłam przed nim. Byłam gotowa na każde poniżenie, byleby
tylko osiągnąć swój cel. Chwyciłam brzeg jego szaty i ucałowałam ją. Voldemort
przewrócił ze zniecierpliwieniem oczami. Podniósł mnie bez trudu i posadził z
powrotem na swoich kolanach.
- Przestań
już, jestem gotów zgodzić się na wszystko, bylebyś przestała się tak zachowywać
– powiedział już bardzo zdenerwowany, ale i trochę zażenowany.
Uśmiechnęłam
się złośliwie.
- Na
wszystko? – powtórzyłam.
Ujęłam
jego podbródek i pocałowałam go w usta. Znów zaskoczyła mnie dziwność tego
związku. Ciekawa byłam, co by na to powiedziała moja biologiczna matka. Wszak
do mnie coś czuła, było to coś cieplejszego, niż dziesięć lat temu, do
młodszego brata zaś chyba tylko nienawiść i zazdrość. Nie oszukujmy się,
musiała wiedzieć, że bardzo byłam przywiązana do wuja. I to wszystko była jej
wina, gdyby była łaskawa samodzielnie mnie wychować, nie doszłoby do naszego
spotkania i teraz pewnie byłabym jedną z tych neutralnych czarownic, bez jednej
kropli krwi Armanda, bojącą się wojny, która praktycznie już trwała.
Pogłębiłam
pocałunek. Byłam gotowa na wszystko, byleby Czarny Pan puścił mnie do Francji.
Do głowy przyszło mi głupie porównanie, ja i moja ojczyzna, jak dwójka
francuskich kochanków, rozdzielonych przez zaborczą, wpływową rodzinę. Kiedy o
tym pomyślałam, musiałam użyć dużej siły woli, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Podniosłam powieki, żeby spojrzeć Czarnemu Panu w oczy. Już wcześniej
zauważyłam, że kiedy mnie całował, nigdy nie zamykał oczu.
Odsunęłam
się od niego na kilka centymetrów i spojrzałam na niego z miną niewinnego
dzieciątka.
- Proszę –
wyszeptałam z nieśmiałym uśmiechem.
- Muszę
być konsekwentny – powiedział lodowatym tonem, jakby ten pocałunek nie zrobił
na nim najmniejszego wrażenia. – Nigdzie nie pojedziesz. Za kilka lat będziemy
się z tego śmiać. Teraz możesz myśleć, że jestem niesprawiedliwy, ale robię to
dla twojego dobra. W Paryżu aż roi się od wampirów. Jestem pewien, że nie
wszystkie popierają to, że opowiadasz się po którejś stronie. Powinnaś w ogóle
się nie wtrącać w wojny czarodziejów. I jeśli cię porwą, Armand na to nic nie
poradzi. To nie są śmiertelnicy. A ja nie chcę cię znowu stracić.
- Ale
przecież ty mógłbyś mnie wtedy odbić
– zauważyłam.
Postanowiłam
się nie poddawać. Czarny Pan, bardzo zapracowany i zdenerwowany, w końcu
ulegnie, bylebym zbyt długo go nie męczyłam. A czułam, że stać mnie na więcej.
-
Słyszałaś, co powiedziałem. Nie.
- A co ty
na to, że podczas tych wakacji planuję trochę pokoncertować? – zapytałam,
powracając do mojej niewinnej miny. – Wiem, że nie pochwalasz mojej decyzji.
Dlatego odwiedziłabym tylko Francję. Byłabym tam tylko jeden dzień, pojechałbyś
ze mną, co?
Voldemort
uniósł jedną brew. Moje gorączkowe prośby zrobiły na nim jeszcze mniejsze
wrażenie, niż wszystko, co do tej pory powiedziałam.
- Patrz mi
na usta – rzekł. – Nie.
Wstał,
przez co zsunęłam się z jego kolan na kamienny tron. Zaczął się powoli
przechadzać po komnacie, unikając mojego spojrzenia. A było czego unikać.
Chciałam pokazać mu, jak bardzo jestem niezadowolona. Przez chwilę pomyślałam,
że może mogłabym zacząć krzyczeć, aż w końcu mi ulegnie, ale stwierdziłam, że
jestem za stara na takie wybuchy. Postanowiłam zrobić coś znacznie gorszego.
Coś, czego nigdy bym nie zrobiła, chyba że w wielkim gniewie.
Podbródek
mi zadrżał, a ja rozpłakałam się jak dziecko. Ukryłam twarz w dłoniach i
starałam się płakać tak głośno, żeby Voldemort jakoś zareagował. W najgorszym
wypadku ktoś, ściągnięty tymi hałasami, postanowiłby sprawdzić, co się dzieje.
I jakoś by się wtedy wszystko poukładało.
Czarny Pan
rzeczywiście do mnie podszedł.
- Sophie,
płaczem niczego nie zyskasz – powiedział do mnie najłagodniej, jak mógł to
powiedzieć Lord Voldemort. – Masz, wytrzyj sobie nos i wracaj na przyjęcie.
Wyczarował
białą, jedwabną chusteczkę i podał mi ją. Wydmuchałam w nią hałaśliwie nos i
odezwałam się urywanym głosem:
- M-mama
by mnie n-na pewno puściła. I nie mam na m-myśli Bes, tylko t-twoją siostrę!
Gdyby mnie nie wyrzuciła z domu, l-lepiej by mnie wychowała. Bo ty zachowujesz
się jak egoista, wcale nie zależy ci na moim bezpieczeństwie, tylko po prostu
nie chcesz się ze mną rozstawać! I myślisz, że jeśli ja tutaj będę, to Zakon
Feniksa cię nie zaatakuje!
Voldemort
miał taką minę, jakby chciał mnie uderzyć, ale szybko się opanował. Wyprostował
się z płonącymi oczami. Musiałam przegiąć. W sercu poczułam ukłucie wyrzutów
sumienia, ale tęsknota za ojczyzną była silniejsza. A Czarny Pan powinien
wiedzieć, co u mnie jest na pierwszym miejscu. Musiałam to powiedzieć.
- Dobrze –
warknął. – Jedź. Jedź i nie wracaj.
Ruszył w
stronę drzwi, otworzył je i wyszedł, trzaskając nimi tak, że aż zawiasy
zaskrzypiały. Poczułam się bardzo głupio. Również wstałam, ale tylko po to,
żeby nastawić wielkie, drewniane radio, stojące w kącie, obok kominka. Niektóre
meble stały tu tylko po to, żeby stać, a to radio z pewnością nigdy nie było
używane. Całkiem zakurzone, brudne… Naprawdę się zdziwiłam, że jeszcze działa.
Różdżką wyczarowałam swoją ulubioną płytę. Mimo że wykonywałam inną muzykę,
patriotyczne pieśni były dla mnie o wiele bardziej interesujące i dające do
myślenia. W porównaniu do nich, moje piosenki były po prostu śmieszne.
Usiadłam
na swoim tronie i oparłam podbródek o zaciśniętą pięść. Przesadziłam. Nie
powinnam tego mówić. Dalej miałam przed oczami wyraz twarzy wuja. Patrzył na
mnie, jakby mnie pierwszy raz zobaczył.
Po
kilkunastu minutach ktoś zapukał. Z pewnością nie był to Voldemort. On nie
pukałby do drzwi swojego pokoju. Nie odezwałam się nawet. Chciałam być sama.
Ale ten ktoś mimo wszystko wszedł do środka.
Podniosłam
głowę, kiedy zobaczyłam młodszego brata.
-
Spirydion? Co ty tu robisz? – zapytałam i wycelowałam różdżką w radio, żeby
przyciszyć muzykę. – Nie powinieneś się teraz sam wałęsać po domu. Chyba
zrobiłam coś naprawdę głupiego.
Spirydion
usiadł na tronie Czarnego Pana. Nie wydawał się być zaniepokojony tym, że po
domu grasuje wściekły Lord Voldemort.
- Wygląda
na to, że impreza nie jest udana – zauważył.
- Nie
jest, to wszystko przez ten głupi list – odpowiedziałam, wskazując na zmięty
kawałek papieru, leżący kilka centymetrów ode mnie na podłodze. Spirydion
podniósł go, rozprostował i przeczytał w milczeniu. Kiedy skończył, spojrzał na
mnie z nieukrywaną radością w oczach.
- Wracasz
do Francji – zauważył. – Ja też chciałbym mieć już siedemnaście lat, choćby
dlatego, żeby otrzymać takie pozwolenie.
Podbródek
mi zadrżał, a łzy, tym razem już nie wymuszone, popłynęły mi po policzkach.
- Teraz
już nie jestem pewna, czy chcę jechać – udało mi się z siebie wyrzucić. – Na
początku, kiedy zapytałam Czarnego Pana, czy mi pozwoli, nie chciał się
zgodzić. W końcu powiedziała mu, że okropnie mnie wychował, i że wolałabym
mieszkać z jego siostrą niż z nim, a on wtedy kazał mi sobie tam jechać i już
nie wracać…
Ukryłam
twarz w dłoniach i wybuchnęłam płaczem. Spirydion poklepał mnie pocieszycielsko
po ramieniu.
- Jestem
niezdecydowana jak obżarta baba w ciąży – dodałam, nie podnosząc głowy.
Młodszy
brat wyczarował chusteczkę i otarł mi ją oczy.
- Uspokój
się – powiedział mi stanowczo, głaszcząc mnie po policzku. – Idź odnaleźć wuja,
porozmawiaj z nim…
Wstałam.
Jeszcze nigdy Spirydion nie okazał się tak przydatny, jak teraz. Bez słowa
wybiegłam z pokoju, po czym zatrzymałam się gwałtownie u szczytu schodów. Dokąd
miałam pójść? Jeśli Voldemort chciał, żeby nikt go nie znalazł, to tak będzie.
Podwinęłam rękaw i dotknęłam Mrocznego Znaku. Chciałam, żeby wyczuł, że go
szukam.
Weszłam po
schodach na piętro, gdzie znajdował się fortepian, na którym nie pozwalano mi
grać. Do tego czasu nie dowiedziałam się, dlaczego. Po prostu poczułam, że tam
powinnam pójść. Tam kiedyś pogodziliśmy się po jednej z naszych gorszych
kłótni.
- Tak
myślałam, że tu będziesz – odezwałam się cicho.
Voldemort
stał odwrócony plecami do drzwi. Nawet nie zareagował, kiedy weszłam czy przemówiłam.
Od naszej sprzeczki minęło zaledwie pół godziny, więc Czarny Pan nadal był na
mnie obrażony. Łatwo mogłam go teraz zdenerwować. Nigdy chyba nie próbowałam go
przeprosić z wyłącznej potrzeby serca. Podeszłam do niego i ostrożnie położyłam
mu rękę na ramieniu.
-
Przepraszam, nie powinnam tego mówić – dodałam. – Jeśli ci zależy, mogę zostać
tutaj. Ale powiedz już coś.
- Skoro
tak źle ci ze mną, to po co tutaj przyszłaś? – zapytał z wyraźną złością.
- Nie
rozumiesz? Ja tak tylko powiedziałam, wcale tak nie myślę – powiedziałam,
przytulając się do niego.
Czarny Pan
odwrócił się do mnie twarzą. Nie było na niej wściekłości czy goryczy. Był
spokojny, a jedyną emocją, którą teraz okazywał, było rozczarowanie.
- Wiem o
tym. Ale mówiąc takie rzeczy bardzo mnie rozczarowałaś – rzekł i odsunął mnie
od siebie. – Wiedz, że gdyby to było bezpieczne, pozwoliłbym ci jechać. Ale nie
jest, dlatego nie wyrażam zgody. Jesteś już dorosła, a zachowałaś się jak
dziecko.
Westchnęłam
ciężko. Metoda, którą teraz obrał, bardzo mi się nie spodobała. Nie okazywał
żadnej złości, nie krzyczał… mówił spokojnie, co doprowadzało mnie wprost do
szału. Zapytałam go, czy będę mogła pójść na przyjęcie, które organizuje mi
Bes. Tylko skinął sztywno głową i zostawił mnie samą w tym pełnym kurzu pokoju.
~*~
Chciałam
tu opisać jeszcze to drugie przyjęcie, ale muszę napisać rozdział na Czwórkę
Hogwartu. Końcówka niezbyt udana, ale straciłam trochę wenę, bo przez psujący
się Internet nie mogłam się skupić. Cóż, to już ostatni rozdział w podczas
wakacji. Postaram się coś opublikować pierwszego września. A później… nie wiem,
jak to będzie. Wiem jednak na pewno, że rozdziały będą o niebo rzadziej niż
dawniej. Dedykacja dla Caitlin :*
Armand
odprowadził mnie z powrotem do domu Syriusza. Weszliśmy przez okno, tak, by nie
fatygować właściciela. Postanowiłam, że nikomu nie powiem o tym, co wydarzyło
się tej nocy. Ani Bes, ani wujowi. Nawet Barty się nie dowie. Nie chcę, żeby
przeze mnie podjął decyzję, której będzie żałował do końca świata. Wiem, że
zrobiłby dla mnie wszystko, nawet pozwolił się przemienić, byleby tylko rada
nic mi nie zrobiła. Jeśli mi się uda w ciągu tych dziesięciu lat przekonać
Croucha, by zmienił zdanie, to poddam się starożytnemu rytuałowi z radością. A
jeśli nie… cóż, dowiem się, co jest za drzwiami. Bo nigdy nie chciałabym nikomu
innemu zrobić tego, co zamierzałam zrobić Bartemiuszowi. Po prostu nie znałam
osoby, która lepiej nadawałaby się na wampira.
Wśliznęłam
się do łóżka. Było już bardzo późno. Albo bardzo, bardzo wcześnie rano.
Mniejsza o to. Słońce już powoli wschodziło. Oko zwykłego śmiertelnika nigdy by
tego nie dostrzegło, ale dla naszych oczu, oczu nieśmiertelnych widać było już
słońce. Dlatego Armand, na którego gorące promienie działały śmiertelnie,
pocałował mnie tylko w policzek i wymknął się przez okno. Nawet nie zauważyłam,
jak wzbija się w powietrze i odlatuje. Nie pozostało mi nic innego, jak
przekręcić się na drugi bok, zamknąć oczy i czekać na nadejście snu.
*
U Syriusza
spędziłam następny cały dzień. Słowem się nie odezwałam na temat tego, co
przeżyłam w nocy, udałam tylko, że dobrze się wyspałam. Gdybym mogła,
zabawiłabym tam dłużej, ale po śniadaniu przyleciała sowa z listem,
zaadresowanym do mnie. Po piśmie od razu rozpoznałam, że nadawcą jest wuj; po
rozerwaniu koperty okazało się, że się nie myliłam. Voldemort w liście kazał
wracać mi do domu, bo z okazji moich siedemnastych urodzin, które wypadają
siódmego lica, czyli jutro, zorganizował małe przyjęcie. Cóż, sądząc po tym,
jak on potrafi organizować różne rzeczy, to będzie tam mnóstwo Śmierciożerców,
strasznie mroczny klimat i cisza. Tak, właśnie cisza. Bo nie mam pojęcia, o czym będę podczas mojej
imprezy rozmawiała ze Śmierciożercami, którzy idą na nią tylko z trzech
powodów. Po pierwsze, warto jest zobaczyć mnie na jakimś przyjęciu, bo zawsze
mogę zrobić coś głupiego. Po drugie, trzeba oczywiście podlizać się swojemu
panu, pokazać mu, jak to bardzo się lubi jego siostrzenicę. No i po trzecie,
dla niektórych pewnie najważniejsze. Będzie całkiem znośne żarcie, jak sądzę.
Z
niepokojem obserwowałam przygotowania do imprezy. Czarny Pan nie pozwalał mi
przebywać w wielkiej komnacie na parterze, gdzie owa zabawa miała się odbyć,
ani nawet w pobliżu niej. Udało mi się zauważyć, że Glizdogon wnosi do owego
pokoju jakieś dziwne części. Śmiem przypuszczać, że powstanie z nich długi
stół, przy którym spędzę jutrzejszy dzień. Powiem szczerze, nie bardzo
cieszyłam się na te urodziny. Owszem, będę już dorosła, a Czarny Pan nie będzie
mógł już o mnie decydować, co było dla mnie najważniejsze, ale Voldemort nie
miał talentu do organizowania przyjęć. O wiele bardziej ciekawa byłam tej, nad
którą pracowała Bes. Tuż przed kolacją dostałam od niej list, w którym bardzo
mętnie opisywała mi przygotowania.
Możesz być pewna, że Ci się spodoba. Znam
Cię przecież. Powiem tylko tyle: będzie mnóstwo ludzi, ale Twoje siedemnaste
urodziny ujrzy o wiele więcej osób. Nie tylko czarodzieje, ale i mugole ciekawi
są tej imprezy.
Do zobaczenia za dwa dni.
Bes
Moje
urodziny ujrzy bardzo wielu ludzi. Ciekawa jestem, jak to zrobi. No i też
interesujące jest, jak to mnóstwo osób zmieści się w Dziurze, ale to wszystko
zostawiam już na głowie mojej mamy.
Barty,
jako bardzo ważny Śmierciożerca, nie brał udziału w organizowaniu mojego
przyjęcia. I bardzo dobrze. Nie chciałam, żeby zajmował się tak głupimi
rzeczami. Zwłaszcza, że chodziło o mnie. Dlatego niedługo przed rozpoczęciem
imprezy, kiedy jeszcze trwały przygotowania, przyszedł do mojego pokoju, żeby
życzyć mi tego, co się życzy solenizantowi. Zdrowia, szczęścia, spełnienia
wszystkich marzeń, takie tam. Już wcześniej uprzedziłam go, żeby nawet nie
ważył mi się kupować prezentu, bo i tak go nie przyjmę. Nie lubiłam tego,
urodziny były dla mnie mało znaczącą uroczystością.
- Jak się
czujesz? – zapytał mnie, obserwując jak ubieram czarną, koronkową sukienkę.
- W jakim
sensie?
- No,
dzisiaj stajesz się dorosła – Barty trochę bardziej rozwinął temat. – To musi
być wyjątkowe uczucie.
- Ja
stałam się dorosła już dawno – mruknęłam, zawiązując machnięciem różdżki
ozdobny gorset. – To dla mnie po prostu kolejne urodziny, które zbliżają mnie
nieuchronnie do śmierci.
Crouch
zaśmiał się cicho, jakbym opowiedziała wyjątkowo śmieszny dowcip.
- Jesteś
nieśmiertelna, nigdy nie umrzesz.
- Sądzę,
że dzień mojej śmierci może nadejść już całkiem niedawno – odpowiedziałam,
ważąc słowa. – Może jutro albo za jakieś dziesięć lat…
Wyprostowałam
się i obróciłam dookoła, żeby zobaczyć efekt w podłużnym, prostokątnym lustrze,
wiszącym po wewnętrznej stronie jednej z drzwi szafy.
- No, ja
jestem już gotowa, mogę iść – powiedziałam, mierząc Barty’ego oceniającym
spojrzeniem. – Myślisz, że już wszystko skończyli? Nie chcę stresować Czarnego
Pana, przynajmniej dzisiaj.
Crouch
wstał z fotela, chwycił mnie za rękę i oboje zeszliśmy na parter. Ku mojemu
zdziwieniu zdałam sobie sprawę, że z pokoju, w którym miała odbywać się
impreza, wydobywał się gwar rozmów. Nie wiem, o co chodziło Czarnemu Panu.
Chciał, żebym wkroczyła na imprezę spóźniona?
Kiedy
uchyliłam drzwi, a potem weszłam do środka, ku uldze stwierdziłam, że nikt nie
zrobił sobie nic z mojej obecności. Nie lubiłam, kiedy tak wytworni ludzie
gapią się na mnie, zwłaszcza na moich urodzinach. Miałam do tej uroczystości
dziwny dystans. Może, gdyby urodziny odbywały się bardziej, jak to się mówi,
„na luzie”, czułabym się swobodniej. Ale kiedy wytworne, dystyngowane osoby
siadają sztywno na krzesłach i patrzą na mnie tymi zimnymi, wyczekującymi
oczami, bardzo się denerwuję. Na szczęście Voldemort nie postawił wielkiego
stołu, jak się spodziewałam, ale coś na wygląd małej sceny. A więc uważał, że
będę chciała coś zaśpiewać… Całkiem słusznie, bo taka myśl błąkała mi się po
głowie.
Ludzie
stali wszędzie. Nie miałam pojęcia, że mamy tylu Śmierciożerców. Albo
przynajmniej tylu zwolenników, bo z pewnością nie wszyscy daliby sobie wypalić
Mroczny Znak na ramieniu. Zobaczyłam kilku Anglików. Tak, z pewnością byli to
Anglicy. Kiedy podeszłam bliżej, mówili po polsku z bardzo silnym, angielskim
akcentem.
Ktoś
postukał mnie palcem w ramię. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam znajomą twarz
mężczyzny.
- Jacques,
jednak cię wpuścili! – ucieszyłam się.
- Nie było
łatwo, ale jakoś się udało – odparł. – Trochę sztywne towarzystwo, nie uważasz?
- Nie znam
większości z tym ludzi – przyznałam.
Chciałam
coś jeszcze powiedzieć, ale nadszedł Voldemort. Minę miał niezbyt wyraźną, ale
to mnie nie zdziwiło. On rzadko kiedy był zadowolony. No a teraz jeszcze musiał
wpuścić na moją imprezę urodzinową brata męża swojej znienawidzonej siostry.
- I jak ci
się podoba? – zapytał, przyglądając mi się uważnie. Pewnie chciał wychwycić,
czy nie kłamię.
- Cóż,
jest… - zawiesiłam głos i spróbowałam się uśmiechnąć. – Jest interesująco, ale
większości z tych osób nie znam.
- Ale
poznasz, bo to nasi zwolennicy – wyjaśnił. – Chodź, czas na krojenie tortu.
Spojrzałam
na niego z wyrzutem.
- Wiesz,
że nie lubię takich słodkich rzeczy.
- Ale
dowiedziałem się, że tort musi być na urodzinach.
Chwycił
mnie za ramię i poprowadził do dużego, okrągłego stołu, który przy okazji robił
też za podstawkę dla tortu. Tak wielkiego ciasta nie widziałam jeszcze nigdy,
ale nic dziwnego, skoro w pomieszczeniu znajdowało się około dwustu osób. Był
to okrągły, czteropiętrowy tort czekoladowy z ozdobami z zielonego lukru.
Voldemort zarządził ciszę. Nikt nie ośmielił się tego nie posłuchać. Poczułam
się nieco skrępowana, bo teraz patrzyło na mnie dwieście par oczu należących do
wytwornych ludzi, oczekujących ode mnie przykładnego zachowania. A ja wcale nie
byłam bardzo dobrze wychowana, co jest skutkiem życia z Ghostami. Byli prostymi
ludźmi, a nie jakimiś arystokratami.
Ktoś
zapalił świeczki jednym machnięciem różdżki. Wszyscy utkwili we mnie oczekujący
wzrok, ale zdmuchnąć świeczek nie mogłam, choćbym bardzo chciała. Byłam za
niska, a te znajdowały się na samym szczycie tortu.
- O tym
nie pomyśleliście, co? – mruknęłam, patrząc na wuja.
On bez
słowa chwycił mnie pod ręce, jakbym była szmacianą lalką i uniósł wysoko nad
głową. Nie była to wygodna pozycja, ale do dmuchania świeczek wystarczyła.
Wzięłam głęboki oddech i zdmuchnęłam wszystkie siedemnaście płomyczków.
Rozległy się suche, całkowicie pozbawione emocji brawa, po czym ludzie z
powrotem pogrążyli się w rozmowie. Wielu z nich przeciskało się przez tłum, by
złożyć mi życzenia. Były to chyba najdziwniejsze urodziny, jakie obchodziłam. A
było ich już kilka, prawda?
Odnalazłam
wuja, ku mojemu zdumieniu, w jego komnacie. Siedział na swoim tronie i gładził
długim, białym palcem łeb Nagini.
- Dlaczego
nie jesteś na dole? – zapytałam.
- Jestem
za stary na imprezy – odparł.
-
Zaprosiłeś na moje urodziny gości, których nawet nie znam – powiedziałam z
nutką złości w głosie. – I ja mam się tam dobrze bawić?
- Przygotowałem
ci tamten podest – odrzekł. – Jeśli chcesz, możesz sobie pośpiewać. Bez
wątpienia powiesz publikę.
- No tak,
ale nie zostawiaj mnie tam samej.
Czarny Pan
wstał. Wiedziałam, że jestem w stanie przekonać go do wszystkiego, ale nie
miałam pojęcia, że po tak szybkim czasie. Z szerokim uśmiechem chwyciłam go za
rękę i zeszłam do komnaty na parterze. W tym wielkim tłumie nieznanych mi
twarzy wypatrzyłam jedynie postać Bellatriks i Lucjusza Malfoya. Jakie to
głupie. Już nigdy nie poproszę wuja, żeby przygotował dla mnie jakiekolwiek
przyjęcie.
Weszłam na
metalowy, lśniący podest. Musiałam wystrzelić z różdżki kilka razy petardę, by
publika zwróciła na mnie uwagę.
- Eee…
skoro to moje urodziny, a ja zajmuję się muzyką, tak sobie pomyślałam, że tak
sobie pomyślałam, że może zaśpiewam coś, by uprzyjemnić sobie i wam tę imprezę
– powiedziałam, rozglądając się nieśmiało po sali.
Rozległ
się pomruk, wyrażający zgodę. Po raz pierwszy odczułam na scenie coś, czego
jeszcze nigdy nie czułam. Nie radość, nie uniesienie, ale tremę
- Bum bum be-dum bum bum be-dum bum*
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
What's wrong
with me?
Why do I
feel like this?
I'm going
crazy now
No more gas
in the rig
Can't even
get it started
Nothing
heard, nothing said
Can't even
speak about it
All my life
on my head
Don't want
to think about it
Feels like
I'm going insane
Yeah
It's a thief
in the night
To come and
grab you
It can creep
up inside you
And consume
you
A disease of
the mind
It can
control you
It's too
close for comfort
Throw on
your break lights
We're in the
city of wonder
Ain't gonna
play nice
Watch out,
you might just go under
Better think
twice
Your train
of thought will be altered
So if you
must faulter be wise
Your mind is
in disturbia
It's like
the darkness is the light
Disturbia
Am I scaring
you tonight
Your mind is
in disturbia
Ain't used
to what you like
Disturbia
Disturbia
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Faded
pictures on the wall
It's like
they talkin' to me
Disconnectin'
your call
Your phone
don't even ring
I gotta get
out
Or figure
this shit out
It's too
close for comfort
It's a thief
in the night
To come and
grab you
It can creep
up inside you
And consume
you
A disease of
the mind
It can
control you
I feel like
a monster
Throw on
your break lights
We're in the
city of wonder
Ain't gonna
play nice
Watch out,
you might just go under
Better think
twice
Your train
of thought will be altered
So if you
must faulter be wise
Your mind is
in disturbia
It's like
the darkness is the light
Disturbia
Am I scaring
you tonight
Your mind is
in disturbia
Ain't used
to what you like
Disturbia
Disturbia
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Release me
from this curse
I'm trying
to remain tame
But I'm
struggling
You can't
go, go, go
I think I'm
going to oh, oh, oh
Throw on
your break lights
We're in the
city of wonder
Ain't gonna
play nice
Watch out,
you might just go under
Better think
twice
Your train
of thought will be altered
So if you
must faulter be wise
Your mind is
in disturbia
It's like
the darkness is the light
Disturbia
Am I scaring
you tonight
Your mind is
in disturbia
Ain't used
to what you like
Disturbia
Disturbia
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Bum bum be-dum bum bum
be-dum bum
Czarny Pan
może i miał trochę racji. Moja piosenka rozruszała gości, może nawet mnie
polubili…
Zauważyłam,
że przez tłum przeciska się jakiś mężczyzna. Wyglądał na doręczyciela albo
mugolskiego listonosza. Chyba bardzo się wystraszył, przynajmniej takie emocje
malowały się na jego twarzy. Dopchał się do mnie, po czym wyciągnął ze
skórzanej torby jakąś kopertę. Nie była zrobiona z pergaminu, lecz ze zwykłego,
cienkiego papieru.
- Proszę
pokwitować – powiedział mi trochę wystraszonym tonem.
Cokolwiek
to znaczyło, wzięłam od niego niebieski długopis i złożyłam podpis na kartce,
którą podetknął mi pod nos. Nie znałam niestety wszystkich polskich słów, ale
otworzyłam kopertę i wyciągnęłam z niej list. Szybko przeczytałam, co było tam
napisane. Poczułam, jakby jakaś wielka kula lodu opadła mi na dno żołądka. Już
wyjaśniło się, dlaczego nie mogłam odwiedzić ukochanej ojczyzny.
~*~
Miałam ten
rozdział dodać tuż po pielgrzymce, ale nie miałam czasu. Kończą się wakacje, a
ja mam coraz więcej na głowie. Przepraszam. Przepraszam też za to, co pisze w
informacji. Ale to prawda. Mam tak zepsuty komputer, że o włączeniu Photoshopa mogę
tylko marzyć. Ledwo otwiera mi się Word. Choćbym chciała, nie dam rady dodać
następnego rozdziału. Dlatego zawiesiłam wszystkie moje blogi. Zmuszają mnie do
tego okoliczności. Tata obiecał, że komputer naprawi mi za rok, ale znając go
mogę śmiało stwierdzić, że zrobi to po upływie co najmniej dwóch lat. Zresztą,
może to ułatwi mi naukę w liceum, pisanie nie będzie mnie rozpraszać. Miejmy
nadzieję, że tata naprawi komputer szybciej, niż za umówiony rok. Zawiesiłam
wszystko, tylko nie Selene Snape, bo mam już gotowy Epilog, jutro
prawdopodobnie tam się pojawi. Ten rozdział dedykuję Wam wszystkim, miejmy
nadzieję, że cierpliwym czytelnikom. Ufam, że będziecie wyrozumiali dla mnie i
mojego komputera.
* Rihanna
"Disturbia", Tu tłumaczenie.
Nie
obudził mnie jakiś konkretny odgłos. Po prostu zbudził mnie jakby… czyjś wzrok?
Otworzyłam oczy. Przez chwilę nie widziałam nic, bo księżyc ukryty był za
chmurami. Moje oczy bardzo szybko przyzwyczaiły się do gęstej ciemności.
Zobaczyłam sylwetkę mężczyzny z długimi włosami, siedzącymi na brzegu mojego
łóżka i bez wątpienia przyglądającego mi się. Musiał zauważyć, że się
obudziłam, bo poruszył się niespokojnie.
- Lubię
patrzeć jak śpisz – usłyszałam cichy głos. Poznałam, że to Armand.
- Co tu
robisz? – spytałam. – Jak mnie znalazłeś?
- To nie
było takie łatwe, ale Syriusz ma głośne myśli. To bardzo żywiołowy i emocjonalny
mężczyzna, takich słychać najdokładniej – wyjaśnił.
Nie mówiąc
nic więcej, położył się obok mnie. Przez chwilę nie odzywaliśmy się do siebie.
Armand patrzył mi w oczy, ale nie myślał o mnie. Jego wzrok był nieobecny,
jakby duchem znajdował się w zupełnie innym miejscu, niż ciałem. Pogładził
prawą ręką poje włosy, bo lewą podpierał sobie głowę na poduszkach.
-
Pamiętasz, jak nam razem było? – zapytał w końcu.
- Tak –
przyznałam. – Ale ciebie nigdy nie kochałam tak jak Barty’ego. Gdybym myślała trzeźwo,
nigdy by między nami się to nie wydarzyło… sam wiesz.
Pokiwał
głową. Chciałam mu jakoś to szerzej wyjaśnić, ale przecież Armand był
inteligentnym wampirem, nie potrzebował sprostowania, jak większość zwykłych
śmiertelników.
-
Przyszedłeś do mnie w jakimś konkretnym celu? – spytałam cicho.
- Dobrze,
że pytasz – odpowiedział, siadając nagle sztywno na łóżku. – Wkrótce będziesz
mieć siedemnaście lat. Jesteś czarownicą, więc stajesz się dorosła o rok
wcześniej, niż mugole. Dlatego jesteś traktowana inaczej, jak
wampiry-czarodzieje. Nie jest ich tak wielu, jak nas, ludzi, którzy byli
mugolami, zanim otrzymali Mroczną Krew. Wiem, że to przede wszystkim moja wina,
że musisz teraz spotkać się z Wielką Radą.
- Co to
jest ta cała Wielka Rada?
- To rada
najstarszych wampirów na świecie. A ty, jako pół-wampirzyca, musisz spotkać się
z nią, żeby podjąć decyzję co do twojej przyszłości – wyjaśnił. – Dlatego
zabieram cię już dzisiaj, żeby załatwić to przed twoimi urodzinami. Sądzę, że
kiedy skończysz już siedemnaście lat, wydarzy się coś, przez co zapomnisz o
wszystkim, co się dotąd działo.
Te dziwne,
pełne niedomówień słowa Armanda rozpaliły we mnie palącą ciekawość, ale nie
mogłam zajrzeć mu do umysłu, żeby się dowiedzieć, co się stało. Spojrzałam mu w
oczy, ale te mówiły, że moje prośby i tak na nic się nie zdadzą, więc nie
zapytałam o owo wydarzenie.
- Kiedy ta
cała Rada ma mnie przyjąć? – spytałam z bardzo niezadowoloną miną. – I gdzie?
- Dziś w
nocy – odparł. – W głównej kwaterze wampirów. Chodź.
Chwycił
mnie za rękę, podszedł do okna i otworzył je na oścież. Niebo nadal pokrywały
ciemne chmury, jednak księżyc zdołał się trochę przez nie przebić. Deszcz
przestał padać. Powietrze było lekkie i chłodne, przesycone zapachem ozonu.
Armand wiedział, że bardzo dobrze potrafię latać, więc zacisnął mocno palce
wokół mojego prawego nadgarstka, żeby mnie poprowadzić. Oboje wystrzeliliśmy w
powietrze niczym strzały w kuszy.
Armand
latał o wiele szybciej niż ja, więc można powiedzieć, że raczej ciągnął mnie
niż prowadził. Po dziesięciu minutach dotarliśmy do jakiegoś piaszczystego
miejsca. Było ciemno, ale tu księżyc nie był przysłonięty przez chmury, więc
pustynia pokryta była srebrną poświatą.
- Czy my
jesteśmy w Egipcie? – zapytałam.
- Zgadza
się – przytaknął wampir, rozglądając się bacznie dookoła.
-
Myślałam, że naszym rodzinnym miastem jest Paryż.
Mogę
powiedzieć, że bardzo się zawiodłam. Przez te cudowne dziesięć minut myślałam,
że zobaczę Francję pierwszy raz od bardzo wielu lat.
- Bo jest
– odpowiedział cicho. – Ale poinformowałem Radę, że nie możesz tam przebywać,
więc postanowili zgromadzić się w rodzinnym kraju Rodziców.
Oczywiście
mówił o Pierwszych Rodzicach, Akashy i Enkilu. Podobno zostali przemienieni w
wampiry przez samego szatana, a ogarnięci obsesyjnym pragnieniem krwi,
mordowali ludzi i pili ich krew tak długo, aż zamienili się w żywe posągi.
Podobno w każdej chwili mogą przybrać swoją zwyczajną postać, tylko po prostu
im się nie chce. Od czasu do czasu właśnie to robią, a niektóre wampiry
przynoszą im ofiary. Nie wiem. Nie znam dokładnie tej historii.
Armand
zaprowadził mnie do jakiejś starej, wystającej chałupy. Wyglądała na taką,
która przy najlżejszym powiewie wiatru mogła się rozlecieć. Mój Mistrz nie
omieszkał mi o tym powiedzieć, wyjaśniając przy okazji, że jeden z
wampirów-czarodziejów rzucił na nią zaklęcie, by nikt ani nic nie mogło jej
zniszczyć. A wejść do środka mógł tylko wampir lub człowiek albo cokolwiek, w
towarzystwie wampira.
W środku
nie było nic, oprócz klapy w podłodze. A właściwie w ziemi, bo tej podłogi nie
było. Wszędzie leżał tylko zimny piach. Armand bez problemu podniósł klapę.
Naszym oczom ukazały się schody, biegnące głęboko w ciemność. Mistrz nie okazał
najmniejszej emocji, tylko chwycił mnie za rękę i poprowadził krętymi schodkami
w dół. Sala musiała znajdować się bardzo głęboko pod ziemią, bo szliśmy bardzo
długo, około pół godziny. A kiedy już dotarliśmy do celu…
- Które są
właściwe? – zapytałam, omiatając po kolei każde z trzech drzwi. Do niskiego
sufitu przymocowana była żelazna, zardzewiała lampa z wiecznym ogniem,
zapalającym się, gdy tylko ktoś tu wchodził.
- Każde –
odparł, unosząc lewą rękę do ust. – Trzeba tylko krwi wampira, by je otworzyć.
Długim
kłem zrobił podłużną, wąską ranę tuż nad nadgarstkiem, pochylił go nad maleńki,
kamienny kieliszek przy środkowych drzwiach, a kilka kropelek krwi prawie
natychmiast go wypełniły. Drzwi otworzyły się z przeciągłym jękiem zawiasów.
Naszym
oczom ukazał się szeroki, długi korytarz, ale zupełnie inny, niż ten, w którym
się znajdowaliśmy. Był cały zrobiony z śnieżnobiałego marmuru, do ścian przykręcone
zostały złote plakietki, na których stały wiecznie płonące świece, oświetlające
hol. Na samym końcu korytarza znajdowały się wysokie, drogocenne drzwi z
tajemniczymi, nieznanymi mi symbolami i odrażającymi scenami. Armand szybkim
krokiem przeszedł przez hol. Wyglądał na zaniepokojonego.
- Oni już
czekają, trochę się spóźniliśmy – wyszeptał, kiedy znaleźliśmy się już przy
drzwiach.
- To dla
mnie nie nowość – mruknęłam, a Mistrz pchnął dwuczęściowe drzwi, które
natychmiast się przed nim otworzyły.
Za nimi
znajdowała się wielka komnata, również wykonana z szarego marmuru. Na podeście
znajdowało się osiem marmurowych, rzeźbionych tronów, a na nich osiem postaci.
Pierwsza osoba była całkiem czarna w porównaniu do reszty. Był to mężczyzna,
miał długie, czarne włosy splecione w dredy, sięgające niemal pasa. Oczy pałały
mu w ciemnej twarzy. Ubrany był w skórzaną przepaskę, na nagiej piersi wisiał
złoty naszyjnik z drogimi kamieniami. Po jego lewej stronie siedziała kobieta.
Miała czarne włosy, splecione w kok, oczy niebieskie, ale bardzo wąskie, jakby
pochodziła z Chin lub Japonii. Ubrana była w szatę z niebieskiego jedwabiu, jej
długie, kościste palce zdobiły pierścienie z drogimi opalami. Na trzecim tronie
siedział mężczyzna. Miał długie włosy, tyle że barwy kasztanu, bardzo kręcone,
zupełnie jak runo baranka, sięgające ramion. Był równie blady, jak owa kobieta,
ale widać było, że pochodził z jakiegoś kraju, gdzie było bardzo ciepło. Obok
niego siedziała kobieta, ubrana zupełnie jak jakaś egipska królowa. Miała
ciemną karnację, oczy obramowane czarną kredką, a na głowie egipską koronę. Na
swoim tronie siedziała sztywno, a ręce miała skrzyżowane na piersiach, jak
mumie w grobowcach. Na sąsiednim tronie znajdował się mężczyzna z krótkimi,
ciemnymi włosami. Miał zwyczajną, granatową szatę czarodzieja, ale jego
spojrzenie wydało mi się tak pogardliwe, że od razu zapałałam do niego
niechęcią. Obok niego siedział mężczyzna o łagodnej twarzy, ale Dość ostrym
spojrzeniu szarych oczu. Miał brązowe włosy, trochę grube rysy twarzy i czarną
szatę czarodzieja. Na przedostatnim tronie siedziała jedyna jasnowłosa kobieta.
Platynowe loki opadały jej łagodnie na nagie ramiona, wzrok miała najbardziej
łagodny. Była nordyckiej urody, musiała być najwyższa z całej siódemki. Ubrana
była w falbaniastą, czarną suknię, nie miała też butów. Ostatnią intrygującą
postacią był jasnowłosy mężczyzna. Od razu go poznałam. To był Marius, ubrany
jak zwykle w swój szkarłatny płaszcz. Uśmiechnął się do mnie lekko, kiedy
spojrzałam mu w oczy.
Armand
wystąpił krok na przód i pokłonił się.
-
Przyprowadziłem Sophie Serpens, na wasze osobiste żądanie – rzekł.
- Bardzo
dobrze – odezwała się kobieta o wyglądzie egipskiej królowej. Miała bardzo
ostry, nieprzyjemny głos, sprawiający, że włosy stawały dęba na karku. –
Znalazłaś się przed Wielką Radą Nieśmiertelnych. Wiemy, że za dwa dni kończysz
siedemnaście lat, czyli, według prawa czarodziejów, stajesz się pełnoletnia.
- Tak,
wiem to wszystko – przyznałam, patrząc jej prosto w oczy. Nie mogłam im
pokazać, że się boję. Stałam sztywno wyprostowana, beznamiętna, ale mimo to
uprzejma, by nie urazić czymś Rady.
- Czy
znasz imiona członków Rady Nieśmiertelnych? – zapytała.
Spojrzałam
na Armanda.
- Nie.
Dopiero dzisiaj dowiedziałam się o jej istnieniu – odparłam zgodnie z prawdą.
Egipska
królowa rzuciła krótkie, karcące spojrzenie mojemu Mistrzowi, ale, ku mojemu
zdziwieniu, nie zwróciła mu uwagi. Nadal wpatrywała się we mnie z taką
intensywnością, jakby chciała mnie spalić samym wzrokiem.
- Sophie, Goredenna
Rudo reprezentuje wampiry pochodzące z Afryki – zwrócił się do mnie Mistrz. – Sadako
Fumi, Japonię. Maximus das Warrior Australię, Alimah oczywiście Egipt, Santiago
Francję, Stanisław Zalewski Polskę, Felicja Amerykę, a Marius Wielką Brytanię.
Spojrzałam
na owego mężczyznę z bardzo odpychającą twarzą. A więc to był ten cały
Santiago. Kiedyś słyszałam o nim, był bardzo zaborczym wampirem w teatrze Theatre
des Vampires. No, ale był tu i Polak. Jakoś dziwnie bardziej z nim poczułam
emocjonalną więź, niż z moim rodakiem, Francuzem.
- Pytanie,
które ci zadamy, będzie krótkie, ale przesądzi o twoich losach – przemówiła
wyniosłym tonem Alimah. – Armand nie zrobił cię prawdziwym wampirem. Dlatego
musisz wybrać. Albo zostajesz z nami, albo wybierasz życie śmiertelniczki.
- A więc
można jeszcze to wszystko cofnąć? – zdziwiłam się.
- Tylko
wtedy, kiedy przemiana nie nastąpiła całkowicie.
Mogłam
znów być człowiekiem. Tym samym słabym, marnym śmiertelnikiem, którym był
Barty. Mogłam znów się starzeć i w końcu umrzeć.
- Czy
chcesz pozostać nadal jedną z nas? – zapytała Alimah. – Dlaczego milczysz? Nie
podoba ci się życie wampirzycy?
- Podoba!
– odpowiedziałam natychmiast, przerażona, że Egipcjanka może odebrać moje
milczenie jako odpowiedź przeczącą. – Chcę być prawdziwym wampirem! Ale co mam
zrobić?
- Musisz
przemienić kogoś w nieśmiertelnego – wyjaśniła Alimah. – Masz już może
kandydata?
- Ja… -
zawahałam się. Pomyślałam o Crouchu. Tak, miałam kandydata, ale niepewnego. –
Tak, mam. Ale muszę zrobić to… teraz?
- Nie.
Możesz zrobić to w przeciągu dziesięciu lat. Wiemy i rozumiemy to, że jesteś
jeszcze bardzo młoda. Może chcesz jeszcze trochę się zestarzeć – wtrącił się
Marius. Wszyscy mówili do mnie po angielsku, a ja im w tym języku odpowiadałam,
ale cudowne było ich słuchać, bo każdy miał inny akcent, charakterystyczny do
ich miejsca zamieszkania. – Ale musisz podpisać się pod tym.
Polski
wampir wyciągnął z wewnętrznej kieszeni zwitek pergaminu, wstał i podał mi go,
po czym wrócił na swoje miejsce.
- Własną
krwią – dodał Goredenna z Afryki głosem bardzo podobnym do głosu Kingsley’a.
- Nie ma
sprawy, mogę podpisać – zgodziłam się, rozwijając pergamin.
Było na
nim napisane pismem pełnym zawijasów:
Oświadczam i przysięgam, że w przeciągu
dziesięciu lat od przeczytania tej wiadomości znajdę i przemienię osobę
śmiertelną (człowieka) w istotę nieśmiertelną (wampira). Jeśli złamię tę
przysięgę, zgadzam się na karę, ustaloną przez członków Wielkiej Rady Nieśmiertelnych.
Uniosłam
nieco brwi i spojrzałam na Stanisława Zalewskiego.
- Co to za
kara, o której tu piszą? – zapytałam.
- Jeśli
złamiesz tę przysięgę, dowiesz się – odpowiedziała wymijająco blondynka
Felicja. – Nie chciałabyś wiedzieć, co jest za tamtymi drzwiami.
Wskazała
ręką w stronę drzwi, znajdujących się za podestem. Wyglądały jak zwykłe drzwi
do składziku na miotły, ale skoro to, co za nimi było, miało tak straszną moc
unicestwienia wampira, musiały być jakoś magicznie wzmocnione.
Sadako Fumi
podeszła do mnie i wręczyła mi cienkie, czarne pióro, bardzo podobne do tego,
które miała Umbridge. Ale zauważyłam różnicę. To miało złotą stalówkę i złoty
napis tuż nad nią: WRN. To pewnie skrót od Wielkiej Rady Nieśmiertelnych.
Usiadłam na pierwszym stopniu, prowadzącym do podium i złożyłam swój podpis.
Nic nie pojawiło się ani na mojej dłoni, ani na żadnej części mojego ciała. Po
prostu napis Sophie Serpens zabłysł czerwienią, by po kilku sekundach zaschnąć.
Zwinęłam pergamin i podałam go wampirzycy, podobnej do egipskiej królowej. To
ona chyba była tu przewodniczką, choć wszyscy zdawali się być sobie równi.
- Dobrze,
Armandzie – zwróciła się do niego Felicja. – Możesz już zabrać Sophie.
Mój Mistrz
pomógł mi wstać, chwycił mnie za rękę i bez słowa wyprowadził z komnaty
członków Rady Nieśmiertelnych.
~*~
Wczoraj
napisałam ten rozdział specjalnie po to, by dodać go tuż przed wyjazdem do
Krosna. Ten pomysł z Radą naszedł mnie tak nagle, ale chyba nie zaprzeczycie,
że jest dobry. To zmotywuje Sophie, żeby przemienić Barty’ego. No, to ja już
wyruszam na pielgrzymkę, a rozdział dedykuję Satii :* Zapraszam też na nowo powstałe opowiadanie: link tutaj*.
Kiedy
pojawiliśmy się przed domem, Jacques wyciągnął z kieszeni pęk kluczy, po czym
wsunął jeden z nich do zamka i przekręcił go. Drzwi się otworzyły. Na dworze
panowała taka ciemność, jakby zbliżała się noc. Uwielbiałam taką pogodę.
Jacques poszedł do kuchni, żeby zrobić herbatę, a ja usiadłam na kanapie w
salonie. Rozpadał się deszcz. Krople bębniły w szyby, co chwilę niebo
rozjaśniała błyskawica.
- Nie
wiedziałem, ile słodzisz – usłyszałam za sobą głos.
Jacques
trzymał w ręku różdżkę, która kierowała dwoma filiżankami i srebrną cukiernicą.
- Dwie –
odpowiedziałam i wzięłam od niego filiżankę. Żołnierz wsypał mi do herbaty dwie
łyżki cukru. – Dzięki.
Przez
chwilę milczeliśmy, pijąc herbatę, by zająć czymś ręce. Zauważyłam, że pokój od
mojej ostatniej wizyty wcale się nie zmienił. Nadal wyglądał na prawie
niezamieszkany, plecak stał w tym samym miejscu, był tylko rozpakowany. Kurz na
meblach też się nie zmienił, może tylko trochę go przybyło. Okna były brudne, a
na dywanie widać było drobniutkie ziarenka piasku.
- Po co
właściwie poszedłeś na pogrzeb Dumbledore’a? – zapytałam nagle. – Rozumiem, że
chodziłeś do szkoły za jego rządów, ale wyjechałeś do Francji, nie widzieliście
się i w ogóle.
- Z tych
samych powodów, co ty – odparł, odkładając prawie opróżnioną już filiżankę. – Z
sentymentu i szacunku dla niego.
Nie
odpowiedziałam, tylko nadal wpatrywałam się w brudną szybę. Na zewnątrz
rozhulał się wiatr. Lubiłam patrzeć, jak podrywa liście do góry, a one wirują
dookoła, jakby miało się tam wytworzyć tornado. Do tego wszystkiego brakowało
jeszcze gradu. Jestem pewna, że Barty nie lubił takiej pogody, zwłaszcza
małych, lodowych kulek spadających z nieba. Mogły zniszczyć jego drogocenne
kwiaty. Być może teraz okrywa je wszystkie szmatami i płótnami, by je ochronić.
- Siódmego
lipca mam siedemnaste urodziny – odezwałam się. – Przyjdziesz? To niedaleko od
twojego domu, chyba wiesz, gdzie mieszka Czarny Pan.
- Tak,
wiem – odrzekł, kiwając głową. – Przyjdę, jeśli chcesz. Już staniesz się
dorosła, gratuluję. A rodziców zapraszasz?
- U
Ghostów będę miała osobną imprezę, dzień po urodzinach – odpowiedziałam. – Tam
też możesz przyjść, jeśli nie masz co robić.
Jacques
uśmiechnął się lekko.
- Nie, chodzi
mi o mojego brata i Melanię.
- Ach.
Nic więcej
nie odpowiedziałam. Nie miałam pojęcia, czy mam ich też zapraszać. Gdybym to
zrobiła, to czułabym się niezręcznie, a Voldemort… Cóż, walnąłby ich. Nie,
lepiej ich nie zapraszać. Cóż, Spirydion mógłby przyjść, to nawet wskazane,
gdyby się pojawił, ale nie wiem, czy puszczą go rodzice.
- Najwyżej
na tę drugą imprezę – odparłam po długiej chwili milczenia. – Gdyby zobaczył
ich mój wuj, mogłoby rozpętać się piekło.
Odłożyłam
opróżnioną filiżankę na stolik obok cukiernicy.
- Dzięki
za herbatę – dodałam, wstając. – Muszę już iść.
Jacques
też się podniósł. W tej samotności krótkie chwile spędzone ze mną musiały być
dla niego czymś bardzo ważnym. Chciałam go zapytać, czy we Francji ma kogoś,
już niekoniecznie dziewczynę, ale znajomych, przyjaciół… Ale czułam, że zbyt
słabo się znamy, żeby go o takie rzeczy pytać.
- Kiedy
się zobaczymy? – zapytał.
- Na moich
urodzinach, pasuje ci?
Skinął
głową, ale byłam przekonana, że wolałby wcześniej. Uściskałam go krótko i
wyszłam na zewnątrz. Wiatr natychmiast zaplątał się w moje włosy i narzucił mi
je na twarz, jak kurtynę. Trochę czasu minęło, zanim doprowadziłam je do
porządku. Zaśmiałam się mimowolnie. Całkiem niedaleko stąd był dom Syriusza.
Nieuporządkowany i pełen kurzu jak zawsze.
Odwróciłam
głowę w stronę, w którą szło się do domu Blacków. Przez chwilę myślałam, że to
tylko przywidzenie. Ale kiedy przyjrzałam się lepiej, zobaczyłam znajomą
sylwetkę mężczyzny.
- Syriusz!
– zawołałam i pobiegłam w jego stronę.
Mężczyzna
odwrócił się gwałtownie. Bardzo szybko znalazłam się przy nim, zanim zdążył się
zorientować, co się stało. Ze zdziwieniem pozwolił mi się objąć.
- Nie rób
tak nigdy więcej – odezwał się zadziwiająco łagodnym tonem.
Domyśliłam
się, że chodzi mu o tak szybkie pojawianie się obok niego. Nie różniło się to
zbytnio od teleportacji, więc nie wiedziałam, co mu w tym przeszkadzam, ale
zgodziłam się. Pogłaskał mnie po głowie.
- Dlaczego
się tu kręcisz? – zapytał, kiedy już go puściłam.
- Byłam u
Jacquesa. Mieszka tu niedaleko – wyjaśniłam. – A ty co tu robisz?
-
Przyszedłem po resztę moich rzeczy – odparł.
- A więc
przeprowadzasz się na stałe do Weasleyów?
Syriusz
uśmiechnął się lekko, tajemniczo, jakby właśnie miał zamiar wyjawić mi jakiś
sekret. Nigdy nie czytałam w jego myślach. Nawet nie próbowałam ich słyszeć.
Miałam do niego zbyt duży szacunek.
- Nie
słyszałaś o tym, bo trzymałaś się tylko ze Śmierciożercami – rzekł. – Kupiłem
osobny dom, już dawno temu. Ale nie tu w Polsce. Teraz mieszkam w Anglii.
Radość,
jaką poczułam, kiedy dowiedziałam się o zmianie miejsca zamieszkania Blacka
musiała mi się pojawić na twarzy, bo Syriusz uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Nie była to jednak pełna radość, bo Black będzie odtąd mieszkał bardzo daleko
stąd. Nie chciałam się też ze sobą zgodzić, ale poczułam lekkie ukłucie
zazdrości. Wszyscy powoli wracają do swojej ojczyzny, tylko nie ja. Myślałam,
że teraz, kiedy już skończyłam szóstą klasę, Voldemort prawie zwyciężył, coś
się zmieni. Niestety, nadal było tak samo.
Black
chwycił moją dłoń i poprowadził mnie w stronę domu z numerem dwanaście. Różdżką
otworzył drzwi i wszedł do środka. Przez chwilę wahałam się, czy nie powiedzieć
mu o tym, że czasami sypiał tutaj Marius, ale w końcu zrezygnowałam z tej
pokusy. Kiedy obeszliśmy dom, nigdzie go nie było.
- Mój Boże
– mruknął Syriusz, kiedy światło oliwnych lamp oświetliło hol. – Co tu się
stało?
Przedpokój
zaśmiecony był jeszcze bardziej, niż zwykle. Kiedy weszliśmy do jego pokoju,
zastaliśmy go w jeszcze gorszym stanie, niż bywał zwykle. Kartki książek i
pergaminów plątały się pod nogami, butelki pełne starego, kleistego atramentu
leżały w tych wszystkich śmieciach porozbijane. Kilka zielonych poduszek było
rozdartych. Podejrzewałam, że byli tu Śmierciożercy, w poszukiwaniu jakichś
planów dotyczących Zakonu Feniksa, ale wolałam tego nie wypowiadać głośno.
- I tak
już tu nie mieszkasz – powiedziałam cicho, przyglądając się, jak Black usiłuje
odczepić od ściany pokrytej plakatami i innymi tkaninami o barwie złota i
czerwieni zdjęcia oprawione w prostą, drewnianą ramkę.
Podeszłam
bliżej. Magicznie ruchome zdjęcie przedstawiało czwórkę przyjaciół, mniej
więcej w moim wieku. Syriusz i James obejmowali się ramionami, Remus stał
trochę z boku, z miną uprzejmie zaskoczoną. Natomiast Pettigrew uśmiechał się
niezbyt przekonująco, jakby był co najmniej trochę niezrównoważony.
- Może i
tak – mruknął Black, siłując się z obrazkiem. – Przyczepiłem je Zaklęciem
Trwałego Przylepca.
-
Poczekaj, pomogę ci – wyciągnęłam różdżkę, podeszłam do ściany i obrysowałam
nią ramkę zdjęcia zgodnie z jej kształtem. Rozległ się cichy syk, jakby ktoś
wylał na podłogę butelkę bardzo żrącego kwasu. Chwilę potem obrazek odkleił się
od ściany. Wręczyłam mu go, a ten schował zdjęcie do wewnętrznej kieszeni szaty.
- Możemy
już iść – odezwał się. – Chcesz zobaczyć, jak mieszkam?
- Oddalamy
się od siebie – zauważyłam, kiedy schodziliśmy po schodach. – Powinnam pierwsza
o tym wiedzieć. A tak, dowiaduję się ostatnia.
- Dla mnie
i tak jesteś najważniejsza, księżniczko – odpowiedział, obejmując mnie
ramieniem. – I nie ważne, czy będziesz po stronie Zakonu czy… jego. Zostaniesz
ze mną przez te kilka dni? Bo chyba jestem zaproszony na twoją imprezę, prawda?
- Jasne.
Wyszliśmy
na zewnątrz. Deszcz nie był już taki silny.
- Masz lęk
wysokości? – zapytałam.
- Nie
bardzo.
Chwyciłam
go za szatą na piersiach, po czym wystrzeliłam w powietrze, jak korek z butelki
szampana. Wiatr rozwiał mi włosy. To było coś cudownego. Poczułam się nareszcie
wolna, nieprzytłoczona żadnymi problemami. Zupełnie, jakbym nie miała ciała.
Wleciałam w jakąś chmurę. Zrobiło się bardzo zimno. Nie odczułam tego tak, jak
powinnam odczuć, ale wiedziałam to. Dookoła nas błyskały pioruny.
- Już
wystarczy? – krzyknęłam do Syriusza.
- Tak! –
ryknął. Chyba nigdy nie był tak wysoko w powietrzu, nawet lecąc na miotle. –
Ląduj!
Nie
chciałam go już więcej straszyć. Wylądowałam całkiem niedaleko miejsca, z
którego wzbiliśmy się w powietrze. Black wyglądał na roztrzęsionego, ale i
zafascynowanego.
- Nie wiem,
czy teraz dam radę się teleportować – odpowiedział. Ręce wciąż mu drżały.
- Ja to
zrobię – zaproponowałam i chwyciłam go za nadgarstek.
Nie miałam
pojęcia, gdzie dokładnie znajduje się dom Syriusza i jak się nazywa. Ale
skoncentrowałam się mocno na tym i deportowałam się.
Kiedy
wylądowaliśmy w bardzo wysokiej trawie, rozejrzałam się szybko dookoła. Nie
byłam pewna, czy to tutaj, ale Syriusz uśmiechnął się i wskazał na dom na
wzgórzu.
- To tutaj
– odezwał się.
- Harry
miał rację – zauważyłam. – Wtedy, kiedy cię uratował. Mówił, że będziesz wolał
zamieszkać na wsi. Ale nie wiedziałam, że tak daleko od nas wszystkich.
- Zawsze
możesz tu przylecieć – stwierdził.
Zaczęliśmy
się przedzierać przez wysoką trawę. Dom Syriusza nie wyglądał jak prawdziwa, wiejska
chałupa. Nie był też typowym, klockowatym mieszkaniem. Wyglądał na mały, stary
dworek. Z pewnością był stary. Ale ja znałam Syriusza, był tak samo
sentymentalny, jak ja.
Otworzył
drzwi różdżką i wpuścił mnie do środka. Salon i wszystkie pokoje urządzone były
podobnie jak dormitorium Gryfonów w Hogwarcie. Skórzane fotele, kanapa,
starodawny dywan w kwiatowe wzory… Tylko obrazy się nie poruszały.
- Czyli
zostaniesz tu? – zapytał ponownie.
- Ja…
dobrze – zgodziłam się z uśmiechem.
Pokazał mi
mój pokój. Była to mała sypialnia na poddaszu, jak sobie życzyłam. Nie chciałam
zajmować mu dużo miejsca. I tak już wystarczająco dużo przeze mnie przeszedł.
Tu pogoda
była o wiele gorsza niż w Polsce. Niebo było bardzo ciemne, mimo że była
dopiero dziewiąta. A deszcz i wiatr wzmagały się z każdą minutą. Położyłam się
do łóżka bardzo wcześnie. Byłam zmęczona i trochę przybita tym pogrzebem. A sen
był dla mnie najlepszym lekarstwem na wszystkie problemy.
~*~
Ostatnio
nie miałam czasu, żeby opublikować ten rozdział, ale cóż. Już ponad połowa
wakacji za nami, więc korzystam z nich, jak się da. Wczoraj na basenie byłam. A
teraz idę kupić zeszyty do szkoły, bo później nie będę mieć czasu. Zmieniłam
szablon na krwisty, choć nie bardzo do tematyki pasuje, ale cóż. Dedykacja dla Caitlin :*